niedziela, 1 marca 2009

Lista prezentów miła sercu Indianki

Przeglądając sobie ostatnio oferty na Allegro, wpadłam na genialny pomysł ;)
Mianowicie, są tam fajne rzeczy na prezenty. Pomyślałam sobie, że stworzę listę prezentów, które bym chciała dostać :))) Jeśli ktoś z moich przyjaciół i znajomych będzie chciał mi zrobić prezent, znajdzie tu wskazówki co by mnie ucieszyło ;)))

Postanowiłam także, że podzielę prezenty na tanie i droższe. Przy czym „tanie” nie oznacza tu badziewne – można znaleźć fajne, niedrogie rzeczy – np. elegancki kubek z serii Country Kitchen – piękny i praktyczny prezent i w dodatku pasujący do mojej zastawy stołowej. Taki tani bo ledwo kilka zł kosztujący kubek bardziej by mnie ucieszył niż nietrafiony prezent za np. 40zł ;)

Z kosmetyków uwielbiam rzeczy pachnące egzotycznie np. bogactwem owoców cytrusowych, wanilią, miodem. Mleczko do kąpieli o zapachu waniliowym lub miodowym serii On Line - to moje ulubione ;)

Co fajne jest w zakupach na Allegro – to to, że osoba, która zechce mi zrobić prezent – nie musi go ze sobą targać z miasta – ale może mi go wysłać wprost od sprzedawcy na mój adres domowy. Fajna sprawa :)

Zatem oto ta lista (będę ją uzupełniać w miarę znajdowania rzeczy, które mi się podobają lub by mi się przydały):

KOLEKCJA JANE AUSTEN - ZESTAW 8 DVD (150zł)

Oto cała kolekcja (pojedyncze filmy w cenie ok. 25zł też można kupić)

Reżyseria: Roger Michell, Simon Langton, Giles Foster, David Giles, Rodney Bennett, Diarmuid Lawrence
Obsada: Kate Winslet, Hugh Grant, Emma Thompson, Tom Wilkinson, Gemma Jones, Alan Rickman, Ian Brimble, Elizabeth Spriggs, Greg Wise, Colin Firth, Kate Beckinsale
Gatunek: Dramat
Rok produkcji: 1981-1996
Czas: 860 min.

Opis:
Ekranizacja sześciu powieści Jane Austin w platynowej kolekcji seriali BBC.

Filmy opowiadające o podstawowym ludzkich uczuciach takich, jak miłość, przyjaźń, zazdrość, zawiść czy duma, a także ukazujące życie angielskiej klasy wyższej z początku XIX wieku. Nie brakuje w nich także perypetii młodych kobiet i ich zamążpójścia oraz związanych z nimi problemami społecznymi. Nakręcone na podstawie już historycznych powieści, ale pod otoczką kostiumów przekazane zostały prawdy uniwersalne. Wspaniała gra aktorska Colina Firtha w "Dumie i uprzedzeniu", która zrobiła z niego gwiazdę, a także popis aktorski Kate Beckinsale w "Emmie", który nie jednego chwyci za serce. Specjalny kolekcjonerski zestaw , zawierający 6 klasycznych romansów w doborowej obsadzie:

DUMA I UPRZEDZENIE - 2 DVD

Pan Bennet jest ojcem pięciu panien na wydaniu. Tylko dwie z nich: Jane i Elizabeth są dumą rodzica. Dobrze wykształcone i inteligentne, czego nie można powiedzieć ani o matce, ani o reszcie rodzeństwa. Z najstarszą panną - Jane wiązane są wielkie nadzieje na dobre zamążpójście i zabezpieczenie reszty rodziny przed finansowym upadkiem. Gdy tylko w okolicy pojawia się bogaty i przystojny pan Bingley matka robi wszystko, by tych dwoje ze sobą połączyć, popełniając przy tym wiele gaf. Wraz z panem Bingley'em przybywa pan Darcy, który już na samym początku zostaje odrzucony przez miejscową ludność za okazywaną dumę, wyższość i brak ogłady towarzyskiej. Jego uwagę zwraca Elizabeth, młodsza siostra Jane, którą poddaje swoim wnikliwym obserwacjom.

EMMA

Emma to piękna, bogata i mądra, ale impulsywna dama. Znana jest ze słabości do ingerowania w życie uczuciowe najbliższych. Niektóre próby swatania kończą się dla zainteresowanych katastrofą, a inni świetnie się przy tej okazji bawią. Przede wszystkim jednak Emma nie słucha głosu swojego serca i nie potrafi wybrać właściwego mężczyzny, a starają się o nią kochliwy pastor Elton, dziarski i nieodpowiedzialny poszukiwacz przygód Frank Churchill oraz prostolinijny i szczery sąsiad George Knightley. Przyjęcia, tańce, waśnie – to wszystko rozgrywa się w przepięknych plenerach angielskiej prowincji i tworzy niepowtarzalny nastrój filmu.

MANSFIELD PARK - 2 DVD

Ekranizacja powieści Jane Austen o takim samym tytule. Fanny Price to uboga dziewczyna wzięta na wychowanie przez bogate wujostwo. Mieszkając w Mansfield Park jest lekceważona przez swe dwie kuzynki: Marię i Julię oraz kuzyna Toma. Serdeczność okazuje jej jedynie młodszy syn Sir Thomasa, Edmund. Fanny doskonale zdaje sobie sprawę z niższości swej pozycji wobec nich, a pogłębia to dodatkowo ciotka Norris swymi uwagami. Jedyną szansą na ciekawe życie jest bogate wyjście za mąż, jednak to nie wchodzi w rachubę, gdyż dziewczyna już oddała swe serce Edmundowi. .

PERSWAZJE

Anne jest cichą, nieładną, niedocenioną córką baroneta. Za namową starszej przyjaciółki, przed ośmiu laty odrzuciła oświadczyny Fredericka Wentwortha i do dziś tego żałuje. Niespodziewanie spotyka go ponownie, ale on jest wobec niej pełen rezerwy, za to interesuje się młodziutką Louisą...

OPACTWO NORTHANGER

Adaptacja powieści Jane Austen o tym samym tytule. Młoda Catherine Moreland, niewinna i naiwna mieszkanka prowincji, wchodzi do zepsutego towarzystwa w Bath. Marzy o miłości rodem z gotyckich powieści. Gdy spotyka młodego Hery'ego Tilney'a, właściciela tajemniczego opactwa Northanger, ma problem z odróżnieniem prawdy od fikcji.

ROZWAŻNA I ROMANTYCZNA

Anglia, schyłek XVIII wieku. Gdy Henry Dashwood umiera, cały majątek dziedziczy zgodnie z prawem jego syn z pierwszego małżeństwa, John. Za namową swej snobistycznej żony, Fanny, John nakazuje opuścić posiadłość drugiej żonie zmarłego ojca i jej trzem córkom, Elinor, Marianne i Margaret. Kobietom wyznaczona zostaje niewielka renta roczna. Najstarsza z córek pani Dashwood, Elinor, jest inteligentną, praktycznie myślącą kobietą, którą otoczenie zaczyna postrzegać jako starą pannę. Jej młodsza siostra, Marianne, nie ma jeszcze dwudziestu lat i żyje w świecie romantycznych ideałów. Jeszcze przed opuszczeniem posiadłości ojca Elinor poznaje kuzyna Fanny, Edwarda Ferrarsa, nieśmiałego i zamkniętego w sobie młodego człowieka, z którym łączy ją nić sympatii.

Dodatki: Bezpośredni dostęp do scen
Dźwięk: Dolby Digital 2.0 : angielski, polski lektor
Napisy: polskie
Obraz: 4:3
Licencja: Płyta DVD bez licencji do wypożyczania
Stan płyty: DVD nowe, ORYGINALNE w folii
__________________________________________________

Panowie - zbliża się Dzień Kobiet ;))))) Jest okazja :)))))
W pierwszej kolejności mam ochotę na "Rozważną i Romantyczną", ale wybór filmu z tych 6ciu powyższych pozycji oczywiście pozostawiam ofiarodawcy ;)

__________________________________________________

Lista prezentów tanich sprzedawanych najtaniej przez Pomocnicy Kuchenni na Allegro:
  • Deska do krojenia Country Kitchen (PK) 5,50 zł
  • Filiżanka ze spodkiem Country Kitchen (PK) 6,50 zł
  • MASELNICZKA okrągła Country Home Collection (14zł/maselniczka)
  • SALATERKA COUNTRY KITCHEN (20zł/salaterka)
oraz filmy:
  • Rozważna i Romantyczna (25zł/film DVD)



Lista prezentów średniodrogich:
  • CZAJNICZEK Z SERII COUNTRY HOME COLLECTION (34zł/czajniczek)
  • DZBANEK z serii Country Home Collection (35zł/dzban)
  • Naczynie do Lasagne Country Home 35zł



Lista prezentów drogich:
  • Waza do zupy Country Home Collection poj. 7L 76,60zł
  • Serwis kawowy 6 osób Country Home Collection 105zł
  • KOLEKCJA JANE AUSTEN - ZESTAW 8 DVD (150zł/zestaw)
  • Serwis Obiadowy 18 cz Country Home Collection 185zł
  • Maszyny konne (kosiarka, żniwiarka, zgrabiarka, odwracarka, pług na kółkach, radło, wóz konny






Lista prezentów kosztownych:
  • siodło skórzane western lub rajdowe skórzane 17''
  • uprząż skórzana na parę koni (robocza lub wyjazdowa)
  • dwukółka
  • bryczka konna typu vis a vis
  • samochód terenowy z napędem na 4 koła lub bus
  • trailer do przewozu koni
Nowa lista z lutego 2015 roku:

Lampa naftowa
Wrzeciono
Kolowrotek
Krosna tkackie
Reczna lub nozna sprawna maszyna do szycia marki Singer

Lampki solarne
Zestaw fotovoltaiczny








piątek, 27 lutego 2009

Nowonarodzona Bogini

piątek, 27 lutego 2009, wieczór
Po wczorajszej wyprawie czuję się jak nowonarodzona bogini... Najpierw musiałam wypocząć do południa i się wygrzać, aby odegnać nadciągające przeziębienie i tak dziwnie się czułam, jakby lekko otumaniona. Potem gdy wstałam i zabrałam się za obrządek zwierzyny - samopoczucie znacznie mi się poprawiło, a teraz czuję się jak bogini ;) Mogłabym przejść kolejne 20 km bez zmrużenia oka... ;) Energia mnie rozpiera ;))))) To sie nazywa zlapac drugi oddech...

Siano przyjechało

Wczoraj przyjechało siano. Kupiłam moim zwierzaczkom paszę. Rozładowaliśmy siano na strychy oborowe. Potem podjechałam ciągnikiem ze znajomym do Sokółek, a dalej dziarsko z buta do Olecka okazjami. Dopiero po 8 km złapałam okazję wprost do Olecka. Późno dotarłam. Załatwiłam co miałam załatwić, zrobiłam nieduże, ale ciężkie zakupy i wróciłam znów okazjami robiąc kolejne 10km z buta zanim złapałam poszczególne okazje. W sumie wracałam aż trzema okazjami. Do domu dotarłam ok. 24.00. Głowa mi przemokła i przewiało mnie. Chyba będę chora.

W środę w końcu śmieciarze przyjechali i śmieci z mojego podwórka zabrali. Z ulga poozbyłam się nareszcie tego śmiecia, bo zwierzaki mi raz po raz rozciągały ten syf po podwórku. Teraz już nie mają co ciągać. W kanciapce chyba tam jeszcze coś niecoś jest, ale to wydłubie już do nowego wora na następny miesiąc do wywózki.

Trzy kozy wczoraj wydoiłam, więc jest nieco więcej tego mleka.

W Olecku kupiłam środki czystości, bo zupełnie mi się wszelkie płyny i mleczka do czyszczenia pokończyły. Kupiłam też eleganckie ociekacze do naczyń, bo bardzo potrzebne mi tutaj takie coś.
Do tej pory odciekałam naczynia na garach, ale to mi blokowało dostęp do wory zawartej w tych garach. Przy okazji kupiłam też tanie dwie torby typu jamnik. Są wygodne. Naładowałam do nich zakupów, zawiesiłam na sobie na krzyż by mi się nie zsuwały i tak obładowana niczym koń sakwami - maszerowałam dzielnie na moje rancho z Olecka po drodze łapiąc okazje.

ciężar był dużawy, ale równomiernie rozłożony, więc mi te torby nie zawadzały w marszu.
jednak zanim dotarła na rancho, to mi ten ciężar dał się we znaki. Kręgosłup mnie bolał, aż zesztywniał. Buty przemokły dopiero na ostatnim 500 metrowym odcinku, więc nie przemarzłam w stopy, a przemarznięcie w stopy to najgorsze co moze być.

Tylko głowę miałam nie okrytą, a akurat padał deszcz, więc przemokły mi włosy, a potem jeszcze przewiało mnie na końcowym odcinku, więc grzeję się dziś próbując zażegnać ewentualne przeziębienie i chorobę zatok. Mam nadzieję, że nie dostanę zapalenia opon mózgowych.

wtorek, 24 lutego 2009

Audiobooks

Dziś już całkiem wróciłam do normalnego rytmu gospodarskich prac i obowiązków.
Zwierzyna napojona i nakarmiona. Koza wydojona. Spisałam też numery kolczyków moich kóz, by zrobić porządek w papierach. Kozy do mnie się garną – nawet koźlęta przede mną nie uciekają. Chyba nie mają mi za złe tego upiornego kolczykowania, albo zapomniały... Oby :)

Listonosz – młodszy zastępca mojego stałego listonosza - nie mniej miły i uczynny – przywiózł pocztę, a wraz z nią dwie zgrabne paczuszki. Jedna zawierała przyjemne do poczytania książeczki, druga audiobooki z rozwlekłą klasyką do posłuchania.

Audiobooki to fajna sprawa dla zapracowanych takich jak ja. Niezliczone obowiązki i mnogość zajęć, sprawiają, że na sięgnięcie po książkę zazwyczaj nie starcza mi czasu. Od dziś, mogę słuchać opasłych powieści bez większego wysiłku – wystarczy, że włączę CD player i wciągające słuchowisko toczy się swoim rytmem, a ja spokojnie mogę się zająć gotowaniem, serowarzeniem, pieczeniem, zmywaniem i tym podobnymi działaniami.

Dzisiaj włączyłam na próbę „Potop” Sienkiewicza i chociaż czytałam tę powieść dawno temu i oglądałam film – to jednak słuchanie tej barwnej i pełnej życia literatury sprawia mi dużą przyjemność i wciąga. Inaczej też ją odbieram niż kiedyś w dzieciństwie. Inaczej patrzę na sprawy tam opisywane niż patrzyłam na nie w dzieciństwie. Wiem znacznie więcej o życiu i ludziach i przez ten pryzmat odbieram teraz tę powieść.

Powieść zafrapowała mnie aż tak, że nie bardzo miałam ochotę rozmawiać z moim ojcem, gdy dziś zadzwonił w trakcie powieści. Powieść „Potop” to ponad 55 godzin słuchowiska. Bardzo mnie to cieszy. Mam słuchania na cały tydzień, a nawet dwa. Raczej na dwa – bo jednak kilka godzin dziennie spędzam poza domem robiąc obrządek.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Powrót do ranczerskiego rytmu

Powoli wracam do mojego ranczerskiego rytmu życia.

niedziela, 22 lutego 2009

Kurs producentów sera - sery dojrzewające

Dzisiaj był 3 dzień kursu producentów sera i gwóźdź programu - warsztaty domowego wyrobu sera dojrzewającego. Nareszcie przećwiczyłam sobie porządnie wyrób tego sera. Teraz sobie jeszcze usystematyzuję wiadomości teoretyczne, przygotuję sprzęt i w przyszłym tygodniu spróbuję zrobić mój własny ser dojrzewający. Może on dojrzewać nawet rok! To niesamowite...

sobota, 21 lutego 2009

Fajne koncepcje

Mam fajne koncepcje na lato. Spróbuję kilka z nich zrealizować. Do odważnych świat należy. Nie ma co czekać na mannę z nieba (czytaj dopłaty unijne). Wszak moje pracowite rączki wiele potrafią. Do kreatywnego dzieła Izabella!

Jestem drugi dzień na kursie producentów sera w Potopach w Rutce-Tartak. Warsztaty serowarskie bardzo inspirujące, a samo szkolenie dopingujące. Wczoraj przerobiliśmy wyrób jogurtów, dzisiaj wyrób serów twarogowych, jutro mają być warsztaty dotyczące wyrobu sera podpuszczkowego – takiego, którego jeszcze nie wyrabiałam. Trzeba w końcu się przełamać i spróbować swoich sił w tym temacie.

Wieczorem pogaduszki przy drinkach. Sprośne kawały. Zmogło mnie zmęczenie, bo noc wcześniej z M.M. przegadałam pół nocy – sympozjum na szczycie pań serowarek :)

Jestem pełna podziwu dla tej kobiety – dzielna, drobna kobiecinka, a tak wiele zdziałała sama.
Prowadzi pierwsze powstałe w jej rejonie gospodarstwo agroturystyczne, wyrabia sery, świetnie gotuje.

Wszystko jest na jej głowie. Sama wychowała synów po śmierci męża. Dała radę sama na gospodarstwie.

Jej istnienie jest dla mnie utwierdzeniem, że to co Ja robię ma sens i że mnie się może udać utrzymać na mym kawałku ziemi, choć, startuję z gorszej pozycji – chociażby z tego względu, że wszystkiego mam dwu lub trzykrotnie mniej – mniej ziemi, mniej bydła, mniej dopłat, żadnego dochodu, żadnych maszyn rolniczych, gorszy dojazd do gospodarstwa, dom do remontu, żadnej pomocy, a jej syn z doskoku, ale jednak pomaga.

Jeszcze długa droga przede mną zanim stanę samodzielnie na nogi.

Ja gdy wyprowadzałam się na Mazury, też zakładałam, że będę się utrzymywała z agroturystyki.
Do agroturystyki przymierzam się od 6 lat – nie mogę zacząć, bo nie mogę skończyć remontu z braku odpowiednich funduszy i pomocy.

Ona doi ręcznie krowy – ja także doję ręcznie – krowy i kozy.

Ona mieszka na kolonii i ma słabą drogę oraz durnego sąsiada co nie zgadza się na poszerzenie i poprawienie drogi – ja tak samo.

Ona ma drugiego sąsiada co jej wjechał w gęsi samochodem i uciekł bezkarnie – ja mam sąsiada, który poszczuł mi psami kozy i uszło mu to na sucho.

Ona zajmuje się serowarstwem – i ja też. Ona świetnie gotuje – i ja też.

Ona jest zaradna i samodzielna – i ja też.

Ona jest sama i woli być sama niż być z pierwszym lepszym który się nawinie – i ja też tak wolę.

Ona jest starsza ode mnie i ma synów, ale mieszka na co dzień sama tak jak i ja.

Ona ma psy, koty i kury – i ja też.

Ona ma krowy i owce – ja mam krowy i kozy.

Ona ma linię brzegową dużego stawu rybnego – ja mam mały staw bezrybny.

Ona ma internet dopiero od dwóch lat – ja dopiero od roku po przerwie 5 letniej. Wiele podobieństw.

piątek, 20 lutego 2009

śródnocne obudziny

Nie wiem czemu obudziłam się sama z siebie o drugiej w nocy. Coś mi widać nie dawało spokoju.
Zajrzałam do komputera i znalazłam coś ważnego, co rozwiało moje wątpliwości.

Brakuje mi czasu za dnia. Do mniej więcej 15-16.00 robię obrządek, zajmuję się zwierzyną.
Potem gotuję obiad, zmywam naczynia i dzień się kończy. Nie mam siły zająć się sprawami papierkowymi, które piętrzą się stosami. Trzeba się jakoś inaczej zorganizować. Zredukować czas na obrządek - przynajmniej do czasu, dopóki nie uporam się z papierkami.

Chyba wiem co mnie obudziło. Gdy o świcie wyjrzałam przez okno - zobaczyłam moje bydełko na podwórku przed oborą. Wyłamały drzwi i wyszły na mroźny, nocny spacer. A to szelmy! Trochę to dziwne.

Rano uwinęłam się z obrządkiem i pomaszerowałam na Olecko. Złapałam okazję i zajechałam pod Olecko. Kawałek doszłam, zaszłam do Agencji Rolnej, zamówiłam duplikat kolczyka i ustaliłam czy facet w końcu przerejestrował kozy.

Potem na kursie dowiedziałam się, że ten facet który kupił ode stado kóz i przy okazji rąbnął mi linkę to - ni mniej ni więcej tylko to sam wójt Wiżajn we własnej swej wójtowskiej osobie. Ale numerrr! :))) Mam z nim sprawę w sądzie o tę linkę. Nie ma to czy tamto - wójt nie wójt - linkę musi oddać. A jak nie to zapłacić za moją stratę. To trzeba mieć sumienie, aby biedniej kobiecie bezczelnie zarąbać linkę do wiązania krowy. To mu pensji wójtowskiej nie starcza, że się musi posuwać do takich niskich zagrań?

czwartek, 19 lutego 2009

Kolczykowanie koźląt

Kochchchany Danuś! xoxoxoxoxox
Wczoraj dotarła do mnie WIELKA PAKA! Paka pełna plastikowych pojemniczków na serki.
No to teraz spokojnie mogę się skupić na serkach – mam w co je pakować.
Choć, jeszcze kartoniki bywają problematyczne, z racji tego, że nie mieszkam w mieście i nie mogę skorzystać z tego co duże supermarkety wystawiają na zapleczu. Jednak podstawową i najważniejszą rzecz do pakowania nabiału Danuś przysłała. Grunt, że mam teraz pojemniczków bez liku – spokojnie mogę się skupić na wytwarzaniu samych serków.

Dzisiaj byki i konie z tych wczoraj i przedwczoraj wytarganych i popakowanych w wory śmieci zrobiły nielichy rozpizdziaj na całe podwórko. Miałam co sprzątać. Ponownie upchnęłam wszystko co się dało w wory i ustawiłam w rzędzie. Butelki i słoiki spakowałam do osobnych worków i zabrałam na ganek. Na razie ich nie wywalę. Mogą się przydać jako baza pod moje malowidła na szkle. Tylko trzeba będzie je porządnie odmoczyć i wyszorować, bo strasznie zarośnięte brudem. Natomiast reszta worów ze śmieciem wszelakim czeka na śmieciarzy. Tylko nie wiem czy się doczeka, bo powinni być w środę lub czwartek, a tu te dnie już minęły. Może śnieg ich wystraszył? Jednak listonosz dojechał, to i śmieciara by dojechała.

Mój plan wyduszenia więcej mleka z kóz spalił na panewce. Owszem, odseparowałam dwie kozy od ich koźląt, ale rano gdy je wypuściłam na podwórko ich meczenie zwabiło koźlęta, które zmyślnie wyskoczyły przez okienko koziarni na podwórko i dorwały się do wymion swoich matek. Co więcej, koza Agatka, która straciła koźlęta i którą regularnie doję – też została wyssana, gdyż jako jedyna dojna koza została w koziarni z koźlętami innych matek. Widać maluchy były tak zdesperowane, że dorwały się do cudzych wymion.

W związku z tym, że nie było kogo doić - z marszu wzięłam kolczykownicę i nowo zakupione kolczyki i zabrałam się za kolczykowanie koźląt. Poszło całkiem sprawnie, chociaż to niewdzięczne zadanie. Sama się dziwiłam, że wszystkie kolczyki udało mi się założyć dobrze za pierwszym razem i że żadnego kolczyka nie zepsułam, ani żadnemu koźlęciu ucha nie rozerwałam. Tylko jedna kózka się za mocno szarpnęła i jej się nieco krwi polało z ucha.

Wcześniej kolczykowaniem zajmował się weterynarz – ja nie byłam w stanie się przemóc, zresztą kiedyś kolczykowało się dorosłe zwierzęta, a to trudniej. Dwie osoby powinny być – jedna co trzyma zwierzę i druga co kolczykuje. Z reguły to ja łapałam i przytrzymywałam zwierzaka, a weterynarz z Kowal zakładał kolczyk. Kiedyś kozom zakładało się po jednym – teraz wymagają dwa. Krowom od razu zakładało się po dwa. Wcześniej nawet nie próbowałam zakładać kolczyków – wydawało mi się to tak trudne jak zrobienie zastrzyku. Miałam wiele obaw i nie wierzyłam w swoje siły. Bałam się, że pokaleczę za bardzo zwierzęta moimi niewprawnymi w kolczykowaniu rękoma.

Dzisiaj lekko wkurzona wyssanym mlekiem oraz mając w pamięci przykazania z ostatnio odbytego szkolenia rolniczego, według którego bezwzględnie jest wymagane kolczykowanie zwierząt pod groźbą grzywien – bez wielkiego namysłu chwyciłam narzędzie boleściwe, nałożyłam kolczyki i ruszyłam dziurawić uszka koźlaczkom... Maleństwa krzyczały, dygotały, wyrywały się. Mi też nie było do śmiechu. Sama niemniej dygotałam robiąc im krzywdę. To przykre, że zmusza się rolników do kaleczenia zwierząt. Te kolczyki to i tak nietrwała rzecz – zwierzęta gubią je często, a same kolczyki są bardzo drogie, biorąc pod uwagę, że to tylko maleńki kawałek plastiku. Obawiam się, że maluchy znienawidziły mnie za to co im musiałam dzisiaj zrobić. Być może nigdy już same do mnie nie podejdą. To okropne zadanie – kolczykowanie. Nie cierpię tego. Jak można zmuszać ludzi do kaleczenia zwierząt??? To było nieprzyjemne doświadczenie, ale od dzisiaj wiem, że nie muszę z kolczykowaniem czekać na weterynarza. Przynajmniej jeśli chodzi o koźlęta i być może kozy. Ale... byki? Co rusz zrzucają kolczyki... oj nie wiem czy dam radę sama założyć rozbuchanemu zwierzakowi kolczyk. Byk to silne bydle. Nawet taki 3 miesięczny już potrafi kopnąć i złamać nogę lub co najmniej porządnie stłuc.

środa, 18 lutego 2009

Przedświtowe obudziny

Nastała środa. Obudziłam się tak jakoś strasznie wcześnie - przed świtem, mimo, że nie jestem do końca wyspana. Teraz zastanawiam się, co zrobić z tak wcześnie rozpoczętym dniem.
Nie, żeby mi pracy brakowało. Tyle, że zyskałam kilka extra godzin i zastanawiam się jak to wykorzystać. Nie chce mi się jeszcze wstawać z ciepłego łóżeczka. Poranki są zimne.
Porobię coś niecoś na komputerku i wstanę, bo prawdopodobnie śmieciarze dzisiaj przyjadą.
Przydałoby się te wytargane wczoraj śmieci upchnąć w wory i wybrać resztę śmiecia z kanciapki coby już całkiem czysto było, bo następna wizyta śmieciarzy dopiero za miesiąc.

wtorek, 17 lutego 2009

Wybebeszyłam kanciapę...

Wybebeszyłam kanciapę przy krowach ze śmiecia. Sporo jeszcze zostało – nie sposób pozbyć się tego syfu w jeden dzień. Ktoś tam urządził sobie kiedyś wysypisko śmieci i ja teraz mam co zbierać.
Wydarłam podarte folie, butelki, zgniecione puszki i mnóstwo innego syfu zmieszanego ze słomą. Wytargałam to na podwórko – jutro chyba śmieciarze przyjadą po śmieci, to będą mieli co zbierać.

A kanciapę mam zamiar przysposobić na box dla byczków lub koźląt, a może kóz dojnych. Zastanowię się jeszcze. Na pewno się ten boksik bardzo przyda dla koźląt – będę mogła je trwale odsadzić od matek.

Pół dnia obrządek zwierzyny i porządki w boksiku, drugie pół dyżur w kuchni.
Ponieważ z TV, radio i internetu leje się chała językowa - postanowiłam wrócić do źródeł i zamówiłam sobie kilka klimatycznych, starodawnych książek do czytania i kilka audiobooków polskich klasyków i angielskich współczesnych pisarzy do słuchania.

Czytanie sobie zostawię na później - na lato raczej - teraz nie mam czasu czytać.
Natomiast audiobooki posłucham sobie z przyjemnością teraz - przy okazji pracy w kuchni.
Lubię słuchać pasjonujących powieści zarówno polskich jak i angielskich jednocześnie coś robiąc fizycznego.

niedziela, 15 lutego 2009

Historia internetu

Nie miałam pojęcia, że historia internetu liczy sobie blisko 50 lat! To zadziwiające...
Jestem na prawdę pod wrażeniem - jak mogłam tego nie wiedzieć?

Tyle, że w czasach gdy Ja zaczynałam swoją przygodę z internetem, to chyba nie było takiego opracowania nigdzie. Kolega Szwed coś mi klarował na ten temat po angielsku, ale wtedy jeszcze słabo rozumiałam ze słuchu i tylko piąte przez dziesiąte pojęłam i szybko zapomniałam to co mi powiedział. Historii chyba mi nie opowiadał, tylko tłumaczył jak to działa i demonstrował na swoim sprzęcie. Wiedziałam tylko, że porozumiewa się z innymi informatykami w odległych zakątkach Szwecji i Norwegii przez modem używając łącz telefonicznych. Chyba też wspominał coś o możliwości kontaktu z Niemcami i Anglikami. W każdym bądź razie chwalił się, że jest znany w całej informatycznej Europie tamtego okresu czyli początku lat 90tych i że ludzie piszą do niego zwracając się z różnymi informatycznymi problemami.

Natomiast parę lat później na moim studium hotelarskim na informatyce nikt o internecie nie wspominał - zresztą wtedy w szkole nie było internetu - nawet wzmianki o nim nie było!

Link do strony z opisem historii internetu:

http://computersun.pl/internet/artykuly/historia-internetu-i_15.html

Walentyny

sobota, 14 lutego 2009
Zamówiłam sobie kilka klimatycznych pozycji przenoszących w dawny świat...
Co prawda nie mam czasu czytać – ale znajdę chwilę lub dwie dziennie by sobie poczytać coś przyjemnego i pełnego dawnej magii...

Mam chęć kupić kilka fajnych, masywnych kubków do mleka. Nadawałyby się też do budyniu i innych deserów.

piątek, 13 lutego 2009

Beznadziejny dzień

Dzisiaj beznadziejny dzień – absolutnie destrukcyjny. Negatywny.
Trzeba ograniczyć internet, który pożera mi zbyt dużo czasu i zabrać się za coś konstruktywnego.

czwartek, 12 lutego 2009

Zmęczona...

Od wczorajszego powrotu ze szkolenia - tak mnie zmogło niesamowicie... jestem normalnie wyczerpana. Wczoraj był drugi dzień szkolenia rolniczego. Nieco mi się przejaśniło w pewnych istotnych dla mnie kwestiach. Gdy odpocznę i zrobię obrządek - doczytam sobie jeszcze to i owo.

ufff... dopiero późnym popołudniem zmusiłam się do wstania i obrządku.
Zajęłam się zwierzyną - napoiłam, nakarmiłam, posłałam. Wydoiłam kozę żywicielkę ;)
Na sam koniec odseparowałam 3 kozy by jutro wydusić z nich mleko zanim koźlęta się do nich dobiorą.

Mam też chęć odseparować krowy od cieląt by je zacząć doić. Próbowałam dziś nałożyć obrożę Hiacyncie, ale nawiała mi. Jutro się jej ten numer nie uda... ;)

Na wczorajszym szkoleniu siedziała przy moim stoliku pani, która gospodaruje na 600 hektarach ziemi i hoduje 120.000 gęsi! To dopiero gospodara! Moje nędzne 11 ha to małe miki przy tym :D
Dostałam od hodowczyni drobiu namiar na wylęgarnie drobiu. Mam zamiar zamówić sobie świeżą krew, m.in. gąski - bo bardzo lubię jaja gęsie i samo mięsko. Tylko się muszę zastanowić gdzie ja je będę trzymać aby były bezpieczne.

wtorek, 10 lutego 2009

Szkolenie

Rano ledwo się wyrobiłam z przyśpieszonym obrządkiem, ale i tak się spóźniłam na PKS.
Okazje nie spisały się – z 10 samochodów mnie minęło, zanim złapałam okazję do miasteczka.
Spóźniłam się gdzieś z godzinę na szkolenie. Na szkoleniu było paru znajomych i tłum nieznajomych rolników. Czas szybko zleciał. Po szkoleniu ze znajomym podjechaliśmy do Agencji pozałatwiać swoje sprawy. Potem odwieźliśmy jego koleżankę do domu. Następnie zajechaliśmy do mnie na kawę i chwilę pogadać. Umówiliśmy się na interes – ma mi sprzedać siano.

Fascynujący internet

Weszłam na pewien społecznościowy portal. Zauważam, że w necie jest kilka ciekawych miejsc gdzie się wiele dzieje :) Internet to swoista przestrzeń. Ciekawa przestrzeń... Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie...
Ohh... gdybym tak miała szybsze łącze... pośmigałabym tu i tam... :)

Internet stanowi swoistą przestrzeń virtualną silnie oddziałującą na rzeczywistość... coraz silniej...
Internet to fascynujące miejsce – idealne miejsce dla mnie... i pomyśleć, że 5 lat nie było mnie w sieci...
Wiele nowych, interesujących portali powstało... Wytworzyły się swoiste, oryginalne, często zabawne społeczności – znające się li tylko virtualnie pod postaciami tajemniczych przydomków...
Kilka pożytecznych portali zaistniało... Z niektórymi warto wejść w interakcje. Mam wiele do nadrobienia :)

poniedziałek, 9 lutego 2009

Zmienny poniedziałek

Smutno mi dzisiaj... poszłam rano zrobić obrządek. Gdy zgarniałam słomę ze strychu – całą nogą wpadłam w niewidoczną pod słomą dziurę w podłodze strychu. Zabolało. Upadłam. Przewróciłam się na plecy i rozpłakałam się. Poleżałam chwilę słuchając jak zwierzęta na dole chrupią przed chwilą zrzucone siano. Szczęście, że nie złamałam nogi – nawet komórki nie miałam przy sobie by wezwać pomoc w razie co.

Potem wróciłam do domu i zajęłam się szykowaniem sera na wysyłkę. Zważyłam osobno serek i pojemnik plastikowy. Wyszło, że 500ml to ok. 570 gram serka. Nałożyłam serek do pojemniczków i wstawiłam do lodówki. Przyniosłam ze strychu zgrabne pudełka. Dziś wieczorem spakuję te serki do jednego z nich i wstawię do lodówki, by jutro rano wysłać.

Zjadłam późne śniadanie, a właściwie lunch, a następnie zabrałam się za porządki w mojej sypialni.
Część sypialnia już wysprzątana – nareszcie. Teraz walczę z częścią biurową. Ścieram kurz z gadżetów i papierów, segreguję, przeglądam. Jest co robić. Już z grubsza część biurowa ogarnięta, ale jeszcze sporo segregowania mnie czeka. Dużo tych różnych duperelków się nazbierało. Brakuje mi szafek na te szpargały – więc się potwornie kurzą. Do tego od czasu do czasu kotka coś rozrzuci.

Z kuchni płynie muzyka i rozpływa się po całym domku... spokojna i nostalgiczna... “it’s amazing...”

Ostatnio mam mało koziego mleka. Za to mam bardzo dużo obornika :))))))))
Nie byłabym sobą, gdybym nie umiała tego wykorzystać z pożytkiem :))))))))))))).
Więc od dziś sprzedaję gnój w internecie :)))))))))))))))

Hmmmmmm... chyba przypadkiem wpadłam na genialny pomysł jak zapewnić sobie regularny odbiór moich paczuszek w każdą środę... hahaha ;)))))))))))) I am genious! :D Nie podzielę się tą myślą z narodem ;) Zachowam tę złotą myśl dla siebie... ;)

Jest klient na me byczki. Zastanawiam się czy je sprzedać teraz. Zależy ile zaoferuje. Wolałabym sprzedać krowę. Jedna mi wystarczy. A byczki mam mięsne to będzie z nich duużo dobrego mięsa na jesieni.

Teraz szkoda sprzedawać – są jeszcze małe. Za pół roku będzie z nich masa mięsa pierwszej klasy - dwie pełne zamrażary.

Jeśli teraz sprzedam byczki – będę musiała doić krowy codziennie. Nigdzie nie będę mogła się ruszyć. Kurczę - ale i tak kozy będę musiała doić... Muszę to przemyśleć. Długo na cielaki czekałam. Inseminacja kosztowała. Cielaki odchowane – piękne, zdrowe. A handlarz pewnie groszaki będzie oferował. Bardziej się kalkuluje samemu wypaść na wielkie byki mięsne i zabić na mięso dla siebie, ewentualnie sprzedać na jesieni gdy osiągną większą wagę. Muszę to przemyśleć dokładnie – rozważyć wszystkie za i przeciw.

sobota, 7 lutego 2009

Katalogi meblowe

Od wczoraj wieczór oglądam pasjami zdjęcia w katalogach meblowych. Przyglądam się, porównuję, wyszukuję to co by mi tutaj najbardziej pasowało i się podobało. Nie wiem, czy uda mi się w tym roku uciułać na meble, ale miło jest sobie pooglądać katalogi pełne ciekawych zdjęć... No, niektóre zestawy są brzydkie, ale są też i śliczne wśród nich. Rozchoruję się jak nie kupię sobie w tym roku chociaż jednej komódki, regału lub witryny...
Potrzebuję dużo miejsca na papierzyska, ciuchy, zastawę stołową.

Wstępnie ustaliłam, że do każdego pomieszczenia chcę nieco inne meble.
Do zachodniej sypialni – pistacjowe, do pokoiku jeździeckiego – jasno kremowe wpadające w ecru, do kuchni – w ciepłej, rudawej tonacji, do biura: popielato pistacjowe lub w kolorze jasnej sosny... Stylistyka możliwie tradycyjna – harmonijne, miłe dla oka mebelki pozwalające stworzyć przytulną atmosferę... ahh... cudownie jest sobie pomarzyć... Biuro może być nowoczesne. Poczuję się troszkę jak w moim dawnym mieszkanku miejskim.

Nie wiem czy mi się je uda kupić w tym roku, ale... w następnym na pewno kupię...
Natomiast na wiosnę gdy zrobi się cieplej – odświeżę pokoje i łazienki – odmaluję na świeżo ściany.
Dobiorę się też do tej nieszczęsnej kuchni co mnie dobija od lat. Także piwnicę wybielę, skuwszy wcześniej tynki do gołego kamienia i cegły. Duuużo roboty mnie czeka... Być może dopiero latem się za to zabiorę, bo na wiosnę muszę posadzić setki drzewek... ohhhh.. ile roboty mnie czeka... Muszę sprostać. Przynajmniej spróbuję.

Czyli na wiosnę – sadzę drzewka, latem – odnawiam mieszkanko... Kupię wiadro białej emulsji i będę pacykować co się da :D Malowanie to pikuś... jeszcze trzeba będzie gdzieniegdzie poskuwać tynki i zaszpachlować to i owo. Dam radę. To tylko kosmetyka. No ale i obory trzeba będzie wysprzątać i wybielić...
Gęsiego! Po kolei wszystko pomalutku zrobię. Jestem dzielna – dam radę.

O! Lekko się przejaśniło... jak miło... jak pozytywnie...

Póki co – ruszam porządkować to co się da uporządkować w mojej zachodniej sypialni...
Trzeba te papierzyska posegregować i powpinać w skoryszyty i segregatory. Powsuwać w koszulki.
Poukładać tematycznie jakoś sensownie i wysprzątać na maxa ile się da w tych warunkach...
A potem pomyślimy o jakiejś pojemnej komodzie czy krytym regale na te różności.

W najgorszym wypadku zdobędę jakieś grube, porządne kartony i w nie to wszystko popakuję.
Może kupię puszkę farby albo wykorzystam resztki tych co mi zostały i pomaluję te kartony na jeden ładny kolor by jakoś to wyglądało przyjemniej i mniej kartoniasto. Karton pomalowany na ładny żywy kolor, być może polakierowany – może wyglądać pięknie.

O – to jest pomysł do wykonania w tym roku i prawie od zaraz. Od dziś zbieram grube, solidne kartony i maluję je na żywy, ładny kolor. A może je jakimś ładnym papierem lub tapetą wykleić? To też jest myśl godna przemyślenia... :)

Od razu zrobiło mi się jaśniej na duszy :)
I słonko mi zawtórowało i jakoś mocniej przyświeca. Ojjj... idzie wiosna!

Odwilż!

śnieg spływa z górek i pagórków, woda stoi we wszelkich zagłębieniach gruntu - strumyk wartko ruszył do przodu chociaż nawisy kry jeszcze po brzegach tamują przepływ wody. Odwilż! Jakoś tak wiosennie się robi... ciepło i miło... :) Tylko jeszcze słonka brak - ale nie ma co wymagać go - wszak to dopiero luty!

piątek, 6 lutego 2009

Jest nadzieja!

Zarysowuje się szansa na lepsze jutro – na dopływ konkretnej gotówki do szybkiego zagospodarowania się. Poniżej przedruk artykułu ze strony http://www.ppr.pl/artykul.php?id=152817

"Pomysł na niemałe pieniądze dla małych gospodarstw
06.02.2009
W trakcie konferencji „Wizja Wspólnej Polityki Rolnej po 2013 r.”, która odbyła się w Warszawie 26 stycznia 2009 r. z inicjatywy Departamentu Programowania i Analiz Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, prof. Walenty Poczta z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu przedstawił interesujący pomysł na uproszczenie systemu płatności obszarowych po 2013 r. dla rolników, którzy otrzymują dopłaty bezpośrednie w kwocie do 500 euro rocznie. Pomysł polega na jednorazowym wypłaceniu małym gospodarstwom tzw. skumulowanej wartości należnych dopłat za okres kolejnych 7 lat. Dałoby to każdemu z rolników chcących skorzystać z takiego rozwiązania natychmiastowy dostęp do kwoty w wysokości nawet 3.500 euro.
Wg prognoz ekonomistów w 2013 roku, gospodarstw korzystających z dopłat w kwocie do 500 euro będzie aż 400 tysięcy, czyli około 1/3 ogółu beneficjentów wsparcia obszarowego. Jednocześnie grupa ta będzie użytkować w 2013 r. zaledwie 5% użytków rolnych. Wg prof. W. Poczty skumulowanie dopłat dla najmniejszych beneficjentów mogłoby przynieść następujące korzyści:
zmniejszyć koszty administrowania systemami wsparcia i kontroli przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa poprzez trwałe zmniejszenie liczby beneficjentów nawet o 30% w stosunku do aktualnej ich liczby,

skumulowana wypłata, uzupełniona np. preferencyjnym kredytem, mogłaby stanowić znaczący kapitał „startowy” ułatwiający podjęcie przez właścicieli drobnych gospodarstw pozarolniczej działalności gospodarczej,

jednorazowa wypłata mogłaby sprzyjać obniżeniu lub stabilizacji cen ziemi rolniczej i stać się czynnikiem zachęcającym do przyśpieszenia obrotu ziemią, poprzez wyzbywanie się działek rolnych przez małe gospodarstwa.
Pierwszy Portal Rolny planuje w najbliższym czasie przygotowanie specjalnego internetowego sondażu, w którym padną pytania do użytkowników naszego portalu o ocenę przedstawionego wyżej pomysłu. Zapraszamy do śledzenia dalszych informacji w tej sprawie.”

Myślę, że to dobry pomysł o ile nie kryje się pod nim jakiś złowieszczy haczyk, jak często z dopłatami bywa.
Taki dopływ gotówki na pewno pomógłby dofinansować małe gospodarstwa rolne, lepiej się zagospodarować, zainwestować w jakieś małe biznesy typu agroturystyka np. czy wyrób domowej żywności czy rzemiosło.

Z takim kapitałam można starać się o dopłaty na dostosowanie gospodarstwa pod agroturystykę, które z kolei wymagają 50% wkładu własnego. Skąd rolnik małorolny ma wziąć te 50%? Nasze Państwo nie pomaga rolnikom w pełni wykorzystywać wywalczonych w unii dopłat. Ten kto ma gotówkę lub dostęp do kredytów – ten może inwestować i uzupełniać swoje inwestycje dopłatami. A drobne gospodarstwo z reguły ledwo przędzie. W tym momencie taka skumulowana płatność bezpośrednia stanowiłaby ten wymagany wkład własny.
Wiele gospodarstw natychmiast zainwestowałoby w agroturystykę dostarczając zleceń firmom budowlanym
oraz powstałyby nowe miejsca pracy do obsługi ruchu agroturystycznego. Myślę, że to dobry pomysł napędzający gospodarkę – doskonały sposób na zmniejszenie recesji gospodarki naszego kraju.

Dobrze by było także pomyśleć o uproszczeniu i ułatwieniu zasad sprzedaży bezpośredniej z gospodarstw rolnych. Takie małe gospodarstwa mogły by się zająć produkcją żywności domowej na malą skalę zyskując tym samym źródło utrzymania. Trzeba takie możliwości małym gospodarstwom stworzyć, bo gdy się skończą dopłaty bezpośrednie – te gospodarstwa stracą źródło utrzymania, a nie każdy rolnik potrafi się przekwalifikować na tłumacza czy księgowego, by utrzymać swoje gospodarstwo.

Nie ma też co rolników wywłaszczać z ich ziemi – w mieście z pracą nie za różowo, a będzie gorzej.
Nie ma co zwiększać bezrobocia wyrzucajac ludzi z ich ziemi i zmuszając do pracy w mieście, w czasach, gdy wielkie zakłady zwalniają setki, a nawet tysiące pracowników. Taki rolnik nie da sobie rady w mieście.

Unia dała dopłaty – ale w zamian zażądała ograniczenia produkcji rolnej. Wiele gospodarstw wcześnie utrzymujących się z produkcji mleka musiało z produkcji mleka zrezygnować i teraz żyje wyłącznie dzięki dopłatom. Gdy dopłaty się skończą, z czego będą żyć?

Mnie osobiście bardzo nie podoba się to, że Polska weszła do Unii na bardzo niekorzystnych dla Polski warunkach tj. że wysokość wywalczonych dopłat jakie nam przyznano jest dużo mniejsza niż wysokość dopłat jakie uzyskiwały i uzyskują wysokorozwinięte kraje Europy Zachodniej.

Takie postawienie sprawy sprawia, że Polsce dużo trudniej dostosować się do wyśrubowanych wymogów rynku europejskiego. Trudniej dogonić Zachodnią Europę. Mamy najzdrowszą żywność w Europie, a nie mamy prawa jest sprzedawać tyle ile byśmy chcieli i mogli.

Jeszcze jedna rzecz. Skoro Unia zrobiła co mogła by nam obciąć polską produkcję rolną i dopłaty – to nasz Rząd powinien zrobić wszystko by ułatwić funkcjonowanie rolnictwu – by wesprzeć je tak, by było w stanie w pełni z tych dopłat skorzystać, czyli stworzyć takie warunki, by pojedynczy rolnik był w stanie ubiegać się o wszystkie możliwe dopłaty. Rząd nasz absolutnie nie powinien ograniczać dostępu do dopłat bardziej niż to ogranicza Unia. Jeśli przepisy unijne nie wykluczają danego beneficjenta ze starań o daną dopłatę – to Rząd nasz nie powinien wprowadzać dodatkowych przepisów utrudniających starania, zwiększających biurokrację i ilość warunków koniecznych do spełnienia do ubiegania się o daną dopłatę.

Trzeba bezwzględnie ułatwić rolnikom dostęp do preferencyjnych kredytów, do kredytów inwestycyjnych.
Wprowadzić gwarancję rządowe, by rolnik mógł ubiegać się o preferencyjne kredyty inwestycyjne.

Katalogowa środa

środa, 4 luty 2009
Z wyprawy do Olecka przywiozłam sobie parę katalogów ze zdjęciami mebli.
Coś trzeba wybrać do pokoi i kuchni. Potrzebuję kryte regały i komody na papiery, książki i ciuchy.
Także kredens na moją zastawę, szafki na garnki. Potrzebuję dużo półek i szuflad.
Muszę krowę sprzedać by zapłacić za odsetki do KRUSu i jeśli mi coś zostanie to kupię komódkę lub witrynę.

Wielka paka! 5 luty 2009, czwartek

Dotarła do mnie wielka paka od kochanej koleżanki Blanki :D Jaka wielka paka pełna wspaniałych gadżetów! Wielkie dzięki! Fajnie jest dostawać paczki, a zwłaszcza duże paczki :D
Blankuś – jesteś SUPERRR! :D Po prostu kochchchana dziewczyna! Masz do mnie gwarantowany darmowy wjazd na wakacje :D Niech Cię Bóg błogosławi dobra istoto! :D Buziaki w oba pulasy! Xoxoxoxox

Paka pełna przydatnych do opanowania mego bałaganu gadżetów: pokrowce na kołdry lub ciuchy, segregatory, skoroszyty, koszulki na moje niezliczone papiery. Także ładna szklana deska do krojenia lub podania np. sera lub wędliny, ściereczka biało-pistacjowa – dokładnie pasuje do kolorystyki mojej kuchni, długopisy, marker niezmywalny (przyda się do podpisywania kolczyków dla zwierząt, bo często je gubią i co rusz trzeba kupować nowe kolczyki, a te drukowane są bardzo drogie – tak wiec będę kupowała niezadrukowane kolczyki i samodzielnie je podpisywała – sporo zaoszczędzę). Jest i zielona, przezroczysta kosmetyczka – pasuje kolorystycznie do mojej łazienki! – przyda się w sam raz na zbliżającą się wyprawę na szkolenie. Dostałam też lekkie pojemniki plastikowe do mojego sera – nareszcie mam w co pakować moje wyroby! Będę mogła nareszcie obniżyć cenę za przesyłkę twarogów, bo te curvery w które do tej pory pakowałam ser to są drogie, a słoiki nie dość, że drogie to ciężkie i bardzo podrażają koszt wysyłki. No i przy wysyłce szkła zawsze istnieje ryzyko, że się potłucze w transporcie, zwłaszcza jeśli będą na poczcie rzucać tymi paczuszkami.

Kochana Blanka nawet pomyślała o kartonikach i drukach pocztowych do wysyłki serków.
Włożyła mi do paczki kilka rozłożonych kartoników i plik druków. No – to teraz mogę działać! :D

Tylko żeby koza dawała więcej mleka. Ostatnio coś zarwała z tym mleczkiem. Chyba znowu zacznę ją dokarmiać owsem i prowadzić do wodopoju by się napiła do syta, bo sama za leniwa by zejść samodzielnie do źródełka. Trzeba odsadzić koźlaka od drugiej kozy i zacząć ją doić by było więcej mleka i bym mogła więcej tego sera wyrabiać tygodniowo.

W paczce przyszedł też bardzo praktyczny organiser – ciemnozielona płachta z przezroczystymi kieszeniami do zawieszenia na drzwiach. Nawtykałam pełno drobiazgów do tych kieszonek – druki, blankiety, przepisy kulinarne, mini poradniki, szczotki do włosów i jeszcze zostało miejsce na torebki z nasionami i torebki z przyprawami. Bardzo poręczna rzecz ten organiser. Dostałam też dwa długopisy w piórniczku. Długopisy mają tę część piszącą taką w sam raz do wypełniania samokopiujących druków. No i podkoszulek bawełniany – został zaadaptowany jako koszulka do spania. No i mata dla listonosza do samochodu – człek bardzo w porządku jest – nawet Blaneczka go doceniła... :)

Skarbów a skarbów dostałam - bardzo się z nich cieszę... :)
Sam fakt, że ktoś się zatroszczył o mnie i przysłał paczkę - bardzo miły sercu memu... :)
Trzeba będzie więcej serka posłać Blaneczce... Niech się tylko kozy rozmlecznią... ;)

Rozprawowy wtorek

wtorek, 3 luty 2009
Rozprawa w sądzie.
Dzielnicowy pod przysięgą zeznał, że “kozy pogryzyły psy” :))))))
Kurka wodna - co za krwiożercze bestie te kozy... :D

Wycieczkowy poniedziałek

poniedziałek, 2 luty 2009
Poszłam na wieś nadać paczkę z serem. Towarzyszyły mi suka Saba i koza Agatka.
Zwłaszcza Agatka wzbudziła sensację we wsi :D
Szła przy nodze posłuszna jak pies. Z lewej mej strony suka Saba, a z prawej koza Agata :D
A ja w środku jak królewna Śnieżka z dwoma krasnalami :D

Obornikowa niedziela

niedziela, 1 luty 2009
Cała niedziela bardzo pracowita. Wywaliłam aż 11 taczek gnoju od krów. Trzeba to robić, bo gdy ziemia zmięknie nie dam rady wywieźć na mokrą łąkę.

sobota, 31 stycznia 2009

Zakwitły hiacynty...

sobota, 31 stycznia 2009
Wczoraj dzień mi tak szybko minął, że właściwie nie pamiętam za dokładnie jak go spędziłam...
Rano bardzo zmęczona byłam – ledwie wstałam z łóżka i zrobiłam obrządek zwierzyny. Gdy już wyszłam na dwór, to nabrałam wigoru i żwawo pokręciłam się po obejściu. Nawet kilka taczek gnoju wywiązłam na łąkę i rozrzuciłam. Pomału trzeba to robić, bo potem jak się za dużo uzbiera to nie dam rady. Zamarznięty grunt sprzyja przewozowi taczką. Gdy zacznie się odwilż, to taczka ugrzęźnie w błocie i nic nie wywiozę.
Ostatnio podstawowe narzędzia mi się popsuły – widły do gnoju, siekiera do drewna opałowego.
Jakoś sobie radzę bez nich. Widły używam małe, trójzębne. W sumie mogą być. Mniej nimi nabieram, za to są lżejsze, a ja wszak kobieta, to nie mam tyle siły co facet by nosić wielkie bryły gnoju.

Sobota zleciała szybko jakby kto z bicza strzelił. Zrobiłam obrządek zwierzyny, a potem zajęłam się zmywaniem, gotowaniem, wyrobem sera i małym przemeblowaniem w kuchni. W kuchni pięknie zakwitły hiacynty i pachnie upojnie...

Zrobiłam porządny obiad, a z wczoraj miałam zrobioną galaretkę. Wczoraj też zrobiłam budyń – oczywiście łapą, bo się śpieszyłam więc nie zapisałam składników ile czego się daje, bo robię to na czuja.
No i wieczór. Nie ma czasu na nic innego. Jednym okiem oglądam jakieś kolejne móvie, drugim lookam w computerrr... :) Jestem tak śpiąca i zmęczona, że nie chce mi się pisać...

czwartek, 29 stycznia 2009

Wpadł Mietek

Pogadaliśmy chwilę o tym co u każdego z nas słychać. On pracuje w lesie u Sobola, ale nie codziennie. Dostał też propozycję pracy z urzędu. Namawiałam go, by przyjął tę propozycję.
Porozmawialiśmy trochę o tym, o tamtym.

Dał mi jabłka od Grabowskiego. Bardzo ładne - takie czerwoniaste. Ja Mietkowi dałam wcześniej mu obiecany rower, a jaja na sprzedaż dla jakiejś kobiety ze wsi i kilka jajek dla Grabowskiego. Zjedliśmy obiad. Mietek przyniósł mi full wody do kotłów. Zabrał rower i jaja i swoje ręczniki i poszedł na wieś. Ma w sobotę wpaść, ale nie wiem czy towarzysko czy coś pomóc tutaj.

środa, 28 stycznia 2009

Z rana przymrozek i przyprószyło z deczko. Śmieciarze zabrali śmieci. Jeden chciał mi opylić siano luzem.

Scenka ze śmieciarzem:

Śmieciarz: Mam siano do sprzedania.
Indianka: W kostkach czy w balotach?
Śmieciarz: Luzem.
Indianka: To nie wiadomo jak to cenić. A słomę pan ma?
Śmieciarz: Nie, tylko siano. Sprzedałem krowę i byka i zostało mi siano.
Indianka: Mi potrzebna bardziej słoma do ścielenia. Siano jeszcze mam.

Na dworzu leżał przymarznięty do ziemi stary, zniszczony koc. Nie mogłam go oderwać.
Indianka: Może pan go pociągnąć?

Śmieciarz szarpnął koc i koc się oderwał od ziemi. Zabrał koc i worek ze śmieciami i odjechali.

Zimny dziś poranek. Wytargałam jakieś dwa duże słoje do spakowania sera i przymierzyłam do kartonika. Pasują jak ulał. Tylko żeby się nie potłukły, bo nie ma miejsca na włożenie amortyzatorów do kartonnów po bokach. Tylko denka i przykrywki mogę zabezpieczyć styropianem, a boki już nie da rady, choć sam kartonik gruby, więc wystarczy jeśli nikt nie będzie tą paczką rzucał i kopał jak piłkę. Spakuję w to co jest i tyle.
Będzie zgrabna paczuszka.

Wskoczyłam do łóżka by się jeszcze zagrzać przez chwilę.

wtorek, 27 stycznia 2009

Amerykański optymizm

Co do Amerykanów - ich optymistyczna poza wynika z kultu sukcesu, który wyrósł na kulcie ofiarnej pracy. Kult pracy był oparty na wierze, że od pracy i starań pojedynczego człowieka zależy jego los i osiągnięcia. Pierwszymi, którzy przetrwali na nowym lądzie byli Pielgrzymi - ludzie pobożni, pracowici, wyszkoleni w różnych niezbędnych na nowym lądzie rzemiosłach. Poważne, rzetelne podejście do pracy było wyrazem miłości do Boga, któremu wg ich religii była miła pracowitość jego wyznawców. To Pielgrzymi z Europy jako pierwsi założyli osady, które przetrwały do naszych czasów. To dzięki ich ofiarnej pracy Europejczyk przetrwał na kontynencie Amerykańskim.

Natomiast poprzedzający przybycie Pielgrzymów bumelanci, awanturnicy i poszukiwacze złota nastawieni na łatwy zysk – polegli sromotnie. Żadna osada przez nich założona nie przetrwała. Bumelanci polegli z głodu i malarii, bo nie chciało im się pracować ani znaleźć zdrowego klimatycznie miejsca na osadę. Byli zupełnie nieprzygotowani do podboju nowego lądu. Przegrali. Zginęli wszyscy, a wielu z nich śmiercią głodową. Były też przypadki odrażającego kanibalizmu. Zjadali zwłoki swoich towarzyszy, morodowali się nawzajem by jeść zwłoki pomordowanych. Ohyda. Tak skończyli bumelańci z Europy.

Pielgrzymi natomiast przybyli na nowy ląd z wszczepionym kultem pracy, wyposażeni w niezbędne narzędzia do pracy, świetnie zorganizowani. Wysilili się by znaleźć na budowę osady zdrowe klimatycznie miejsce.

Z marszu zabrali się do ciężkiej roboty i nie ustawali, dopóki nie wykarczowali lasu, nie obsiali pól, nie pobudowali młyna, tartatku, a potem ciepłych chat. Nauczyli się też wykorzystywać naturalne zasoby nowego dla nich kontynentu - opanowali uprawę ziemniaka, kukurydzy i innych lokalnych roślin spożywczych. To właśnie ci znakomicie przygotowani, pracowici ludzie osiągnęli jako pierwsi sukces na nowym kontynencie. To właśnie oni przetrwali. Zagospodarowali się i stworzyli podwaliny pod nową cywilizację na kontynencie amerykańskim. Stworzyli podwaliny państwa, które jest obecnie najsilniejszym na świecie mocarstwem.

Amerykanie podświadomie wierzą, że wiara czyni cuda. To widać na każdym kroku w niemal każdym ich filmie. Amerykanie wierzą w siebie i swoje możliwości. Dzięki temu odnoszą sukcesy. Stanowią światową potęgę. Mają powody do dobrego samopoczucia.

Podoba mi się ta ich wiara i optymizm. Podoba mi się ich tolerancja i życzliwość do drugiego człowieka i zdolność do podziwu dla tych, którzy czegoś dokonali.

Nasz naród tego nie potrafi. Nie potrafi wielbić i czcić ludzi, którzy są niezwykli, ponadprzeciętni, którzy potrafią dokonywać rzeczy niemożliwych, odnosić sukcesy. Nasz naród takich ludzi tępi, podcina im skrzydła, nazywa „dziwolągami” i próbuje zrównać do szarej większości. Zawiść to okropna cecha.

Malkontenctwo to okropna przywara naszego narodu. Powoduje, że całe rzesze ludzi, całe społeczności – nie robią nic ze swoim życiem. Czekają, aż ktoś wszystko za nich załatwi, a ponieważ to jest nierealne żądanie – gderają na potęgę na wszystko i wszystkich, a gdy widzą kogoś kto się wybija z szarego tłumu na własną rękę – to szlag ich trafia i takiego by najchętniej wdeptali w ziemię, tak by się już nigdy nie podniósł.

Ja wierzę, że optymizm jest motorem postępu. To on daje wiarę w nasze czyny.
Malkontent narzekający na wszystko i z góry negujący każde przedsięwzięcie - nie dojdzie do niczego. Nawet drzwi nie otworzy by wyjść z domu i podbić świat.

Optymizm jest pozytywny. Jest zaraźliwy. Nas ludzi wystarczająco dużo trosk gnębi, abyśmy mieli dodatkowo chodzić z kwaśnymi minami bez wyraźnego powodu i psuć innym dobry nastrój.

Wolę amerykański optymizm niż polskie gderanie na wszystko i wszystkich.

Mam po dziurki w nosie ludzi, którzy czekają aż ktoś za nich załatwi ich sprawy, niezdolnych do jakichkolwiek akcji, wijących się z zawiści na widok kogoś, kto ma odwagę podjąć ryzyko i wziąć sprawy w swoje ręce.

Weź człowieku sprawy w swoje ręce - pracuj ciężko i wytrwale, a praca Twa przyniesie owoce, które będziesz zawdzięczał tylko sobie i z których będziesz miał pełne prawo być dumnym!

Człowiek, który odnosi sukcesy ze swojej ofiarnej pracy - czuje zadowolenie, jest pogodniejszy.

Twoje życie, jest Twoim życiem. Przeżyj je zgodnie ze swoimi pragnieniami, marzeniami, a przynajmniej spróbuj je tak przeżyć. Żyj swoim życiem i nie licz na wygraną w totka lub na Państwo, które ci wszystko ustawi i załatwi za ciebie.

(odpowiedź na komentarz Blancari)

Budyń domowy kakaowy

Zrobiłam budyń domowy. Pełna improwizacja. Wyszedł. Nie wiem jak, ale wyszedł normalny pyszny budyń. Wniosek? Nie muszę już kupować gotowych budyni. Od dziś robię swoje!

Składniki:
Mleko kozie ok. 1-2 litry
Mąka ziemniaczana - kilka garści
Cukier - kilka garści
Kakao - 1 łyżka czubata

Przepis
Mleko zagotować. W kubku dokłanie rozmieszać pół kubka zimnego mleka z powyższymi składnikami. Do gotującego mleka wlać mieszankę z kubka i wymieszać dokładnie. Gotować chwilę mieszając, aż zacznie gęstnieć. Nie trzeba dodawać masła, bo mleko kozie jest dwu, a nawet trzykrotnie tłuściejsze od mleka krowiego. Gorący budyń wlać do salaterek lub kubków.

Smacznego!

(dokładne ilości użytych składników podam innym razem, gdy zmierzę jakie ilości ich zużyłam :))

Chcę być wolna

Mieszkam na odludziu i nigdzie nie bywam. Nie bywam, bo nie mogę i nie mam takiej możliwości.
Nie mam okazji poznania na żywo kogokolwiek, a zwłaszcza mężczyzny, który by mi się spodobał.

Zrobiłam co mogłam ze swojej strony - założyłam profil na Sympatii i napisałam o sobie baaardzo dużo i baaardzo szczerze. Próbowałam też poznać kilku mężczyzn, którzy mi się spodobali na tym portalu. Niewiele z tego wynikło. Na tym koniec. Nic więcej nie będę robić.

Ostatnio wyklarowały mi się nowe priorytety. Przestało mi zależeć na zakładaniu rodziny. Chcę być wolna.
Bycie wolnym daje tę przewagę nad tkwienie w jakimś nudnym związku, że masz nadzieję na MIŁOŚĆ.
Tkwiąc w banalnym, niezbyt udanym związku nawet tej nadziei jesteś pozbawionym. Wolę wolność i nadzieję, niż bylejaki, niesatysfakcjonujący związek z pierwszym lepszym facetem, który się nawinie.

Z tym że tu, gdzie mieszkam, to nikt się nawet nie nawinie. Nie ma takiej możliwości. Dzicz kosmata. Totalne odludzie. Brak dojazdu przez 8 miesięcy w roku. Tylko rycerz na dzielnym rumaku mógłby tu dotrzeć ewentualnie jakiś rajdowiec jeepem :) Pierwsi wyginęli kilkaset lat temu, a drugich jest tylu co kot napłakał i raczej tu nie trafią :)

Pozostali mi tylko bystrzy internauci na komputerach wyposażonych w rącze łącza.
Moje łącze z uwagi na archaiczną lokalną infrastrukturę teleinformatyczną jest wolniejsze od żółwia, co przemieszczanie się po internecie mi mocno utrudnia i ogranicza, dlatego znalazłam sobie to spokojne miejsce na tym blogerskim serwerze, gdzie się wyżywam literacko :D licząc na to, że mnie może jaki szlachetny kawaler tu przypadkiem odnajdzie :D i ruszy na pomoc... :) Szanse są marne, ale są :). Niewielu szlachetnych kawalerów błąka się samopas po tej planecie w wieku ok. trzydziestu kilku lat. Większość dawno zagospodarowana przez inne obrotne kobitki :).

Ponad 6 lat temu gdy mieszkałam w mieście i miałam łącze o szybkości 115kb/s – ślizgałam się po stronach jak na łyżwach. Teraz mozolnie wchodzę tylko na te strony, na które konkretnie muszę. Nie ma możliwości abym zaglądała wszędzie tam, gdzie moją uwagę coś przykuje. Może się to kiedyś zmieni.

Koza Plama dostała przedwczoraj ruję. Pokryłam ją pięknym Aramisem. Za 5 miesięcy będą dorodne koźlęta po nim. To już druga koza pokryta szlachetnym, dużym Aramisem rasy saaneńskiej. Chcę by się urodziły kózki. Będą mega mleczne.

Ogier wczoraj się podejrzanie zachowywał. Brykał jakby kogoś chciał z siebie zrzucić, grzebał kopytem. Był wyraźnie zniecierpliwiony. Roznosiła go energia. Zaniepokoiłam się, że może mu jakaś choroba się wdała.

Uspokoiłam się, gdy zobaczyłam jak oba konie radośnie galopują przez pastwisko. Hannibal rozpędził się tak jak koń wyścigowy. Pięknie to wyglądało. Cięższa Indiana dorównywała mu kroku biegnąc tuż tuż.

Te jego brykanie, to po prostu radość :) Koniki poczuły wiosnę. Dzisiaj faktycznie było ciepło jak na wiosnę.
Śniegi topnieją na potęgę. Odsłaniają zielonawe pastwisko. Widać trawa pod czapą śniegu się zainkubatorowała.
Ciekawe, czy będą jeszcze mrozy. Mam ochotę na wiosnę. Moje zwierzęta też :)

Dzisiaj niespecjalnie się czuję. Wczoraj bylam w sklepie pełnym ludzi i ich zarazków. Dzisiaj mnie gardło “drapie”. Ogólne samopoczucie nieco poniżej średniej. Nie za fajne samopoczucie potęguje comiesięczna dolegliwość kobieca. Mdli mnie. Boli mnie podbrzusze i słabo mi.

Zrobiłam sobie dzisiaj dzień off, choć nie do końca. Kilka godzin zostałam dłużej w łóżku, ale ostatecznie i tak wstałam i zajęłam się obrządkiem zwierząt. Potem udałam się do sadu obejrzeć mój inwentarz.
Odgarnęłam spod drzewek warstwę obornika pozostawiając kopczyki ziemne jeszcze.

Przyjrzałam się kilku drzewkom i krzaczkom które jeszcze nie są zabezpieczone siatką. Nic im nie jest, ale trzeba siatkę chroniącą przed zającami założyć.

Obejrzałam końskie pastwisko. Tam trzeba obornik rozrzucić. Dzisiaj koło domu dwie taczki obornika rozrzuciłam na kawałku łączki. Może tam zrobię sobie podręczny warzywnik. Zastanowię się nad tym czy go tutaj robić. Przy domu byłoby poręcznie, ale tutaj dużo zwierzyny się przewala więc nie wiem czy upilnuję warzywa przed zębami i kopytami moich pociech.

Ogólnie to dzisiaj lustrowanie mych włości w sumie zajęło mi ponad 3 godziny. Jednak zanim się przejdzie z jednego krańca do drugiego, to trochę czasu schodzi. No i samo odgarnianie obornika trochę czasu zajęło. Także noszenie kostek siana i ścielenie krowom i koniom w stajni i oborze.

Na dworze dziś ciepło. Śnieg topnieje na potęgę. Jest wiosennie, ale głębsza warstwa ziemi jeszcze zamarznięta. Tylko z wierzchu zrobiło się mokro i grząsko. Rzeczka wezbrała, ale nieznacznie. Na razie przerabia tę wodę co ma do przerobienia. Takie masy wody przydałoby się zatrzymać w jakimś zbiorniku retencyjnym na czas suszy.
Po tak ostrej zimie może być upalne lato.

Słabo mi dzisiaj. Jestem senna. Zrobiłam sobie kakao i upiekłam świeży chleb pszenny, tym razem ze zwykłej mąki pszennej. Dodałam szczyptę cukru, duży kubek mleka koziego i 1/8 kostki świeżych drożdży.
Wyszedł fajny chlebuś, ciut mniejszy niż ten co wczoraj piekłam. Wczorajszy wyszedł badzo ładny.
Zmieszałam mieszankę chlebową z mąką pszenną, dałam mleko kozie, a potem dodałam kminku dość bogato.
Chlebek wyszedł puszysty, sprężysty, smaczny. Idealnie pasował mi do mięsiwa podgrzanego w ostrym sosie.

Chyba się zaraz zdrzemną choć pół godziny czy godzinę, bom senna niemożebnie...

W radio mówią o podwyżkach prądu. Rachunki mogą wzrosnąć o 30 procent, a w piekarniach i cukierniach nawet o 90 procent. To sporo. Wzrosną ceny pieczywa. Jakże się cieszę, że mam już niejaką wprawę w pieczeniu własnego pieczywka. Mąka zwykła jest nadal tania, a zboże staniało w tym roku. Może by pomyśleć o kupowaniu czyszczonej pszenicy i wyrobie własnej mąki? Tylko w czym ją zmielić? Czy młynek bijakowy się do tego nadaje? Mieli zboże na śrutę. Może da się nim też zmielić zboże na mąkę? Młynek bijakowy i tak będę musiała kupić dla moich zwierząt by mielić im zboże na śrutę. Krowom, kozom i drobiowi powinnam dawać śrutę. Konie mogą jeść cały owies, ale pozostałe zwierzęta nie w pełni wykorzystują całe ziarna owsa. Przydałoby się mielić. Tylko to dość poważny wydatek jak na moje mikre gospodarstewko.

Zastanawiam się, czy ustawa dotycząca wytwarzania energii w Polsce została już zmodyfikowana by umożliwić ludziom pozyskiwanie energii na własną rękę poprzez mini turbiny wodne, wiatraki, kolektory sloneczne itd. Bezpieczeństwo energetyczne naszego kraju jest zależne od gazu z Rosji, a ustawa zabraniała legalnej produkcji prądu na własne potrzeby na własną rękę. Ciekawe jakiemu krajowi ta ustawa służyła, bo na pewno nie Polsce i na pewno nie Polakom.

sobota, 24 stycznia 2009

Wielkie pranie

Wczoraj i dzisiaj w nocy zrobiłam wielkie pranie.
Nagrzałam na mym stalowym piecu 3 potężne kotły wody.
Wstawiłam pranie w nowej pralce. Pralka działa wspaniale.
Jest bardzo wydajna i ekonomiczna. W dodatku ma pożyteczną funkcję odsysania wody.
Zużytą wodę z pralki wykorzystałam do umycia łazienki. Zmyłam kafelki, armaturę, podłogę. Ostatecznie ta woda posłużyła mi do przepłukałam wc. Tak więc, tę samą wodę wykorzystałam do 3 celów: do prania, do zmywania łazienki, do przepłukania wc.

W sumie nastawiłam wczoraj 2 prania. Mogłam jeszcze z 2 nastawić, ale o 3.00 w nocy to mi się już spać mocno chciało po gorącej kąpieli, której nie omieszkałam zażyć przy gorącym piecu.

Generalnie jestem zadowolona z mojego nowego nabytku. Mam nadzieję, że mi dłużej posłuży niż tamta poprzednia praleczka. Poprzednia praleczka nie działa i jest kilkakrotnie mniejsza. Tzn. kręci się w niej pranko, ale trzeba trzymać pokrętło ręką, by się bęben w środku obracał, a ja na to nie mam czasu ani ochoty.
Niemniej jednak można ją jeszcze wykorzystać do jakichś drobnych przepierek. Może tetrę do filtrowania mleka będę w niej prała. Byłaby tylko do tego celu. Do prania tkaniny do filtracji mleka.

W związku ze sporą ilością gorącej wody – dzisiaj prania ciąg dalszy. Poza tym nazbierało się ciuchów do prania przez te ostatnie półtora miesiąca, gdy nie miałam w czym prać. No i w związku z tym praniem porządków w domu ciąg dalszy, Do zmycia mam dwa pokoje, kuchnię, korytarz i schody na poddasze. Zanim się zabiorę za zmywanie, muszę setki szpargałów zawalających parter wynieść na strych.

Stoi też sterta naczyń do mycia. Także jest co zmywać tą nagrzaną na piecu wodą.

W ogóle styczeń 2009 roku to u mnie miesiąc porządków w domu. Jakoś mi tak pasuje robić porządki razem z początkiem nowego roku. Chcę wszystko co mam do wysprzątania w domu wysprzątać do końca miesiąca, ale prawdopodobnie nie starczy mi tego stycznia, zatem będę kontynuować przez luty i mam nadzieję, że do końca lutego uporam się z nawałnicą domową i w marzec wejdę czystą stopą, by cieszyć się komfortem mojego mazurskiego mieszkania. Niech będzie skromnie, ale czysto i przytulnie. Trzeba zadbać o swoje gniazdko dla własnego komfortu psychicznego i fizycznego.

Latem i wiosną większość czasu spędzam na dworze – jest co robić na gospodarstwie. Nie ma czasu na dom.
W zeszłym roku cała wiosnę i lato całymi dniami doiłam kozy i przerabiałam mleko na ser, jogurty i kefiry.
Zimą siłą rzeczy spędza się więcej czasu w domu. Jednak obrządek zwierzyny na dworzu zajmuje mi czas do mniej więcej 15.00 godziny, a potem to już zajęcia domowe. Prace domowe. Gotowanie, zmywanie, sprzątanie, pranie. No jest co robić. Dla jednej osoby to full roboty. Jestem pracowita, ale to za dużo pracy dla jednej osoby.

Próbuję sobie jakoś wygospodarować czas na moje biuro. Na razie mi się to nie udaje, stopniowo i do tego dojdę. Gdyby był Mietek i zajął by się obrządkiem, to bym szybciej dobrała się do tego biura. A tak, to jeszcze sporo czasu zejdzie zanim znajdę czas na organizację biura. Najpierw trzeba się uporać z praniem.

Poza kwestią czasu, jest też kwestia siły. Po całym dniu pracy z czego połowę spędzam na dworze przy obrządku zwierzyny, a drugie pół w kuchni przy gotowaniu, zmywaniu i serowarzeniu – wieczorem jestem już tak zmęczona i śpiąca, że nie mam siły ani ochoty zabierać się za porządki w papierach. Ledwo starcza siły na zrobienie i zjedzenie kolacji i obejrzenie jednym okiem jakiegoś filmu na dobranoc :)

Nie byłabym kreatywną osobą, gdybym nie wymyśliła coś na ten brak czasu. Doby nie rozciągnę. Moich możliwości fizycznych też nie. Ale jakby tak mimochodem, przy okazji zacząć robić porządki w biurze?
Zamiast frontalnego ataku na bałagan – zastosować metodę małych kroczków ;)

Tzn. układać to i owo przy okazji przemieszczania się przez biuro ;) Chociaż tyle mogę zrobić :)
Codziennie małe coś, aż po miesiącu w końcu rozgardiasz sam zniknie i zamieni się w idealny porządek ;)

Niegdyś, gdy pracowałam na statku jako stewardesa miałam dziennie do wysprzątania po 50 kabin, dyżur w pralni i prasowalni, pracę w mesie i przy kuchni – i dawałam radę! A teraz ledwie dwa pokoje i jedną kuchnie mam do wysprzątania i nie mogę przez to przebrnąć? Trzeba w sobie znowu uruchomić turbodoładowanie.

Chociaż wtedy nie miałam obrządku zwierzyny do zrobienia, nie musiałam targać drzewa i palić w piecu.
Ale wtedy to też była ciężka praca. Nawet dużo cięższa, bo jak na akord i nadmiar obowiązków. Szef Norweg zamęczał nas coraz to nowymi obowiązkami, a sam się opalał w solarium i grzał w saunie. Po takim kontrakcie to byłam wyżęta z wszelkich sił i energii jak ręcznik. Każdy taki kontrakt musiałam odchorować na lądzie przez kilka tygodni powoli dochodząc do siebie. Na tym statku to była cholernie ciężka praca. Facet sobie w ogóle do głowy nie przyjmował, że człowiek ma ograniczone możliwości psychofizyczne i że taka harówa prowadzi do krańcowego wyczerpania. Traktował nas jak cyborgów, które nigdy się nie męczą i nie muszą odpocząć czy chociażby się wyspać.

piątek, 23 stycznia 2009

Standardowy poranek

Poranek standardowy – wypuszczenie zwierzyny na dwór by mogła się udać do wodopoju.
Dałam też dwu psom karmę. Jeszcze dwu kolejnym muszę zanieść – ale to przy kolejnym wyjściu z domku.
Konie, krowy i kozy skubią siano na dworze, a ja napaliłam w piecu i grzeję sobie wodę na kąpiel i do prania.

Dzisiaj zjadłam całkowicie wiejskie śniadanko: kruche bułeczki własnego wypieku z twarożkiem własnego wyrobu oraz bułeczki z jajeczkiem od własnej kurki. No, tylko do picia jeszcze kupny sok malinowy rozcieńczony przegotowaną gorącą wodą, ale za rok to już postaram się o swój własny sok.

Konfitury i dżem już wyrabiam własne. Wczoraj wieczorem kolacyjka to były właśnie konfitury na moich świeżo upieczonych bułeczkach. Nie ma jak zdrowa żywność :D
I jaka satysfakcja z czegoś, co się zrobiło samemu i w dodatku smakuje :D

czwartek, 22 stycznia 2009

Nocne klikanie

Noc, to czas na opracowywanie rozmaitości na komputerze...

„Zrób to co możesz, z tego co masz, tu i teraz gdzie jesteś.”

No i robię. Codziennie. Codziennie coś. Codziennie mały kroczek do przodu.
Dziś zrobiłam pierwsze w życiu moje własne bułki! I to na oko! I wyszły pyszne!
Takie chrupkie... ;) I’m genius! :D Takie małe co, a jak cieszy... Cała blacha pełne ślicznych chrupkich bułeczek! A gdy zrobię wg przepisu, to będą jeszcze lepsze! Czy to możliwe aby były „jeszcze lepsze”?
Zdolne me rączki zdolne... ;) I am so happy about it! :D

A poranek miałam połamany. Obudziłam się taaaaka obolała. Wszystkie kończyny mnie bolały.
Nogi to po wczorajszej wyprawie. Ręce to po przedwczorajszym noszeniu wiader wody.
Musiałam swoje odleżeć, bo nie dałam rady wstać. Po południu wstałam i zajęłam się zwierzyną.

Jutro zachęcona udanymi bułeczkami dzisiejszymi spróbuję zrobić nowe bułeczki wg jednego z przepisów które skrzętnie zebrałam... ;)

środa, 21 stycznia 2009

Dzień Babci

Moja Babcia nie żyje... Od lat już... Zapalę świeczkę w jej intencji... Gdyby żyła, zabrałabym ją ze sobą tutaj na te Mazury.

Dostałam zamówienie na serek kozi. Spakowałam pieczołowicie serek w zgrabną paczuszkę. Spakowaną paczuszkę natychmiast wsunęłam do lodówki. Serek świeżutki, śmietankowy – pyszny wyszedł. Troszkę mi zostało na śniadanie. Paczuszkę trzeba dzisiaj wysłać. Jeszcze tylko zaadresować pakuneczek i trzeba zanieść na pocztę.

Wczoraj w końcu dostałam pralkę. Dzisiaj mam zamiar ją sprawdzić czy aby i ta nie uszkodzona, bo licho nie śpi.

Także wczoraj koza Prima dostała ruję. Puściłam do niej Aramisa – kozła saaneńskiego wielkiej urody.
Pan Jacuś – szef stada – chwilowo odseparowany od reszty stadka. On teraz ma nie kryć. Czas by Aramis się wykazał.

Dzisiaj rano wpuściłam konie do wodopoju krowiego, bo mam podejrzenie, że ich wodopój zamarzł.
Niech się napiją do syta, a potem wypuszczę krowy. Konie i krowy trzymam osobno, bo konie atakują dla zabawy krowy. Ostatnio zagnały jedną z krów do rzeczki i biedna krówka ugrzęzła w lodowatej wodzie – zaplątała się w sznurki elektrycznego pastucha.

Pośpieszyłam jej na pomoc. Przecięłam sznurki i krówcia o własnych siłach wyszła z rzeczki. Całe szczęście. Ja już przewidując najczarniejszy scenariusz wzięłam ze sobą linkę by ją wyciągać. Nie byłoby łatwo wyciągnąć ciężką krowę z rzeczki, gdyby się tam mocniej zaklinowała. Musiałabym stosować jakieś dźwignie i naciągi w oparciu o rosnące nad rzeczką drzewa. Na szczęście się bez tego obeszło. Po oswobodzeniu krówci natychmiast zagnałam bydło do obory, by się krówcia zagrzała (w oborze jest dużo cieplej).

Powędrowałam dziś na punkt pocztowy w sklepie w Sokółkach, ale okazało się, że listonosz już zabrał przesyłki do wysłania i już tego dnia nikt by mego serka nie nadał w Polskę. Szkoda mi było ryzykować świeżością mego białego smakołyku i poświęciłam się 30-sto kilometrowej wyprawie na pocztę w Kowalach, z czego kilkanaście kilometrów przebyłam na moich długodystansowych nóżkach :D Oczywiście, że łapałam okazje. Sęk w tym, że zanim złapałam, to swoje musiałam przejść. Także po samych Kowalach zrobiłam gdzieś z 2 kilometry.

Zanim opuściłam Sokółki, spotkało mnie na drodze dwóch znajomych chłopów.

Scenka na drodze w Sokółkach:
Sławek: „Co słychać Iza – słyszałem, że potrzebujesz słomy. Mam duuużo słomy. Mogę ci ją dać. Wszystką słomę.
Indianka: „Za darmo nie. Dam ci ser i jaja na wymianę.”
Sławek: „eee... za darmo ci dam... Ja nie potrzebuję jajek. Mam swoje jajka. Dwa. Dwa jajka mam.”
Indianka zachowując kamienną twarz (to nie był zaskakujący żarcik, raczej typowy dla tego rodzaju środowiska wiejskiego – sprośny i oklepany do znudzenia): „Ty nie masz jaj. Nie masz kur.”
Sławek: „Mam kury.”
Indianka: „Masz znowu kury? A nie miałeś? Lis ci zeżarł ostatnio.
Sławek: „Mam kury teraz.”
Indianka: „No to ci dam sam ser na wymianę.”
Sławek: „Nie potrzebuję. Mam krowę i mam ser. Robię swój własny twaróg.”
Indianka: „Robisz twaróg? No to nie mam nic na wymianę, a ty nie masz czym tej słomy przywieźć. Nie masz ciągnika”
Sławek zapalając się do pomysłu: „aaa... ciągnik się znajdzie...” i dalej śliniąc się obleśnie: „...pokochamy się i dam ci słomę. Pokochamy się? Jak się ze mną pokochasz, to dam ci całą słomę jaką mam. Z całej stodoły.”
Indianka się wkurwiła: „Co??? Co zrobimy?! Ocipiałeś?! A co, czy ja jestem jakaś tania prostytutka by się puszczać za byle słomę z byle kim?”
Wkurzona pomaszerowała dalej nie oglądając się za siebie i nie słuchając mruczących coś tam pod nosem przed chwilą spotkanych dwóch chłopów.

Najważniejsze, że do Kowal szybko dotarłam – śpieszyłam się by zdążyć z nadaniem drogocennej paczuszki.
Powrót już nie był aż tak istotny i w sumie nie przeszkadzało mi to, że musiałam przejść 10 kilometrów zanim złapałam okazję powrotną :D Gdy dotarłam do wsi, zrobiłam jeszcze drobniutkie zakupy wydając ostatnie groszaki na nasiona :D Ale za to jakie nasiona :D Kupiłam 60 drzew w pigułce – czyli 60 orzechów :D
- 30 laskowych i 30 włoskich :D Teraz je zapobiegawczo stratyfikuję w lodówce, choć nie do końca wiem czy tak trzeba. Laskowe pewnie tak, ale włoskie niekoniecznie. Wszak pochodzą z dość ciepławego klimatu.
Sprawdzę później w necie jak z onymi nasiony postępować :D

W sklepie było pustawo. Weszłam i wpierw zaczęłam lustrować witrynę z nabiałem próbując wyśledzić naturalny jogurt, śmietanę i kwaśne mleko – oczywiście, że nie kupuję krowiego nabiału by go spożywać – używam tylko marginalne ilości tych produktów do zaszczepiania mojego koziego mleka odpowiednimi kulturami mleczarskimi. Prosto i tanio. Niezawodnie. Ale musi być stricte naturalny jogurt, śmietana czy mleko.
BEZ ŻADNYCH DODATKÓW. Tylko naturalne szczepy bakterii muszą być zawarte w tych produktach.

Co jakiś czas kupuję świeże bakterie, a potem lecę już na tych wyhodowanych na kozim mleku, zostawiając sobie odrobinę skwaśniałego koziego mleka lub odrobinę koziego jogurtu do zaszczepiania kolejnych nastawów.

Mam też kupione i czekające na użycie suszone szczepy bakterii, ale na razie ich nie musiałam używać.
Trzymam je na szczególny czas, gdy zabiorę się za wyrób serów podpuszczkowych. Na razie mam za mało mleka i czasu na to. Świeże mleko od jednej kozy mam głównie na swoje potrzeby. Na bieżąco wykorzystuję je do wyrobu budyniów, naleśników, ciasta, zaprawiania zup i sosów, wyrobu twarogu do naleśników i na kanapki,
do wyrobu kopytek. Prawie nic nie zostaje. Mleczko znika w mgnieniu oka.

Gdy tak lustrowałam bacznym okiem nabiałową witrynę – nagle uczułam, że coś mnie złapało za kolano... ;)
Obejrzałam się i zobaczyłam szczerbatego chłopa – znanego mi z widzenia.

Scenka w sklepie:
Szczerbaty chłop: „Iza, co słychać? Ja tam muszę wpaść do ciebie na ciepłe nóżki”
Indianka krzywo patrząc na szczerbola: „że co?? Nie ma takiej opcji!”
Szczerbaty chłop: „Wpadnę do ciebie, Iza!”
Indianka: „NIE. Nie ma takiej opcji i tyle. Koniec tematu.”
Indianka minęła obojętnie szczerbola i poszła oglądać inne witryny i półki. Szczerbol po chwili ulotnił się ze sklepu.

No i wtedy wyśledziłam wśród tych półek wiejskiego sklepu owe orzechy... Oczy zaśmiały się mi do tych beżowych skarbów. Przećto z takiego malusiego orzeszka wyrasta potężne drzewo! Więc za ostatnie grosze kupiłam owe nasiony :D

Spodobało mi się ujrzane na blogu koleżanki bardzo mądre przysłowie: „zrób to co możesz, z tego co masz, tu i teraz gdzie jesteś”. Bo chociaż niekoniecznie stać mnie na zakup kolejnych gotowych drzewek do mego sadu, to na zakup nasion stać mnie na pewno i na pewno coś z nich wykiełkuje – nawet jeśli nie wszystkie, to choć część i wcześniej czy później (raczej później) doczekam się z nich swoich orzechów, a Indianka luuuubi orzechy :D

Wróciłam do mego wiejskiego domku przez pole po moich własnych śladach odciśniętych w śniegu zastanawiając się nad swoistą mentalnością miejscowych wieśniaków. Przemknęło mi przez myśl, że gdybym przestała ich traktować jak dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, a zaczęła traktować jak głupiutkie kozy, to może przestaną mnie tak wkurzać. Kozy też są namolne. Namolne, wścibskie, wszędobylskie. Taka ich natura.

Lokalni wieśniacy też są obdarzeni podobnymi cechami. Tyle, że mają jeszcze dodatkowo kilka gorszych cech takich jak plotkarstwo, łgarstwo, lepkie rączki, rozpasana chciwość itp. Jednak zdecydowanie wolę obcowanie z moimi kozami, niż z miejscowymi wieśniakami ;)

Na podwórku zastałam mój zwierzyniec w komplecie: bydło, konie, kozy. Kozy zaraz się skryły w koziarni, bo zaczęło dżdżyć (zaczął siąpić bardzo drobny deszcz).

Weszłam do domku, przebrałam się i wyszłam do zwierzyny. Zawiozłam taczką krowom i koniom siano i słomę.
Pościeliłam słomę i zadałam siano na noc. Zamknęłam kozy. Kóz nie było gwałtu dokarmiać – radzą sobie same ściągając samodzielnie kostki ze strychu przez otwór w suficie. Nie jestem zachwycona ich samodzielnością, bo niszczą w ten sposób sporo siana, ale przynajmniej są najedzone.

Zaniosłam psom karmę. Wydoiłam Agatkę, która z krzykiem ku mnie podbiegła domagając się dojenia, a następnie zaprowadziłam ją do koziarni. Uwolniłam Pana Jacusia by się poszedł napić. Wody napić ;) Pan Jacuś to szef stadka kóz – obecnie w separacji coby nie zapylał kóz ;)

Weszłam do domu i nalałam sobie talerz gorącej zupy, którą zaczęłam podgrzewać, gdy tylko wróciłam z wyprawy. Jak dobrze, że tę zupę wczoraj sobie ugotowałam na dziś... Po wyprawie – jak znalazł ;)

Potem zrobiłam budyń, który czeka cierpliwie, aż w końcu przestanę klikać i się za niego łakomię zabiorę. Budyniu będzie tym smaczniejszy, bo z kupionym dzisiaj sokiem malinowym – pycha ;D.

Indianka uwielbia maliny. Indianka i jej kuzynka niegdyś jako małe psotne dziewczynki zajadały się malinami w babcinym ogrodzie... buuu... Naszej kochanej Babci już nie ma... :((((((((
Posadzę tych malin wiosną przez wzgląd na tamte dobre czasy, kiedy słońce świeciło, dziadkowie żyli, a my -małe dziewczynki bawiłyśmy się w księżniczki i dobre wróżki ;)

Ewuś prawdopodobnie ze swoim nowym partnerem wpadnie do mnie na urlop w tym roku.
To ja ją namówiłam, by założyła profil na Sympatii. Posłuchała i jest teraz bardzo szczęśliwa. Bardzo mnie to cieszy, że chociaż ona ;) Tak długo była sama - aż 8 lat. Teraz nareszcie spotkała cudownego mężczyznę i jest z nim baaardzo szczęśliwa.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Rozkojarzona

Ufff...
Nie pamiętam co dzisiaj robiłam – taka rozkojarzona byłam ;)
Rano do 16.00 obrządek zwierzaków, potem coś do jedzenia dla siebie. Jakiś film jednym okiem.
Aaa... Rano zrobiłam awanturę o pralkę :D. Wreszcie ją jutro dostanę.
W piecu się coś licho pali, ale jakoś pali. Chyba muszę naciąć świeżego drzewa.

sobota, 17 stycznia 2009

Experymenty kulinarne

sobota, 17 stycznia 2009 wieczór
Nie mogę się napatrzeć na te rozwijające kulinarnie mnie przepisy.
Zaciekawiła mnie tarta. Koniecznie muszę to cudo wypróbować, gdy przyjedzie do mnie kuzynka lub koleżanka.

Zwierzaki zagnane do obór, stajni i koziarni. Wyciągnęłam też na dwór po kostce siana na poranny posiłek dla zwierzyny. Jutro tylko je z rana wypuszczę by poszły się napić i wróciwszy będą mogły skubać siano na dworze.
Obory, stajnie i koziarnię zamknę, aby nie brudziły tam zbędnie. Niech się załatwiają na śniegu, a nie w środku.

Jutro spróbuję wygospodarować trochę czasu na moje biuro. Trzeba je w końcu urządzić.

Miałam chęć upiec bułki – zamiast tego zrobiłam budyń i sos twarogowo-jajeczny, a następnie go przerobiłam na pastę kanapkową.
Pasta serowo-jajeczna to pełna improwizacja. Po prostu potrzebuję coś na kanapki.

PRZEPISY

Pikantna Pasta Twarogowo-Jajeczna a la Rancho Romantica de Red

Kilogram miękkiego twarogu koziego
15-20 ugotowanych na twardo jaj
4-5 dużych ząbków czosnku
majeranek lub oregano
bazylia
kilka świeżych listków szałwi
pieprz, sól do smaku

Jaja siekamy drobno i mieszamy z serem kozim. Siekamy drobniutko czosnek i listki szałwi, bazylii, oregano. Dodajemy do masy. Solimy i pieprzymy do smaku. Całość dokładnie mieszamy.
Pasta znakomicie nadaje się na kanapki

Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red

1 Kg miękkiego twarogu koziego
5 jaj ugotowanych na twardo
5 dużych ząbków czosnku
kilka świeżych listków szałwi
majeranek lub oregano
nać pietruszki
bazylia
sól, pieprz

Jaja siekamy drobno i mieszamy z serem kozim. Siekamy drobniutko czosnek, listki szałwi, oregano, bazylii i pietruszki. Dodajemy do masy. Solimy i pieprzymy do smaku. Całość dokładnie mieszamy.
Sos znakomicie nadaje się do sałatek, do jaj gotowanych na twardo, do ziemniaków, do nadzienia avocado.

Wystawna przekąska a la Rancho Romantica de Red

Pikantna Pasta Twarogowo-Jajeczna a la Rancho Romantica de Red – 2 litry
30 sztuk avocado

Avocado przekrawamy na pół, wyjmujemy pestkę. W miejsce zagłębienia po pestce nakładamy czubatą łyżkę Pikantnej Pasty Twarogowo-Jajecznej a la Rancho Romantica de Red.
Połówki avocado wraz z nadzieniem układamy na 3 dużych półmiskach przyozdobionych pietruszką lub liśćmi i kwiatami nastrucji. Obok stawiamy 3 filiżanki z małymi łyżeczkami do avocado. Jemy wybierając avocado wraz z nadzieniem przy pomocy tychże łyżeczek.

Sałatka pomidorowo-twarogowa a la Rancho Romantica de Red
5 pomidorów
liście pietruszki
Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red – litr

Pomidory kroimy w plasterki i mieszamy z Pikantnym Sosem Twarogowo-Jajecznym a la Rancho Romantica de Red. Wykładamy na owalny półmisek. Dekorujemy natką pietruszki.

Wykwintna Sałatka kwiatowa la Rancho Romantica de Red
30 kwiatów nasturcji
20 liści nasturcji
Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red – litr

Drobno siekamy liście nasturcji i jej kwiatów (zostawiając część kwiatów ku ozdobie).
Posiekane liście i kwiaty mieszamy z Pikantnym Sosem Twarogowo-Jajecznym a la Rancho Romantica de Red. Wykładamy na owalny półmisek. Dekorujemy całymi kwiatami nasturcji.

Potrawy indiańskie :D

hahaha... :D
Przy okazji znalazłam parę potraw indiańskich...
Nie mogłam sobie odmówić przyjemności ich skopiowania, tym bardziej że składniki brzmią smakowicie, więc i potrawa z nich zrobiona musi być smaczna :)))))))).
Wypróbuję ją w odpowiednim czasie :D

Talerz z pomidorami i mozarella po indiańsku

  • pokrojony pomidor w plastry
  • pokrojony ser mozarella w plastry
  • oliwa z oliwek
  • pieprz w kulkach
  • listki bazyli
  • szczypiorek
  • oregano
  • sól
Pokrojone w plastry pomidory (np. 1 pomidor na jeden talerz) położyć na przemian z plastrami mozarelli tworząc koło. Polać oliwą, posolić, oreganować (posypać oregano), na środek dać listek bazylii, na całość rozsypać kilka ziarenek okrągłego pieprzu (sam sobie znajduje miejsce na talerzu). Wziąć trzy równo dopasowane do siebie szczypiorki długości około 15 cm, związać je jakieś 3 cm od góry czwartym szczypiorkiem i rozłożyć na talerzu pionowo - tworzy to taki wigwam nad tą całą sałatką. Podać z gorącą bagietką oraz prosto z lodówki wyjętym masłem z czosnkiem.

Pieczywo własnego wyrobu - niammm... ;)

Ugotowałam kartoflankę. Przydałoby się upiec kozinę by było mięso do chleba. Obrządek zwierzyny i gotowanie/zmywanie pochłaniają mi większość czasu. Brakuje mi czasu na inne rzeczy. Jakoś się trzeba zorganizować inaczej by starczało.

Mam dzisiaj chęć upiec bułki. Uwielbiam bułki :).
Znalazłam kilka ciekawych przepisów, które mam zamiar dzisiaj wypróbować. No może nie wszystkie na raz ;)

Bułki mleczne

* 1 litr mleka
* 2 łyżki cukru
* 10 dag drożdży
* mąka
* szczypta soli
* 3 jajka

Drożdże rozrabiamy z cukrem w połowie szklanki lekko podgrzanego mleka i odstawiamy do momentu, aż zaczną garować. Z tak przygotowanych drożdży, soli, pozostałego mleka, 2 całych jajek i 1 białka oraz mąki zagniatamy i dobrze wyrabiamy ciasto, po czym odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Mąki należy dodać tyle, aby ciasto nie kleiło się do rąk i dały się uformować ładne kulki. Pozostałe żółtko roztrzepujemy z 2-3 łyżkami mleka. Uformowane bułki układamy na natłuszczonej blasze, malujemy przy pomocy pędzelka wcześniej przygotowanym żółtkiem i pozostawiamy ponownie do wyrośnięcia. Następnie pieczemy nasze bułki w piekarniku, w temperaturze około 200°C.

Bułki serowe

* 1/2 kg mąki pełnoziarnistej
* 2 łyżeczki proszku do pieczenia
* 2 łyżeczki soli
* 1 łyżeczka cukru
* 400 g tłustego twarożku
* 3 jajka

Mąkę, proszek, sól i cukier wymieszać. Dodać jajka i twarożek. Wyrobić na gładko. Za pomocą dwóch łyżek, lub prościej za pomocą rąk formować bułeczki i kłaść na wysmarowaną tłuszczem blachę (można ją również wyłożyć folią aluminiową). Piec 20 minutw piekarniku nagrzanym do 200°C.

Bułki pszenne II

* 90 dag grubo mielonej mąki pszennej
* 2,5 szklanki pełnotłustego zsiadłego mleka
* 2 jajka
* 2 dag drożdży
* 1 dag soli
* odrobina cukru

Zsiadłe mleko lekko ogrzać, dodać trzecią część mąki i roztarte z cukrem drożdże. Wymieszać i pozostawić w ciepłym miejscu, aby rozczyn podrósł. Po wyrośnięciu starannie roztrzepać go łyżką, dodać pozostałą mąkę, sól oraz jajko i wyrobić ciasto. Zostawić w ciepłym miejscu, aby drugi raz wyrosło. Ciasto włożyć do formy (nie może zająć więcej niż połowę objętości) i poczekać aż wyrośnie. Przed wstawieniem do pieca lub piekarnika powierzchnię posmarować rozbełtanym jajkiem. Bułkę piecze się 45 minut. Po upieczeniu gorącą powierzchnie posmarować tłuszczem.

Jejku... ile przepisów znalazłam do wypróbowania... wow... odlot... :D
Będę wypiekać pasjami :D

piątek, 16 stycznia 2009

o.... już piątek :D
Wczoraj powędrowałam do Olecka załatwiać swoje sprawy. Co miałam – to załatwiłam. Resztę zostawiłam sobie na kolejne dni. Trochę czasu zabrakło na wszystko. Wróciłam PKSem. Idąc przez wioski i pola śliską wiejską drogą – fiknęłam koziołka i stłukłam kolano. Biedna Indianka. Kolanko stłuczone boli... Wróciłam do domu ostrożnie stąpając niczym kot ;)

Na ganku przywitała mnie wierna suka. Weszłam do domku i zrobiłam sobie jakąś prowizoryczną kolację. Herbatka miętowo-jabłkowa smakowała wyśmienicie. Tak bardzo, że aż 3 kubki wypiłam duszkiem. Pychota. Potem obejrzałam sobie mój ulubiony serial „Gotowe na wszystko” i obrobiłam zdjęcia do publikacji.

środa, 14 stycznia 2009

Dzisiaj bardzo późno obudziłam się. Nie wiem czemu. Musiałam być bardzo zmęczona. Czułam się jakaś taka połamana. Wstałam i wypuściłam zwierzynę z obór, stajni i koziarni. Poszłam poprawić rozerwaną bramkę.
Kurier z wielkimi obawami dojechał po tę pralkę.
Kurier: „Czy jest tam dojazd?”
Indianka: „Tak, wczoraj wieczorem odśnieżono na same podwórko, tak więc Pan dojedzie”
Kurier po chwili: „Grzęznę kołami w śniegu. Nawet jak dojadę to mogę potem nie wyjechać pod górę”
Indianka: „Jak się pan rozpędzi i będzie jechał pewnie to Pan dojedzie, a jak się Pan będzie wahał, to może Pan utknąć”
Z jękiem dojechał w końcu na podwórko. Zabrał pralkę i pojechał. Miał dzwonić, gdyby utknął, ale wyjechał za pierwszym zamachem i nie dzwonił. Wróciłam do domu na śniadanie. Wczorajszy experyment – czyli ciasto w przypadkowym programie okazało się zakalcem, ale smacznym więc ukroiłam sobie kromkę i zjadłam popijając herbatą.

Zdjęli mi forum z kafeterii. Nie wiem czemu. Chyba uznali moje posty za anonsowanie.
Nie szkodzi – założę nowe.

wtorek, 13 stycznia 2009

Wczoraj w nocy napaliłam solidnie w piecu i przy nim się wykąpałam. Niestety, nad ranem gdy podrzuciłam do tlącego się paleniska mokre badyle (a suchych nie ma) – nie załapały. Ale w domu utrzymuje się jeszcze trochę ciepła.

Rano wyszłam od razu do zwierzaków. Powypuszczałam sierściuchy z obór, stajen i koziarni by poszło się napić i przewietrzyć. Ze strychu obory zrzuciłam kostki i siana. Ładowałam na taczkę po jednej i podwoziłam pod oborę i stajnię. Krowy i konie dostały po kostce na śniegu. Resztę kostek zaniosłam do obory i stajni i porozkładałam. U koni równomiernie w dłuuugim żłobie, a krów w dwóch różnych narożnikach aby sobie krowy nie przeszkadzały jedząc.

Na czysty, zmrożony śnieg sypnęłam krowom i kozom i koniom owsa. Każdemu gatunkowi tak, by sobie nawzajem nie wyjadały. Także osobno dostały owies konie – osobno klacz i osobno ogier. Także krowy dostały osobno – w innym miejscu dostała Hiacynta, w drugim miejscu dostała Bernadetta. Bernadetta mnie dziś zadziwiła swoją inteligencją. Mianowicie, gdy zbliżyła się godzina powrotu do obory – podeszła pod okno kuchni i upomniała się abym otworzyła drzwi obory. Po prostu zajrzała do kuchni i spojrzała na mnie znacząco i pomrukując wskazała wielkim krowim łbem oborę. Uśmiechnęłam się. Wyszłam z domu i otworzyłam drzwi obory. Bydełko skrzętnie udało się do środka. Koniki dzisiaj jakoś wcześnie też chciały do środka. Otworzyłam drzwi i weszły grzecznie do stajni. Kózki się trochę kręciły po podwórku jedząc śnieg (są za leniwe by zejść do wodopoju) i wybierając pozostałe ziarnka owsa. Kózka Agatka mecząc zbliżyła się do mnie truchtem upominając się o dojenie. Weszłam do domu, umyłam wiadro i wyszłam do niej. Przywiązałam ją na chwilę do wozu konnego, by się nie kręciła za dużo podczas udoju i wydoiłam doszczętnie. Potem puściłam kózkę by sobie poszła do koziarni.

Weszłam do domu i wstawiłam chleb w dwóch piekarnikach. Po raz pierwszy piekłam w tym nowym piekarniku i przeraziłam się, bo mieszadła się nie kręciły przez długi czas. Zniecierpliwiona wstawiłam drugi chleb w starym piekarniku. Właśnie przeglądałam instrukcję i gwarancję do tego nowego piekarnika, gdy automat wreszcie zaczął mieszać. Odetchnęłam z ulgą. Widać ma inny tryb pracy niż ten mój stary piekarnik.

Wstawiłam chleby i zaczęłam rozmyślać coby tu upichcić tym razem na obiad gdy zadzwonił listonosz, że niesie dla mnie listy i żebym wyszła do niego, bo nie ma dojazdu do mego rancza. Zgodziłam się, bo zrobił mi przysługę - kupił dla mnie paczkę papieru toaletowego.

W połowie drogi między moim gospodarstwem, a gospodarstwem sołtysa spotkałam listonosza, narzekającego na nieodśnieżoną drogę. Powiedział, że upominał się w gminie o odśnieżenie. Zrobiłam foty zaśnieżonej drogi i wróciłam do domu.

Zadzwonił kurier, że nie dotrze dzisiaj do mnie. Umówiłam się z nim na inny dzień.

Otworzyłam książkę kucharską i znalazłam przepis na pierogi leniwe. Zabrałam się do mielenia ziemniaków ręczną maszynką. Muszę kupić sobie malakser, bo bardzo by mi ułatwił przygotowywanie potraw.
Zmielone ziemniaki zmieszałam z kozim twarogiem. Kozi twaróg był tak miękki, że nie trzeba było go mielić.
Dodałam 2 jaja, soli, mąki pszennej i ziemniaczanej i ugniotłam pierwsze w życiu leniwe pierogi.

Ugotowałam sobie porcję. Dodałam podgrzaną resztę kapusty i zjadłam. Kopytka smakowały jak kopytka – czyli udały się. Fajnie. Nowa sprawność zdobyta ;). W tym miesiącu już wypróbowałam robienie kotletów mielonych, gołąbków, zupy buraczkowej, kapuśniaka. Wszystko wyszło i było o dziwo bardzo smaczne. O dziwo, bo nieco modyfikowałam składniki.

Nagle Saba zaczęła ujadać. Otworzyłam drzwi i usłyszałam szum. Odśnieżarka o dziwo dotarła aż na moje podwórko. Wyskoczyłam, by otworzyć bramkę. Facet wjechał, zawrócił i pojechał z powrotem.
Ciekawe, czy mi głównej bramy wjazdowej na rancho nie rozerwał. Jutro trzeba sprawdzić.

Zadzwoniłam do kuriera, by jednak przyjechał jutro, bo trzeba wykorzystać fakt, że droga odśnieżona.
Zgodził się i jutro zabierze pralkę do reklamacji. Bardzo mi tutaj potrzebna ta pralka. Miałam sporo gorącej wody i nieco ciuchów do prania. Wszystkie golfy już ma brudne, a w takie mrozy chodzę wyłącznie w golfach, coby przeziębienia nie kusić.

Reszta kopytek dogotowuje się. Wyszło ponad 3 litry kopytek. Zapakowałam w plastikowe pojemniki hermetyczne i po wystudzeniu zamrożę. Nie jestem fanem kopytek. Zrobiłam je dla urozmaicenia jadłospisu.
Zdecydowanie bardziej wolę potrawy mięsne. Jutro sobie jakieś fajne mięsiwo ugotuję.

Kopytka zamrożone to gotowa potrawa – wystarczy odmrozić i podsmażyć. Gdy nie będę miała czasu gotować, albo będę chciała urozmaicenia – to sobie kiedy wyciągnę i usmażę. Mam chęć na sernik wiedeński. Większość sera koziego zużyłam na te kopytka, ale nastawię świeży twaróg na week end i zrobię sernik. Uwielbiam serniki. Może zaleję go galaretką? Teraz experymentalnie piekę ciasto do herbaty. Experymentalnie, bo składniki wrzuciłam na oko i wstawiłam jakiś program krótszy, który nie wiem jak zadziała na moje ciasto. Jestem ciekawa, co z tego wyjdzie. Może nic? Do tego starego automatu nie mam instrukcji i nie umiem go do końca obsługiwać. Chleb piecze mi dobrze, ale co wyjdzie z ciasta? Okaże się. Skończyła mi się mąka do pieczenia chleba. Będę musiała i tak experymentować ze zwykłą mąką. Na szczęście nowy piekarnik ma instrukcję.
W książce kucharskiej znalazłam ciekawe przepisy na bułeczki mleczne. Mam chęć spróbować zrobić pierwsze w mym życiu bułeczki. Uwielbiam bułeczki, zwłaszcza mleczne. Niech tylko wypróbuję je, to będę piekła pasjami zamiast chleba.

Mietka już nie ma prawie dwa tygodnie. Zadekował się w Sokółkach u starego rencisty i siedzi tam. Miało go nie być kilka dni, a tu się zrobiły już prawie dwa tygodnie. Chyba się tam wprowadził na dobre, bo ze swoją lodówką, chociaż tutaj zostały jeszcze jego ciuchy i telewizor. Nie wiem jakie on ma plany. Może dopiero pojawi się na wiosnę do sadzenia drzewek, a teraz woli pracować w lesie i mieszkać u Grabowskiego.
Pokój się zwolnił – mogę kogoś zaprosić ;)

Jeszcze mam opał. Starczy gdzieś na tydzień. Potem będę musiała naciąć drzewa do pieca. A raczej wcześniej.
Na razie nie mam na to i tak czasu. Mam co robić w domu i przy zwierzętach. Topole mają za długie gałęzie.
Przydałoby się przyciąć. Tam to trzeba z drabiną. Na razie drabina przysypana sianem, więc jej nie ruszę.
Kostki szybko ubywają – niebawem będzie odkryta i do wzięcia. Poza tym drzewka samosiejki porastają mą ziemię. Trzeba będzie je wykarczować.

czwartek, 8 stycznia 2009

To już czwartek??? Jak ten czas leci. Dziś dużo cieplej - już nie ma takiego trzaskającego mrozu, za to śniegu napadało więcej i... nie ma dojazdu do rancza :) We wsi ponoć odśnieżone, ale do mojego rancza nie odśnieżyli.

wtorek, 6 stycznia 2009

ahhh...

Porządki w sypialni utknęły – pół dnia zajął mi obrządek zwierząt, drugie pół – gotowanie i zmywanie.

Teraz jestem padnięta i już nic mi się nie chce... Tylko spać!

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Fucking porządki

Wzięłam się za fucking porządki, bo już ginę we wszechogarniającym bałaganie.
Będzie trudno uporządkować te rzeczy co tu mam, bo brakuje mi mebli, głównie szafek, regałów, szuflad.
Nawet jak to co mam tutaj nagromadzone poukładam, to i tak będzie mi tutaj to zawalidrogą.

Może by jakąś komodę kupić? Ale komoda to koszt. Taniej byłoby kupić deski sosnowe i samej zrobić regały.
Ale na to potrzeba czasu i umiejętności. Regał bym zrobiła, ale komoda pewnie by mi wyszła jakaś niedomykająca się. Poza tym, leży śnieg i nikt mi tutaj nic nie dowiezie przez najbliższe tygodnie – ani dechy, ani komodę.

Wzięłam się za dom. Mietka nie ma – poszedł na kilka dni do znajomego ze wsi do roboty.
Ja tymczasem ociepliłam pianką drzwi wejściowe i palę w piecu na maxa. Pilnuję by mi nie wygasł, bo przy takich temperaturach na zewnątrz to się błyskawicznie mieszkanie wychładza.

Porządkuję sterty papierów i ciuchów. To mi zajmie co najmniej tydzień.

Obrządek z grubsza zrobiony. Zwierzęta nakarmione. Jest zimno, ale słonecznie i nie wieje, więc pozwoliłam im paść się na dworze. Dostały po kostce siana i skubią.

14:08
Hahaha... walka z bałaganem w mojej sypialni trwa... trrrwa...i trrrrwa )))))))))))).
Nawet znalazłam parę ważnych dokumentów... a to dopiero wierzchołek góry lodowej...
Muszę w końcu ogarnąć te papierzyska i zorganizować sobie porządnie biuro. Czeka mnie trochę umysłowej pracy przy rozmaitych papierach – muszę mieć wszystko dobrze posortowane i porozkładane wygodnie bym mogła szybko działać.

Poprzestawiałam trochę te nędzne mebelki jakie tu posiadam: biurko i plastikowe regały na papiery.
Kurzy się na nich niesamowicie. Desperacko komoda z szufladami jest tu potrzebna.

Na strychu mam kilka sosnowych desek rok temu kupionych, wyszlifowanych i pomalowanych drewnochronem.
Miałam z nich robić drzwi do kurnika i stół do kuchni. Z tych zielonych zrobię drzwi do kurnika, a z tych rudych chyba jednak spróbuję komodę zmontować. Najwyżej schrzanię. Jeśli komoda mi nie wyjdzie, to zrobię co najmniej regały i powieszę na nich jakieś zasłonki coby się tak koszmarnie nie kurzyło na te moje dokumenty, papierzyska i gadżety.

niedziela, 4 stycznia 2009

śniegu napadało – Indiankę zasypało... ;)

Na dachach domu, obory i stajni leżą białe, ciche czapy śniegu. Wkoło biało, pięknie, słonecznie.
Mietek wybył dziś na 3 dni do znajomego do roboty do lasu.

W te największe mrozy będę sama :) Ma być minus 20 stopni. Co to dla mnie – mały pikuś ;)
6 lat temu przeżyłam tutaj minus 42 stopnie poniżej zera. Była to moja pierwsza zima na Mazurach.

Byłam sama, a piece przestały działać. Spałam w dresach, kurtce, śpiworze i pod trzema kołdrami. Spała też ze mną moja dalmatynka Sara. Taki mróz, a ja sama bez ogrzewania przez półtora tygodnia. Mało nie zamarzłam.
Zawzięłam się, że wytrzymam. Wytrzymałam. To było extremalne przeżycie ;) Tylko dla dzielnych tygrysków takich jak ja ;) Marznąc tak strasznie, zaprojektowałam wtedy jebitny, stalowy piec.

Ma 2,5 metra długości, 50cm szerokości, wlot na piekarnik i wpuszczony w niego piekarnik, blacha grzejna ma 50cm wysokości, a cały piec wraz z postumentami na których stoi ma ok. metra wysokości. W środku zainstalowana jest też wężownica do grzania wody, niestety przepalona już. Wodę grzeję w ogromnych 44 litrowych kotłach ustawionych na tym długim piecu. Woda nagrzewa się błyskawicznie. Mam pod dostatkiem gorącej wody do zmywania naczyń i mycia się.

Przede wszystkim tenże piec ogrzewa mi cały parter domu, a mógłby i strych, gdyby dorobić rozprowadzające ciepło rury na strychu.

Gotuję też na nim karmę dla psów, potrawy dla nas, warzę sery. Ten piec to wspaniałe me dzieło :) Ja go zaprojektowałam, kupiłam blachy, dałam do pocięcia, pogięcia i spawania wg moich wyliczeń. Błędem było kupienie do niego gotowej wężownicy ze sklepu żelaznego - okazała się za słaba. Trzeba to było zrobić z grubszej rury i dużo większą. Ponadto piec jest o pół metra za długi i piekarnik nie piecze. Tzn. mógłby, ale trzeba by było nawalić tam ogromną ilość drewna i podepchnąć pod sam piekarnik. Niemniej jednak piekarnik sprawdza się jako tzw. duchówka - dobre miejsce dla podtrzymywania temperatury potraw lub do wyrastania ciasta np. na chleb.
Jeszcze kiedyś ten piec trochę przerobię i wtedy będę mogła w nim wypiekać ciasta i chleby.

sobota, 3 stycznia 2009

Dzisiaj jakiś taki mało efektywny dzień. Mietek godzinę spóźnił się do pracy, ja nie mogę zmielić mięsa – nowa ręczna maszynka do mięsa kręci się na wszystkie strony, mało stołu nie wywaliłam, tak topornie mieli mięso.
Czas pomyśleć o elektrycznej maszynce do mięsa. I o nowym, solidnym stole.

Urodziła się śliczna, duża kózka po kózce saaneńskiej. Jest żwawa. Samodzielnie pije mleczko do młodej mamuśki. Fika radośnie po koziarni. Niech rośnie zdrowa i duża.

Nadal walczę w kuchni z maszynką. Zrobiłam też galaretkę na podwieczorek i ciasto wczoraj upieczone zalałam galaretką. Wyszło fajne, smaczne ciacho. To jest moje pierwsze ciasto z blachy z tego nowego piekarnika. I pierwsze z galaretką :). Zima to dobry czas na galaretki – szybko się ścinają za oknem lub na strychu.

Piekarnik sprawuje się wzorowo – jestem zadowolona. Piekarnik jest tak prosty, że aż genialny w swej prostocie i użytkowości. Jedyna rzecz jaka się w nimo może popsuć, to grzałki. Poza tym żadnych pokręteł, czasomierzy, termostatów, lampek, programatorów - nie ma, więc nie ma co się w nim popsuć. Takie proste sprzęty potrafią działać niezawodnie latami. Znajoma mojego ex boyfriend'a ma ponoć taki sam, tyle że pojedynczy i dobrze jej służy od chyba 15 lat.

Ja w moim piekarniku mam dwie półki na dwie blachy do pieczenia, więc mogę jednocześnie piec np. ciasto i bułki. Na razie upiekłam pojedyncze ciasto. Jak zrobić bułki, to muszę troszkę poczytać, bo jeszcze nie robiłam.

piątek, 2 stycznia 2009

Listonosz przywiózł piekarnik. No to teraz pasjami będę piekła ciasta i bułki :)
Listonosz złożył mi życzenia noworoczne, uścisnął dłoń - gość jest bardzo w porządku. Lubię go.
Spytał jak Mietek się sprawuje - pochwaliłam Miecia za wzorową pracę.

Dzisiaj Mietek działał na dworze, a ja cały dzień w kuchni. Pozmywałam naczynia, rozpakowałam i umyłam piekarnik i blachy. Ugotowałam obiad. Zajrzałam do kurnika i królików. Wydoiłam dojną kozę, a drugą zaprowadziłam do porodówki, gdzie dostała siana i dużego cmoka ode mnie, żeby nie było jej smutno samej. Pewnie dziś w nocy urodzi - taka pękata jest i ogon jej prosto stoi.

czwartek, 1 stycznia 2009

czwartek, 1 stycznia 2009

Jaki pierwszy dzień nowego roku – taki cały rok. Dlatego Mietek dzisiaj musiał wzorowo pracować: 8 godzin – od 8.00 do 16.00. I tak wzorowo ma pracować przez cały nowy rok. Nie ma bumelowania i obijania się.

Ja większość dnia spędziłam zajmując się domem, głównie kuchnią. Wyszłam na krótko by wydoić kozę, przeprowadzić inną wysokociężarną kozę do ciepłej i bezpiecznej porodówki, dać siana krowom i koniom, wpuścić bydło i konie do boxów, sprowadzić jedną z suk ze strychu obory na parter, i zrobić obchód włości.

Skontrolowałam robotę Mietka zgodnie z zasadą – „Pańskie oko konia tuczy” – trzeba od czasu do czasu kontrolować pracowników, bo inaczej zaczynają zbyt pobłażliwie dla siebie i niechlujnie podchodzić do zadań.

Mietka robota generalnie okay, tylko aluminiowa taczka nieco odkształciła się od kłód drzewa jakie nią przewoził. Za delikatna jest na takie kłody i kamienie. Ona jest odpowiednia do siana, paszy lub gnoju czy ziemi, ale nie do topornych kłód. Dałam mu stalową taczkę na większym i mocniejszym kole.
Ta stalowa jest odpowiednia do wożenia kłód i kamieni. Jest odporna.

Troszkę śnieżku popadało, ale niewiele. Nie przeszkadza zwozić drewno pod dom.
Mietek sporo przytargał tego drzewa, ale widzę, że jeszcze sporo leży tu i tam. Powoli wysprzątamy tę ziemię.
I jest czym palić w piecu. Dzisiaj ponoć ma być minus 10 stopni w nocy. To dosyć zimno.

Mamy zapas opału na jakiś czas – jest czym palić. Zwierzętom tak urządziłam boxy, że mają ciepło.
Psom może być trochę zimnawo, ale przynajmniej są pod dachem i mają legowiska wysłane słomą.
Dostaną na noc ciepłą karmę, to je trochę rozgrzeje. Chyba jutro im dorzucę ściółki by było im cieplej. Dorzuciłabym dzisiaj, gdybym wcześniej wiedziała, że ma być minus 10. Teraz już ciemno i nie wychodzę z domu. Jestem śpiąca. Upiekłabym ciasto i zrobiła kefir, ale za bardzo kleją mi się oczy. Może jutro to zrobię.

Wczoraj upiekłam świeży chlebek, ale jeszcze w starym automacie. Ten nowy muszę wypróbować. Ale najpierw instrukcja. Najpierw przeczytam instrukcję, a dość gruba jest.

środa, 31 grudnia 2008

Ale jestem zmęczona! Spać spać!
Dzisiaj caaały dzień baaaardzo pracowity: od rana do 15.00 obrządek zwierzyny, odebrałam też paczki od kurierów, a potem palenie w piecu, gotowanie, pranie, zmywanie.

Jestem padnięta, ale pożywny rosół ugotowałam, usmażyłam kotlety, ugotowałam ziemniaki, ugotowałam budyń. Wypróbowałam nową pralkę i tu rozczarowanie - pralka uszkodzona. Cieknie. Muszę zwrócić.
Szkoda, bo ładna, pojemna i fajnie się w niej pierze. Na jutro został mi do wypróbowania nowy automat do wypieku chleba. Dziś jeszcze w starym, małym upiekę chlebek na jutro.

Mietek wrócił przed północą - tym razem od swego wujka. Oczywiście zawiany – no, ale trafił w Sylwestra, to usprawiedliwiony ;)

Trochę pogadaliśmy. Zdał relacje gdzie był i co robił. Potem w skrócie naświetliłam mu błędność rzucania sznurków od kostek siana na podłogę koziarni i stwarzane przez takie niechlujne postępowanie zagrożenia dla zdrowia i życia kóz. Poniał. :) Wytłumaczyłam mu też, jak obchodzić się prawidłowo z ciężarnymi kozami i nowonarodzonymi koźlętami.

Mietek wyszukał ostatni kawałek czekolady w tym domu – świątecznego Mikołaja spod choinki.
Przełamaliśmy dziada na pół i zjedliśmy z budyniem, który dziś ugotowałam. Budyń niesamowity – ugotowany na mleku kozim, ale niezwykłym – na siarze. Gęsty jak legumina. Bardzo pożywny.