Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psy Indianki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psy Indianki. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 kwietnia 2019

Amari miała hektary do biegania



Amari na moim Ranczo miała prawie 11 hektarów do biegania, a poza tym zabierałam ją na spacery po okolicy, które uwielbiała.
Teraz psina siedzi zamknięta w klatce po tym jak została brutalnie porwana z mojego domu.
Pies uwięziony w ciasnej klatce cierpi i tęskni za mną i za moim Ranczo. A ja tęsknię za moją ukochaną Amari.

Tak działają ekoterroryści: krzywdzą ludzi i zwierzęta. Rząd PIS do tego doprowadził nowelizacją ustawy o ochronie zwierząt, która daje fundacjom nieograniczone zdrowym rozsądkiem uprawnienia - większe niż służbom specjalnym ochrony państwa, bo nawet służby wewnętrzne ochrony państwa muszą mieć nakaz prokuratorski, żeby włamać się komuś do domu, a fundacja nie musi - wystarczyło, że Kozłowska nakłamała, że pies jest zagrożony i babsko włamało mi się do domu w asyście gliny debila.

Ta pisowska ustawa jest niezgodna z konstytucją - gwałci podstawowe prawa człowieka i obywatela do bezpiecznego mieszkania w swoim własnym domu, oraz prawa do poszanowania własności prywatnej jaką jest zarówno dom jak i pies. PiS tworzy w ustawodawstwie niebezpieczne precedensy, które są krokiem w kierunku totalitaryzmu, w kierunku reżimu komunistycznego, który też nie szanował ani człowieka ani własności prywatnej.

Nie dziwi was brak fot z tego wyprowadzenia psa? Kozłowska celowo nie pokazała stanu w jakim wywiozła psinę, bo kłóciłoby się to z jej oszczerstwem, gdzie kłamie, że pies był zagłodzony. Pies nie był zagłodzony i nie jest. Pies przed wyjazdem był bardzo dobrze karmiony i teraz też jest dobrze karmiony w schronisku w Bystrym.

Pies jest moją własnością, ja jestem właścicielką Amarii i ja nie wyrażam zgody na żadne aborcje, sterylizacje i inne okaleczenia mojego zwierzęcia, a schronisko jest rozsądne i czegoś takiego nie zrobi, bo przestrzega prawa.

Moja suka Amari nie jest szczenna, a powielane na internecie pomówienie na ten temat, że rzekomo jest wyszło od typka o nazwisku Krzysztof Wiśniewski —hejtera i uczestnika stalkingu uprawianego przez profil na Facebooku o nazwie Rancho Romantica de syf.

Krzysztof Wiśniewski to hejter który mieszka kilkaset kilometrów od mojego miejsca zamieszkania i nigdy nie widział z bliska mojego psa, ani jego nie dotykał. Kozłowska bardzo chętnie podchwyciła ten wątek o rzekomej szczenności mojej psiny i już miały miejsca próby wyłudzenia pieniędzy na rzekomą aborcję.

Gdy wójt wyrazi zgodę na zwrot moich psów - moje psy wrócą do domu. I tu apel do radnych Gminy Kowale Oleckie, aby opamiętali się i wpłynęli na wójta by taką zgodę wydał.

Mam nadzieję, że ta kretynka z Zawad Oleckich z agroturystyki "niebieski tulipan" co z zawiści pitoli na internecie o mnie dyrdymały nie jest radną i nigdy nie będzie, albowiem jest to bezczelna kłamczucha i oszczerczyni, która nigdy u mnie nie była na ranczo,  a najwyraźniej zazdrości mi popularności mojego bloga i jego poczytności.

Ponieważ na mojej farmie nie ma zagrożenia życia dla moich psów, jest karma i opieka za którą gmina nie płaci - wójt może w każdej chwili wydać taką zgodę na zwrot moich psów na moją farmę niezależnie od swojej decyzji administracyjnej w sprawie odbioru tymczasowego zwierząt, którą może wydać później.

Gdy moje psy wrócą na moją farmę jestem pewna, że będą szalały z radości i galopowały po moich łąkach radośnie. Tu jest ich dobrze znany, przyjazny dom rodzinny.

Indianka




Mój pies nie jest zagłodzony


Mój pies suczka Amari w dniu kradzieży 8 kwietnia 2019 roku nie była psem ani zagłodzonym, ani chorym, ani źle traktowanym, ani błąkającym się bezpańsko po wsi.

Psina została ukradziona z mojego domu, po tym, jak Kozłowska włamała mi się do domu, zniszczyła mi drzwi, żeby dostać się do środka, zdemolowała mi dom.

Pies z domu został wyprowadzony po 10 minutach, a Kozłowska grasowała w moim domu jeszcze przez godzinę. Zrobiła mi nielegalną rewizję w moim domu. Grzebała mi po moich szufladach, grzebała w moich dokumentach, w moich segregatorach i ukradła mi dokumentację moich zwierząt, w tym metrykę urodzenia mojego psa. Ukradła też 2000 zł odłożone przeze mnie na paszę dla koni.

Kozłowska po wywiezieniu skradzionych zwierząt następnie skontaktowała się z hodowcą, który mi suczkę sprzedał i próbowała od niego wyłudzić moją Amari naskakując na hodowcę, że "jak to on mógł zostawić psa w tak skandalicznych warunkach", ale Hodowca odpowiedział złodziejce, że on był na moim podwórku, był na moim Ranczo, gdy przywoził sukę i widział czyste, porządne, zielone podwórko, czyste źródełko na polu do pojenia zwierząt, obszerne pastwiska, zadbane, przyjazne konie, owce, kozę i zadziornego indyka, i że u mnie nie ma żadnych skandalicznych warunków, dlatego bez obaw zostawił psa.

Kozłowska okłamała hodowcę, że moja suka jest ciężarna i wymaga aborcji. Hodowca skontaktował się ze schroniskiem i właściciel schroniska zdementował to pomówienie.

Suczka siedzi zamknięta w klatce, jest przerażona, boi się, tęskni za mną, ujada na wszystkich, nie daje się nikomu dotknąć, a na mnie skakała z radości, gdy mieszkała ze mną.

Sąd nie orzekł przepadku moich zwierząt, sąd nie skazał mnie za znęcanie się nad zwierzętami, pies cierpi wyrwany z rodzinnego domu - nie ma żadnego powodu by pies był przetrzymywany odpłatnie w schronisku 60 km od miejsca zamieszkania skoro ma kochający dom w Czuktach.

Ja chcę zabrać ze schroniska wszystkie moje psy, a zwłaszcza ukochaną Amari.
Nie rozumiem dlaczego rada gminy Kowale Oleckie chce wydawać miesięcznie 1500 zł na utrzymanie psów, które mają swój dom w Czuktach. Czy ci radni w ogóle myślą jak trwonią gminne pieniądze?

Wszak od roku wójt przetrzymuje w schronisku moje dwie małe suczki, które w dniu wyjazdu również nie były zagrożone utratą życia, ani zdrowia - były dobrze odżywione, zadbane, zdrowe, zaszczepione, odrobaczone.

Warto tu nadmienić, że moje dwie suczki zabrane z mojego podwórka i domu rok temu, po zbadaniu przez weterynarza schroniskowego otrzymały bardzo dobre opinie. Zostały opisane jako psy zdrowe, zadbane, prawidłowo odżywione. Mimo to w tym roku ponownie zabrano mi psa tym razem było to podczas bezczelnego włamania do mojego domu podczas mojej nieobecności.
Tym razem ukradziono owczarka środkowoazjatyckiego moją ukochaną Amari z którą zdążyłam się już zżyć odkąd przebywa u mnie od października 2018.

Kozłowska ma kupca na moją Amari, dlatego próbuje ją wyłudzić ze schroniska i od hodowcy, a mnie fałszywie oskarża, że suczka była zagłodzona.
Otóż nie była i Kozłowska doskonale o tym wie. Są liczni świadkowie, którzy potwierdzą, że mój pies nie był zagłodzony.

Indianka






sobota, 14 maja 2016

Zołzunie czyli suczki Indianki


Chamski Wąs do inspektoratu weterynarii w Olecku składa donosy na Indiankę, że rzekomo ona znęca się nad psami, bezczelnie łazi po jej podwórku i robi zdjęcia bez jej zgody, wysyła do weterynarii, a sam więzi swoje krowy od lat w fabryce mleka. Tymczasem zwierzątki Indianki żyją na wolności i swobodnie biegają sobie po łące... :-)
Zaś krowy Wąsa nie widzą ani Słońca, ani zielonej trawy. Tylko brudne ściany i osrane podłogi obory... Gospodarz od 7 boleści... :-)

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Parwowiroza psów

Parwowiroza psów - zakaźna, zaraźliwa choroba atakująca głównie psy młode,
do szóstego miesiąca życia. Niekiedy może również dotyczyć psów dorosłych, w
szczególności niezaszczepionych.
Opisywana jednostka kliniczna jest wywoływana przez parwowirusa psiego. Jest
towirus o symetrii kubicznej, zaś jego materiałem genetycznym jest DNA.
Parwowirusy atakują wiele gatunków zwierząt (m.in. drób wodny, lisy, świnie,
koty), szczególnytropizm wykazują do intensywnie dzielących się komórek.
Źródłem zakażenia są psy chore, a szczególnie ich kał.
Parwowiroza psów pojawiła się w 1978 roku w USA, Kanadzie i Australii, na
początku lat 80. XX wieku dotarła do Europy. Choroba zaatakowała wiele
szczeniąt na całym świecie. Dominowała wówczas jej postać sercowa.
Obserwowano nagłe upadki szczeniąt w bardzo młodym wieku (od 14 dni do 12
tygodni), często bez specyficznych objawów. Opisywana postać choroby była
spowodowana atakowaniem przez wirusa intensywnie dzielących się w okresie
kilku dni po narodzinach kardiomiocytów zwierzęcia. Obecnie dominuje postać
jelitowa. Choroba dotyka szczenięta nieco starsze i charakteryzuje się
silną, wyniszczającą biegunką, czasami z domieszką krwi, wymiotami,
bolesnością powłok brzusznych, gorączką i objawami ogólnymi o różnym stopniu
nasilenia. Opisywane objawy związane są z atakowaniem przez wirusa
intensywnie dzielących się enterocytów w jelitach. Choroba może mieć różny
przebieg w zależności od szczepu wirusa, kondycji zwierzęcia i od jego
wieku. Przyjmuje się, że psy dorosłe przechodzą parwowirozę w zasadzie
bezobjawowo.
W leczeniu stosuje się przede wszystkim nawadnianie poprzez wlew kroplowy
roztworów glukozy i płynów wieloelektrolitowych,antybiotykoterapię, by
uniknąć włączenia się w proces chorobowy bakterii, podaje się preparaty
wzmacniające oraz stosuje sięsurowicę przeciwko parwowirusowi psiemu.
Wdrożona terapia w większości przypadków skutkuje wyleczeniem, choć
śmiertelność przy tej chorobie jest i tak stosunkowo duża, nawet mimo
podjęcia czynności lekarskich.
Najskuteczniejszą formą walki z tą chorobą jest szczepienie zwierzęcia.
Szczególnie ważne jest zaszczepienie niesterylizowanych suk, gdyż matka
przekaże wówczas ciała odpornościowe swoim młodym. Do zakażenia dochodzi
najczęściej poprzez kontakt szczenięcia z materiałem zanieczyszczonym kałem
zwierzęcia chorego, gdzie znajduje się ogromna ilość wirusów. Także psy
dorosłe, chorując subklinicznie, mogą stawać się siewcami wirusa w swoim
środowisku. Z tego względu szczenięta jeszcze niezaszczepione nie powinny
przebywać w miejscach odwiedzanych przez inne psy.
Parwowirus psi jest stosunkowo odporny na działanie czynników fizycznych i
chemicznych. Do odkażania legowisk, wybiegów i bud, z których korzystały psy
chore, stosuje się 2% roztwór ługu sodowego, podchlorynu sodu i formaliny.
wikipedia

Najbardziej trafny opis choroby:
http://www.hycon.pl/Encyklopedia/choroby_parwowiroza.htm\


W skrócie jest to śmiertelna choroba psów charakteryzująca się gwałtownymi,
wyniszczającymi organizm wymiotami i cuchnącą biegunką.
Zwierzę chudnie w oczach. Po tygodniu - dwóch ze zwierzęcia zostaje tylko
skóra i kości. Zwierzę leży osłabione, wymiotuje raz po raz, a z odbytu
sączy się bieguka.
Oczy zapadnięte, policzki zapadnięte, skóra zwiotczała i wygląda jakby
wisiała.

Miałam takie trzy przypadki zachorowań. W dwóch pierwszych psiny udało się
uratować, bo mieszkały one w mieście gdzie była fachowa opieka
weterynaryjna.
Pierwsza psina, półroczna psina rasy cocker-spaniel - to był nasz rodzinny
pies Aga. Nie była zaszczepiona. To był nasz pierwszy pies i nie mieliśmy
doświadczenia.

Ale gdy Aga zachorowała ciężko na parwowirozę - moja Mama z poświęceniem ją
pielęgnowała dzień w dzień przez dwa tygodnie i wozila w koszyku do kliniki
weterynaryjnej w Szczecinie. Tam suczka dostawała kroplówkę i antybiotyki, a
Mama zalecenia jak postępować z chorym psem. Karmiła maleństwo rozgotowanym
kleikiem w ilościach minimalnych stopniowo zwiększając dawkę. Pieska udało
się uratować, mimo, że weterynarz niewiele nadziei dawał. Twierdził, że jest
tylko parę procent szans, że suczka wyzdrowieje. Jednak udało się i
szczęśliwie przeżyła z moją rodziną 8 lat.

Sara. Drugim szczenięciem który zapadł na to paskudne choróbsko była moja i
tylko moja Sara. Kupiłam ją na rynku od hodowcy z kompletem szczepień w tym
ze szczepieniem na parwowirozę wbitym do książeczki zdrowia. Albo hodowca
oszukał, albo weterynarz oszukał. Suczka nie była uodporniona na parwowirozę
i w parę tygodni po zakupie ciężko zachorowała. Tym razem wiedziałam co jej
jest dzięki doświadczeniom z psem rodzinnym Agą.

Natychmiast zawiozłam ją do weterynarza. Z całą stanowczością zasugerowałam
weterynarzowi, że suczka jest chora na parwowirozę. Było to u weterynarza w
lokalnym schronisku dla zwierząt. Weterynarz nie podjął leczenia. Odrzekł,
że to nic takiego, że pewnie się czegoś nażarła. Zignorował moje sugestie
całkowicie.
Kazał psa zabrać do domu i czekać aż mu przejdzie. Zabrałam psinę do domu. Z
godziny na godzinę było coraz gorzej. Drobnym psim ciałkiem wstrząsały
konwulsyjne wymioty i intensywna, wyniszczająca biegunka.

W brzuchu bulgotało. Jakby coś się przelewało. Psina marniała w oczach.
Miałam wtedy internet. Ktoś z sieci poradził mi klinikę weterynaryjną. Podał
adres.
Znalazłam telefon i zadzwoniłam. Była północ. Na szczęście był tam dyżurny
wet. Umówiłam się na wizytę. Zawinęłam szczenię w kocyk i zaniosłam ją do
tramwaju, gdzie wsiadłam do pustego wagonu. Tramwaj ruszył. Po kilku
przystankach byłyśmy na miejscu. Wysiadłam w obcym dla siebie terenie.
Zablądziłam, ale miałam komórkę i weterynarz mnie pokierował.

Tutaj też z całą stanowczością zasugerowałam weterynarzowi, że to co ona ma
to jest parwowiroza. Ten na szczęście posłuchał. Zaczął ją leczyć jak na
parwowirozę i to był dobry wybór. Psina była za słaba na antybiotyk, więc
podał jej tylko kroplówkę i kazał mi przychodzić codziennie na kolejne
kroplówki i na razie nic nie dawać jej do picia ni jedzenia, bo to
zwiększało gwałtowne wymioty i biegunkę. Pozwolił tylko podać pół centymetra
herbaty rumiankowej i nic więcej. Dal strzykawkę plastikową do aplikowania
tej herbatki. Powiedział, że mogę dawać jej co najwyżej pół centymetra
herbaty rumiankowej co 2 godziny.
Codziennie nosiłam ją do tramwaju i woziłam do klinki. Codziennie dostawała
kroplówkę, nowe zalecenia pielęgnacyjne i wreszcie antybiotyki.

Przez dwa tygodnie nie poszłam do pracy :) Była to marna praca - stresująca
i nisko płatna - w podstawówce i gimnazjum. Z całą pewnością nie była warta
życia mojego psa, a bez całodobowej opieki nad psiną i codziennymi jazdami
do klinki nie udało by się maleństwa wyleczyć.

Stopniowo zanikły wymioty i biegunka. Psinka przyjmowała skromniutkie dawki
pożywienia. Umyta i zawinięta w ręcznik spała u mego boku w łóżku, bym mogła
tchnąć w nią
moją energię życiową. Modliłam się za psinkę i tuliłam ją czule godzinami,
głaszcząc i przemawiając miło. Po dwóch ciężkich tygodniach walki o jej
życie
udało mi się ją uratować. Była bardzo wychudzona. Sama skóra i kości.
Nosiłam ją daleko na stadion i dalej na ogródki działkowe gdzie nie było
innych psów aby mogła sobie pochodzić po zielonej trawce wolnej od wirusów,
od których się roją miejskie zasrane trawniki. Saruś najpierw słaniała się
na nóżkach, ale z każdym wyjściem była silniejsza i szybko odzyskała
kondycję. Stała się wyjątkowo wiernym, kochającym i pełnym życia
dalmatyńczykiem budzącym zazdrość w całym mieście.

Jako jedyna dalmatynka w mieście była tak dobrze ułożona, że chodziła przy
mojej nodze, nigdy nie wyskakując na przejściu do przodu.
Chodziłam z nią codziennie na długie spacery na zielony stadion i na ogródki
działkowe, a także na zakupy.
Niekiedy mijaliśmy na ulicy inne dalmatyńczyki ciągnące swoich właścicieli
na smyczy :D
Moja Saruś to była bardzo dobrze ułożona, mądra psinka. Smycz nie była
potrzebna. Ulicami chodziła tuż przy mojej nodze. Gdy szłam na spacer z
przyjaciółką - Saruś
wchodziła w środek między nas i tak z nami równo szła nie wychylając się nic
a nic :) Na przejściu dla pieszych nigdy nie wyskoczyła sama do przodu
dopóki nie dałam jej znaku, że może. To były szczęśliwe czasy.

Tuż przed wyjazdem z miasta kupiłam jej do pary dorosłego dalmatyńczyka. Był
chudy, ale raczej zdrowy, chociaż miał dziwne narowy mogące wskazywać na
jakąś chorobę. Tak czy inaczej - odrobaczyłam go zaraz po zakupie i karmiłam
intensywnie aby przybrał na wadze, ale nie przybrał. Widać taki metabolizm
miał.
Kupiłam go razem z aktualną książeczką szczepień. Niby był zaszczepiony na
parwowirozę. Jednak nie był, lub nie był skutecznie.

W kilka miesięcy po sprowadzeniu się na wieś psiak zachorował na
parwowirozę. Od razu zadzwoniłam do weterynarza lokalnego. Nie chciał
przyjechać.
Ja nie miałam czym pojechać do miasta z wioski. Była strasznie mroźna zima.
Prosiłam moich sąsiadów - wówczas niby moich przyjaciół - o pomoc dla psa.
Mieli samochód. Prosiłam, by nas zawieźli do lecznicy. Odmówili.
Powiedzieli, że ich samochód jest za dobry do wożenia psów.

Natomiast ich weterynarz do którego dali mi telefon aby się z nim umówić na
leczenie psa - nastraszył ich, aby nie brali mojego psa do samochodu, bo mój
pies "na pewno ma wściekliznę". Snobizm plus przestrach wywołany
nieprofesjonalną, zaoczną poradą pseudoweterynarza sprawiły, że sąsiedzi
zdecydowanie odmówili pomocy psu. Weterynarz nie przyjechał. Nie miałam
dostępu do internetu aby znaleźć wskazówki jak leczyć tę chorobę bez
weterynarza. Nie wiem, czy 11 lat temu takie wskazówki bym znalazła w
polskim internecie. Może w angielskim? Tak czy inaczej próbowałam leczyć
psinę w podobny sposób co Sarę. W dobrej wierze kupiłam od sąsiadów mleko,
wierząc, że mleko pieska wzmocni. Niestety - nic bardziej mylnego. W takim
stadium choroby mleko tylko potęgowało wymioty i biegunkę.

Piesek chudł w oczach. Marniał z każdym dniem. Codziennie dzwoniłam do
weterynarza, tym razem innego, którego podali mi telefon inni sąsiedzi z
którymi byłam wówczas zaprzyjaźniona. Też nie chciał przyjechać. Strasznie
się bał czy mu zapłacę. Jednak miałam dla niego ostatnie pieniądze.
Dzwoniłam w dzień dzień, ale mimo to ociągał się. Był mróz. Dojazdu do mnie
na kolonię nie było żadnego. W końcu nakłoniłam go, by dojechał do domu
sąsiadów - gospodastwo wcześniej.

Tam mieliśmy się spotkać. Zawinęłam psinę w koc i niosłam kilometr w
trzaskającym mrozie. Nim doniosłam na miejsce - poczułam jak z psiny uszło
życie.
Mimo to doniosłam pieska do domu sąsiadów, gdzie go złożyłam w przedsionku w
oczekiwaniu na weterynarza. Miałam też inne psy i chciałam by zbadał tego i
upewnił mnie, że to co miał to była parwowiroza i moim pozostałym psom nic
nie grozi. Pozostale moje psy ja sama osobiście zaszczepiłam przed wyjazdem
z miasta. Były skutecznie zaszczepione i odporne na parwowirozę i inne
choroby typowe dla psów. Lokalny wet wszedł do domu sąsiada. Nawet nie
podszedł do psa. Z daleka rzucił okiem, że pies się nie rusza. Zainkasował
kasę za przyjazd 40zł i poszedł na wódkę do kuchni sąsiada. Zostawił mnie z
tym trupem, rozpaczą - zupełnie samą.

Ani nie zabrał zwłok do utylizacji, ani nie zbadał psa by upewnić się na co
zmarł. Byłam pewna, że to była parwowiroza, ale mimo to powinien był zrobić
cokolwiek - w końcu wziął forsę. Niestety - nie zrobił nic. Zmartwiona
zapytałam sąsiadkę czy pomogą mi zakopać psa? Czy jej mąż mi pomoże psa
pochować?
"Ależ skąd!" - prychnęła ozięble. "On nie ma czasu! Zabieraj tego psa stąd
do siebie i sama go zakop!".
Byłam w szoku. Do tamtej pory byliśmy w bardzo dobrych stosunkach, w niby
przyjaźni. Tak sądziłam, że to była przyjaźń. Strasznie się zawiodłam na
tych zimnych, obojętnych na cudzą tragedię i cierpienie ludziach. Przez łzy
poprosiłam, czy mogę psa zostawić u nich do jutra, bo było ciemno, późno,
przeraźliwie mroźno i ja nie miałam już siły iść z tym trupem z powrotem
kilometr.

"Tak, ale nie tutaj. Zabierz go na dwór, na pole!" - ozięble rozkazała do
tego dnia niby przyjazna sąsiadka.
Wypięła się na mnie dokładnie w momencie, w jakim najbardziej potrzebowałam
ludzkiego ciepła i dobrego słowa.
Nie wierzyłam własnym uszom. "Co za ludzie???" Pomyślałam przez łzy. "Jak
mogą być tacy zimni??"
Ta okazana mnie i zwierzęciu znieczulica to był koniec naszej przyjaźni.

Następnego dnia z rana zabrałam martwego pieska. Pierwsze zwierzę, które
umarło na moich rękach. Był to dla mnie nieziemski szok.
Szłam z powrotem niosąc ciężar martwego psa, potykając się, po śliskim
śniegu i lodzie. Pies jakby dwa razy cięższy niż za życia. Sztywny. Martwy.
Strasznie przykro. Rozpacz. Ból. Szłam noga za nogą połykając wielkie jak
grochy łzy i trzęsąc się od spazmów płaczu. Z trudem doniosłam zwierzę na
moją ziemię. Dalej już nie miałam siły. Wtedy zrozumiałam, że trafiłam w
zimne żmijowisko o gadzich zimnych oczach i takich samych oziębłych gadzich
sercach.
Nie było wśród moich najbliższych sąsiadów osób ciepłych, wrażliwych na
drugiego człowieka i zwierzę. I nie ma nadal. Nic się nie zmieniło od 11
lat.

Jest nawet gorzej. Nigdy w niczym nie pomogli ani nie okazali prostej,
ludzkiej życzliwości, za to od czasu do czasu podkładają świnie i kopią
dołki pode mną. Dosłownie i w przenośni. Nikomu nie życzę za sąsiadów takich
ludzi, którzy mieszkają tuż za moją miedzą.

Ziemia była zamarznięta. Nie było mowy o kopaniu. Ułożyłam psa na moim polu,
a potem próbowałam spalić zwłoki polewając benzyną i rozniecając ogień na
zgromadzonych gałęziach.

Parę dni później na mój wcześniejszy wniosek pisemny do gminy wreszcie
przyjechał żwir do równania dziur na drodze na moją kolonię. Widziałam
ciężarówki z mojego podwórka, jak krążyły ze wsi do domu obecnej sołtyski
rozwożąc żwir - do domu sołtyski. Wtedy wyżwirowano odcinek ze wsi do domu
sołtyski. Także usypano spore hałdy żwiru budowlanego na podwórko sołtyski i
policjanta co miał tam daczę obok nich. Wyżwirowano prywatne podwórka
policjanta oraz wówczas jeszcze nie sołtyski, ale za to posiadaczki stawów
rybnych gdzie się miejscowe szyszki gminne chętnie zaopatrywały w rybę. Od
domu sołtyski do mego domu czy chociażby gospodarstwa - już nie żwirowano
nic. Ani łopata żwiru nie została użyta do zasypania głębokich, rozległych
dziur na drodze, które tak skutecznie odstraszyły weterynarzy. Ponoć
sołtyska powiedziała kierowcom wożącym żwir, że do mnie "żwirować drogi nie
trzeba." Niby, że Ja i moje zwierzęta nie potrzebują sprawnego technicznie
dojazdu dla lekarzy i weterynarzy???! :(((

To niewiarygodne chamstwo i totalna znieczulica przekreśliła naszą znajomość
na zawsze. Od tamtej pory nienawidzę tej baby i gardzę jej podłym,
nikczemnym charakterem.

poniedziałek, 28 października 2013

Satja i Saba

Siostry razem. Po lewej Saba, po prawej Satja. 
Na nieodśnieżonej drodze gminnej zimą 2010 roku.
Pół metra śniegu na drodze publicznej to w tej gminie niechlubny standard.
Robiąc porządki w swoim gabineciku znalazłam zdjęcie suczek z 2010 roku, gdy były jeszcze razem na moim gospodarstwie.

Na zdjęciu Satja i Saba na drodze gminnej przed moim gospodarstwem zimą 2010r. Tak wygląda droga gminna zimą przez większość czasu. Pół metra śniegu lub lepiej.

Bardzo żałuje, że dałam się w zeszłym roku zaskoczyć i zastraszyć urzędasom i pod ich naciskiem wydać suczkę wraz ze szczeniętami do schroniska.

Urzędnikom w Gminie Kowale Oleckie absolutnie nie można ufać. Wielka nauczka na przyszłość. Mogli zabrać same niechciane szczenięta - owoc zapylenia suki przez kundla sołtysowej, która oczywiście umywa ręce od jakiejkolwiek odpowiedzialności za szkody, które spowodowała i tragedię do której doprowadziła poprzez wpierw swoje zaniedbanie w utrzymaniu swojego psa, a następnie poprzez perfidne inspirowanie do składania donosów mądrych inaczej, a na pewno skrajnie niewdzięcznych i nieżyczliwych lesbijek.

Urząd Gminny ledwo dał sołtysowej ustne pouczenie aby pilnowała swego psa i nie puszczała go na moją posesję. A robi to od lat tzn. puszcza psy na moją ziemię, szczuje mnie i moje zwierzęta. Tylko tyle zrobiła Gmina. Ustne pouczenie sołtyski. Żadnego zabierania psa do schroniska, bo właścicielka niewłaściwie się nim zajmuje i pies powoduje szkody w okolicy. Kundel ten namolnie wałęsał się rok temu po moim gospodarstwie nachodząc Satję, gdy miała cieczkę. Mimo, iż zamykałam suczkę aby nie mógł się do niej dostać - przegryzł drzwi do stajni i się do niej dobrał. W wyniku tego, zapłodnił suczkę i suczka zaciążyła oraz niespodziewanie urodziła szczenięta pechowo w dniu przyjazdu nieżyczliwej kontroli przeprowadzonej za sprawą donosu dwóch lesbijek inspirowanych przez samą sołtysową. Tę samą, której pies spowodował to nieszczęście.
O wyrafinowana przewrotności!

Suka została na moment zatrzymana na łańcuchu w stajni, z której wynosiła szczenięta w krzaki, gdzie je urodziła. Dosłownie była zatrzymana łańcuchem w stajni 3 minuty, gdy przyjechała kontrola żądna sensacji i doczepiania się do czegokolwiek. Ten łańcuch i szczenięta posłużyły jako pretekst aby sukę wyrwać z gospodarstwa.

W Gminie Kowale Oleckie większość psów podwórkowych jest uwiązana na łańcuchach i nie odbiera się gospodarzom psów, ani nie straszy mandatami, mimo, że wiele z tych psów jest bardzo zaniedbanych, niedożywionych, chorych. Często nie mają bud, a są trzymane w czym popadnie - w beczkach, w dziurach w murach obór.

Tylko Ja zostałam potraktowana wyjątkowo surowo i straszona mandatem za sprawą donosu lesbijek z Krakowa, które za darmo spędziły u mnie kilka dni na gospodarstwie i w ten sposób się mi "odwdzięczyły" za tę przysługę.

Suczki moje normalnie latały luzem na wolności, co obrazuje zamieszczone tutaj zdjęcie. Wiązane lub zamykane były tylko wówczas, gdy na gospodarstwie pojawiali się goście, których suczki mogłyby pogryźć, bo to suki obronne. Aby zabezpieczyć dwie przyjezdne letniczki - I na ten czas uwiązałam Satję na łańcuchu. Zarówno przed jak i po ich wyjeździe suczka korzystała z wolności i pełnej swobody.

Okazało się, że ten zabieg zabezpieczenia przed ich pogryzieniem u zarozumiałych kobiet z miasta nie wywołał wdzięczności, a wręcz przeciwnie - kretyńskie komentarze. Ale gdyby któraś z suk je pogryzła - zapewne nie omieszkałyby wezwać policji i założyć sprawy karnej.
Takie charaktery obłudne.

Mimo wielu pism do Urzędu Gminy Kowale Oleckie - Urząd Gminy odmówił mnie wydania suczki do domu. Owszem, zgodzono się wydać psa pod złośliwym i niemożliwym do spełnienia warunkiem zapłaty Urzędowi Gminy haraczu w wysokości niemal 2500zł. Złośliwy warunek, na którego spełnienie mnie nie stać.

Pies został tam uwięziony wbrew mojej woli - przy pomocy zastraszania mandatem i wyłudzania pod pretekstem odchowania i oddania do adopcji szczeniąt po kundlu sołtysowej. Obiecano, że po odchowaniu szczeniąt suka do mnie wróci.

Starałam się o zwrot suczki zaraz po odkarmieniu szczeniąt, niestety właściciel schroniska robił trudności i odmawiał wydania psa, gdy kontaktowałam się z nim kilkakrotnie telefonicznie. Twierdził, że jego kolega z urzędu gminy nie zgadza się, aby mi oddać psa. Z tym jego kolegą jestem w konflikcie w związku z nieodśnieżaniem przez Urząd Gminy drogi publicznej przed moim gospodarstwem. On jest odpowiedzialny za zlecanie odśnieżania pługowi śnieżnemu dróg gminnych lecz niestety notorycznie pomija kolonię na której mieszkam.
W związku z tym były napięcia pomiędzy nami i jest mi nieżyczliwy, zresztą tak samo jak jego ojciec, po którym odziedziczył stanowisko w Urzędzie Gminy. Bo w mojej gminie stanowiska się dziedziczy :))) Ludzie na stanowiska nie są wybierani według wykształcenia, doświadczenia i umiejętności, lecz według koneksji i znajomości z panią wójt.

Gdy pojechałam po pieska osobiście wraz z przyjaciółmi - właściciel schroniska wezwał policjantki, które mnie boleśnie poturbowały przed schroniskiem, mimo, że spokojnie opuściłam teren schroniska po ich wezwaniu do jego opuszczenia. Na terenie schroniska także zachowywałam się nieagresywnie - dyskutowałam z właścicielem schroniska próbując go nakłonić aby wydał psa dla mnie zgodnie z obietnicą zawartą na protokole, który podpisałam wydając tymczasowo psa do schroniska ze względu na szczenięta wymagające odkarmienia.
Inaczej suka by nie opuściła mojego gospodarstwa - gdyby nie te szczeniaki. Potem dowiedziałam się, że standardowo ślepe mioty schroniska w tym to także uśmiercają. W tym przypadku podobno zrobili wyjątek i pozwolili szczeniakom żyć. Raczej nie z litości, lecz by mieć pretekst do zatrzymania suki.

Teraz jestem fałszywie oskarżona i nękana sprawą o rzekome pobicie policjantek, których oczywiście nie pobiłam. Jakbym mogła? Ja, spracowana rolniczka? Niespodziewająca się ataku? Sama jedna dwie szkolone do bicia ludzi funkcjonariuszki policji?

Natomiast moja skarga jak i skarga moich przyjaciół na brutalność policji zostały zupełnie bez echa, tak, jakby w ogóle tych skarg nie było. Prokuratura nie zajęła się dalszym procedowaniem tej sprawy. Umorzyła postępowanie mimo naszych zeznań i skarg.

Zostałam dotkliwie pobita i winne tego pobicia i rozstroju zdrowia policjantki nie poniosą żadnej odpowiedzialności ani kary za to co mi zrobiły.

Natomiast Ja sama przewrotnie będę sądzona o coś, czego nie zrobiłam. Taki jest efekt działania ludzi z gruntu złych. Do nich należą podłe donosicielki, które wykorzystały mnie dla swoich egoistycznych celów darmowego campingu - a niezadowolone z braku darmowego wyżywienia, które sobie ubzdurały, że na gospodarstwie za darmo dostaną, ze standardu domu do którego się wtryniły na własne usilne życzenie, a w którym według uzgodnień przed przyjazdem i tak nie miały mieszkać lecz w swoim namiocie i o którego niedokończonym remoncie zostały dokładnie poinformowane przez przyjazdem, więc dokładnie wiedziały w co się pakują, a wcześniej mieszkały na budowie w Niemczech i im tamtejszy remont nie przeszkadzał mimo, że nie zostały nakarmione za friko, jak to się stało ostatecznie na moim gospodarstwie. Mimo darmowego pobytu na moim gospodarstwie - naskładały ochoczo całe mnóstwo donosów tu, tam i siam szukając dziury w całym, mało tego - nawołując inne łachudry do składania donosów na mnie. Tak podziękowały za darmową gościnę.

Lesbijki czytając przed przyjazdem na me gospodarstwo mego bloga i będąc dokładnie zorientowane w relacjach moich i sołtyski - wykorzystały one także stary mój konflikt i sołtysowej, która nie może znieść, iż samotna dziewczyna z miasta zamieszkała 700 metrów od jej "drogocennego" męża i którą w związku z tym skręca zazdrość od dnia, w którym wprowadziłam się na swoje gospodarstwo szerząc popłoch wśród lokalnych kobiet - swoją niezależnością i samodzielnością oraz niebanalną osobowością – prosto z mego gościnnego gospodarstwa które je przyjęło na darmowe wakacje polazły podle knuć z sołtyską przeciwko mnie. Napuściły na mnie wtedy lokalne urzędy zdominowane przez krewniaków i kolesi mieszkających w sąsiedztwie wieśniaków: policję, weterynarię, urząd gminy.

Policjantki? Gdy wcześniej tego dnia wzywałam policję, aby pomogła mi w związku z wyłudzeniem psa i jego bezprawnym przetrzymywaniem przez schronisko w Bystrym - nie przyjechały.

Przyjechały dopiero, gdy na Komendę zadzwonił właściciel schroniska. Nawet go nie wylegitymowały. Widać się znali wcześniej. Także na policjantkach nie zrobił żadnego wrażenia zaniedbany, czarny z brudu pies przetrzymywany w brudzie w klatce, na zapleczu schroniska. Policjantki jakby oślepły!

Zamiast wlepić właścicielowi mandat za zaniedbywanie psa sponsorowanego przez Urząd Gminy Kowale Oleckie - rzuciły się na mnie, gdy Ja oświadczyłam, że jadę złożyć doniesienie o znęcaniu się i zaniedbywaniu mojego psa w schronisku w Bystrym.

To był duszny dzień końca kwietnia. Tuż przed burzą. Ja pobita, poturbowana, powykręcana, ręce ciasno skute kajdankami od tyłu, ściśniętymi tak, że kajdanki wżarły się na pół centymetra w ciało - dusiłam się i wołałam o pomoc, o adwokata, o lekarza. Dopytywałam się za co jestem uwięziona. Nikt mi nie pomógł. Policjantki zatrzasnęły drzwi klatki, w którą mnie wrzuciły na podłogę jak świnię rzeźną i porwały mnie z ulicy w Bystrym wpierw do miejskiego szpitala w Giżycku, przed którym straszyły mnie i mi wmawiały, że to dom dla umysłowo chorych i zostanę tam uwięziona na bardzo długo bez możliwości kontaktu z moją rodziną i powrotu do moich pozostawionych na gospodarstwie zwierząt, a przedtem straszona poniżejącym badaniem ginekologicznym na siłę i wbrew mojej woli, a po badaniu przez jak się okazało zwykłego lekarza, który stwierdził u mnie stan tuż przed udarem mózgu - stan w który mnie wprawiły owe dwie policjantki z Giżycka - zawiozły mnie na komendę w Giżycku, gdzie moje rzeczy osobiste wysypały na stół i grzebały w nich - w tym w komórce, którą uszkodziły. Być może założyły podsłuch, bo wynosiły tę komórkę gdzieś na piętro by w niej manipulować.

Mnie samej kazano dmuchać w alkomat, jakbym była pijana. Alkomat potwierdził 100 procent trzeźwości. Byłam oczywiście całkowicie trzeźwa i nic nie wskazywało na to, aby było inaczej. To poniżające zmuszanie skutej kajdankami, bladej i osłabionej z niedotlenienia dziewczyny do dmuchania alkomatu to nadużycie i łamanie praw obywatelskich. O tym szokującym pobiciu nie wspomnę. Mało mnie nie udusiły w tym radiowozie.

Zostałam potraktowana jak jakiś ostatni bandzior i kryminalista, a nie normalny obywatel, który spokojnie przyjechał odebrać swojego psa ze schroniska według wcześniejszych ustaleń z dnia zabrania psa z gospodarstwa. Psa, który według obietnic urzędasów miał być tam tymczasowo, do czasu odchowania szczeniąt.

A wszystko zaczęło się od dwóch... (tu się ciśnie mi na usta soczyste słowo na "k", ale oszczędzę Wam tego) niezadowolonych letniczek, które wyłudziły ode mnie darmowy pobyt na moim gospodarstwie za pośrednictwem portalu CouchSurfing.

W swoim lizusowskim liście napisanym do mnie, w którym prosiły o możliwość przyjazdu na moje rancho pod namiot na darmowy camping napisały: "nie będziemy sprawiać żadnych problemów, zajmiemy się same sobą, jak trzeba to coś w domu pomożemy". Chyba nie muszę dodawać, że z tych czczych obietnic się nie wywiązały. Nie było z ich strony żadnej dobrowolnej pomocy w czymkolwiek. Pierwszego dnia nakarmiłam obie całkowicie za darmo mając nadzieję, że następnego dnia one się zrewanżują fajnym posiłkiem - jak zwykłe bycie fair i dobre maniery nakazują. Niestety - zawiodłam się. Nie było żadnej mowy o ich dzieleniu się ze mną czymkolwiek. To co im przygotowałam, owszem, zjadły.
Niestety - nawet talerza po sobie nie zmyły. I tak było przez cały ich pobyt. Miały spać w  swoim namiocie, ale już pierwszego dnia wlisiły się do mojej sypialni i tam koczowały kilka dni. Oczekiwały ode mnie ponadto wbrew wcześniejszym ustaleniom, że to Ja będę dwie dorosłe kobiety karmić przez 2 tygodnie ich pobytu. Nie zgodziłam się. Powiedziałam, że mnie na to nie stać i że to nie tak miało wyglądać. Iż powinny się dokładać do wspólnego wyżywienia, a nie oczekiwać, że ja im będę sponsorować jedzenie.

Niestety zaskoczyły mnie niemiłą informacją, że są bez kasy. Iż pieniądze które miały mieć na swoje wyżywienie - wydały na dojazd (pierwotnie miały jechać za darmo stopem z Krakowa, ale w końcu najpierw urządziły sobie wycieczkę do Berlina i z Berlina przez Warszawę przyjechały spłukane do mnie, by na mnie żerować). Wobec powyższego postawiły mnie w niezręcznej sytuacji przed faktem dokonanym. Ostatecznie zlitowałam się nad nimi i powiedziałam, że spróbuję je wyżywić dzieląc się swoim jedzeniem, pod warunkiem, że mi na gospodarstwie pomogą w pracy.
Niechętnie zgodziły się. Zaproponowały, że będą pomagać ledwo 2 godziny dziennie. Dwie godziny dziennie pomocy od miastowych lalek, które nie potrafią nic na gospodarstwie robić, to żadna pomoc, tylko zawracanie gitary. Nie zgodziłam się. Powiedziałam, że to powinno być co najmniej 5 godzin, gdyż  nie są wydajne i nic nie potrafią robić takiego, co ja potrzebuję. Niechętnie przystały na to. Dałam im cokolwiek łatwego do roboty, aby cokolwiek robiły, a nie tylko na mnie żerowały.

Pomagały w ten sposób przez dwa dni po 5 godzin, a Ja im w zamian za to gotowałam posiłki 3 razy dziennie. Spały do 10 rano, więc późno zaczynały pomagać i w sumie kończyły także późno bo ok. 15.00, jadły posiłek i zanim nażarły się był już wieczór. Niewiele czasu na zwiedzanie okolicy. Tak więc gnieździły się cały czas w mojej sypialni. Gdy wychodziły w pole wycinać gałęzie - zadanie, jakie im powierzyłam - trwożliwie zabierały ze sobą torbę z dokumentami. Teraz wiem dlaczego - już wtedy musiały knuć przeciwko mnie i nie chciały, abym przypadkiem poznała ich dane osobowe i adresowe, które powinny były mi okazać po przyjeździe, a czego nie zrobiły. Co prawda, nie mam zwyczaju szperać moim gościom w ich torbach, ale to ich zachowanie zastanowiło mnie. Widać miały od początku nieczyste intencje i nie chciały, abym poznała ich dane adresowe w razie jakiegoś ich numeru i konieczności wytoczenia procesu. Teraz  mam z tym problem, gdyż oczerniają mnie i szykanują w Internecie, a Ja nie znając ich adresu nie mogę założyć im sprawy o ochronę dóbr osobistych.

Jak widać, wbrew zapewnieniom sprowadziły na mnie całą fatalną serię problemów i nieprzyjemności. Przez nie straciłam psa, mnóstwo nerwów, mam teraz przeciwko sobie proces na podstawie fałszywego oskarżenia. To wszystko za ich sprawą. Te kobiety są bez czci i honoru. Może dlatego, że nie są to prawdziwe kobiety, lecz odmieńce? Ale czego się spodziewać po wynaturzonych lesbijkach???

Mało tego, że te dwie sprowadziły na mnie całą serię nieszczęść - to jeszcze im nie wystarczy. Ich mściwość nie zna granic. Obecnie od miesięcy zajmują się szkalowaniem mojego dobrego imienia, szykanowaniem mnie w Internecie, pomawianiem mnie, rozsyłaniem oszczerczego spamu, nagabywaniem moich znajomych i namawianiem ich do składania donosów na mnie oraz nawoływaniem rozmaitych przypadkowych łachudr do składania donosów na mnie. Tyle mnie spotyka za to, że lekkomyślnie, tolerancyjnie i ufnie wpuściłam do domu dwie obłudne lesby.

Lesbijki były u mnie ponad rok temu, w sierpniu 2013r. Ten ich pobyt do tej pory odbija mi się ciężką czkawką. Teraz przez nie czeka mnie proces z oskarżenia policjantek, które mnie pobiły. Zastanawiam się, czy gdyby te dwie policjantki zabiły mnie lub pośrednio doprowadziły do śmierci przez  uduszenie lub udar mózgu, to czy też me zwłoki chory system organów ścigania i sądownictwa wlókł przed sąd za rzekome absurdalne pobicie policjantek?

Chore społeczeństwo. Chory system prawny. Umysłowo chore organy ścigania. Za konieczne przytrzymanie zwierzęcia na łańcuchu aby zwierzak nie pogryzł durnej turystki lub krzywdy szczeniakom nie zrobił straszą mandatami, a bezbronnych, niewinnych ludzi agresywnie  napadają i bezkarnie skuwają na 20 centymetrowym łańcuchu zwanym kajdankami :(((

To zabronione jest trzymanie na łańcuchu groźnego zwierzaka, który gryzie, a nie jest zabronione trzymanie na łańcuchu spokojnego człowieka? To kim jest człowiek dla tych oszołomów? Śmieciem???!!! Śmieciem gorszym od zwierzęcia??? Nie zasługującym na żadne prawa? Żadne poszanowanie nietykalności osobistej, szacunek i zachowanie godności osobistej?

Wlec kobietę po ziemi jak wór kartofli? Przewracać, szarpać, wykręcać ręce, bolesne barki (barki i kręgosłup mam kontuzjowane po wypadkach) i zastraszać? Tak wolno w tym kraju? Co za skurwysyn wymyślił takie bezprawie???!!! Dorwać chuja i pod ścianę go! :((( Niech wszyscy ci, którzy tworzą teraz kolejne pierdolnięte przepisy – niech się łaskawie pod nimi podpisują. Gdy nastanie pełna wolność, trzeba będzie ich znaleźć i odpłacić pięknym za nadobne!

Tak jak Żydzi znajdowali przez lata powojenne swoich oprawców i stawiali ich pod sąd i skazywali na dożywocie lub karę śmierci za zbrodnie i krzywdy im wyrządzone podczas II Wojny Światowej.

W Polsce za zbrodnie czasów PRLu nikt nie został osądzony ani skazany.
Mimo ewidentnych dowodów i licznych świadków, procesy toczą się latami i nie dochodzi do żadnych skazań. Ci, co mordowali lub kazali mordować – żyją sobie bezkarnie na wysokich emeryturach, a osoby, które dawniej nękali – zamordowani w więzieniach ubeckich lub na ulicach, a jeśli przeżyli to są teraz na głodowych rentach lub emeryturkach i z trudem wiążą koniec z końcem.

Nie ma sprawiedliwości ani uczciwej władzy w tym kraju. Polska zasługuje
na lepszych ludzi u sterów. Na porządnych, uczciwych, sprawiedliwych patriotów, dobrych i mądrych   gospodarzy. Wybierzcie takich następnym razem. Przestańcie głosować na komuchów i POpaprańców. Proszę.
Chcę żyć w bezpiecznym kraju, gdzie policja się na mnie nie rzuca, nie tłucze mnie, a jeśli to zrobi - nie uchodzi to jej bezkarnie.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Koniec lata

Podczas gdy Saba cieszy się z pięknego lata i wolności na Rancho i miłości swojej czułej Opiekunki i Pani -
jej rodzona siostra Satja przebywa na przymusowym zesłaniu za kratami w tłocznej psiarni w Bystrym.. :(((

Pora zwinąć namiot. Wicia jednak nie przyjedzie w tym roku – nie dostał urlopu. Robi się chłodno, a w stajni miejsce potrzebne na siano, więc trzeba z niej usunąć ten namiot jak i krzesła i leżak. Namiot znalazł się w wysprzątanej stajni/paszarni (jednej z dwóch które Indianka posiada – tej w lepszym stanie) na usilną, pisemną prośbę Czegewary, który początkowo przez pierwsze dnie nocował w namiocie na łące. Po dokładnym zapoznaniu się ze stajnią i jej dodatkowym wysprzątaniu z pozostałości siana – Czegewara poprosił, czy może w stajni zamieszkać. 

Indianka zgodziła się warunkowo, pod warunkiem, że letnik napisze odpowiednie podanie do niej. Czegewara po napisaniu podania do Indianki o pozwolenie na ustawienie namiotu w stajni/paszarni i wysprzątaniu tego miejsca – wniósł tam i ustawił swój namiot. Zarówno w namiocie na łące, jak i w stajni spało się Czegewarze dobrze – zapytany o to, tak właśnie powiedział.

Podczas bardo silnej ulewy (oberwanie chmury) zaczęły przeciekać szwy namiotu i wtedy zdecydował się wprowadzić do stajni, którą już dobrze znał, bo już wcześniej ją wysprzątał dokładnie i tam wnieśli stół i krzesła by spożywać posiłki podczas niepogody. Podczas pogody natomiast jedli przy drugim stole znajdującym się na dworze, pod domem. 

Po paru dniach zmieniła się pogoda. Nastały upały. Mógł śmiało wyprowadzić się ze stajni wraz z namiotem i ponownie ustawić go gdzieś na zielonej łące. Jednak dobrowolnie pozostał w stajni. Indianka wnioskuje z tego, że mu się dobrze w namiocie w stajni spało. 
Zresztą pytała go o to, jak mu się śpi. Wyraził wtedy zadowolenie z wygodnego noclegu pod namiotem w stajni.

Namiot tam ustawił ze względu na komary, bo było tak ciepło, że mógł spać oczywiście wprost na pachnącym sianie, lub na ułożonym na nim materacu i w śpiworze, bez rozstawiania namiotu. Ze względu na ewentualność komarów, których co prawda tego roku jest szczęśliwie mało - jednak rozstawił namiot w stajni i tam sobie spał. 

W ten sposób Indianka zabezpiecza się przed kolejnymi ewentualnym pomówieniami, bo ludzie bywają bezczelni. Wymuszają nocleg w stajni, a potem oczerniają Indiankę publicznie. Oczywiście nie wszyscy są tak porąbani. Ale zdarzają się sporadycznie takie indywidua, które wpierw naciskają na nocleg w stajni mimo informacji, że to miejsce jest bardzo surowe i służy do trzymania paszy, a zimą zwierząt, a potem złośliwie, publicznie szydzą z budynku w Internecie - tak jak to ma miejsce w przypadku dwóch CouchSurferek z Krakowa (lesb), które przymierzały się do zamieszkania w stajni czy dwoje Czechów, którzy jadąc samochodem na wakacje odmówili zabrania ze sobą namiotu i nalegali na nocleg w stajni, po czym narzekali, że przestronna stajnia (500m2) im się nie podobała, bo wisiało w niej pranie, a kilka metrów dalej od nich na sprężynowym, nowiutkim i czyściutkim materacu typu kanapowego - w swoim śpiworze spał inny wolontariusz - towarzyski Wicia, który mógł z powodzeniem ułożyć się 20 metrów dalej, w przeciwległym krańcu poddasza stajni, ale wolał być blisko nowych przybyszy by móc z nimi rozmawiać i się zaprzyjaźniać. Poza jego materacem na poddaszu stajni były jeszcze dwa inne sprężynowe materace typu kanapowego. Oba czyste i gotowe przyjąć dodatkowych wolontariuszy na nocleg.

Małostkowym dupkom nigdy się nie dogodzi - choćby dostawali czyste wielkie łóżko z nową pościelą w świeżo wybielonej i wysprzątanej stajni - tak jak to miało miejsce w przypadku dwójki niewdzięcznych Czechów. 

Pomna tych nieprzyjemnych incydentów - Indianka nie pozwala nikomu nocować w stajni, chyba, że na tej osoby pisemną prośbę.

Pościel i śpiwór specjalnie kupiony na użytek gościa Indianka już zabrała do domu, aby myszy się do niej nie dobrały. Nowa, czysta, piękna pościel – specjalnie przygotowana dla trenera koni, który tu miał być 2-3 miesiące i trenować konie do skutku. Także nowy namiot specjalnie dla niego kupiony był oraz materac i śpiwór, oraz lampa namiotowa a także poduszki. Dostał też do namiotu wełniany, gruby koc. 

Jak się okazało – niepotrzebne koszty i starania, bo był tutaj ledwo półtora tygodnia (10 dni). Koni nie wytrenował. Tylko Indianę wstępnie ujeździł, ale do wozu nie przyuczył, a to było dla Indianki najistotniejsze. W pracach gospodarskich nie pomógł, tak jak obiecał. Tyle co przez te kilka dni jego pobytu. Na sianokosy by pomóc zebrać siano nie został. Gdyby wiedziała, że jej taki numer wytnie – nie kupowałaby dla niego tego sprzętu turystycznego ani pościeli i mięsa oraz w ogóle by sobie nie zawracała nim głowy. Po prostu nie wpuściła by go na gospodarstwo. Nie dotrzymał słowa. Nie wywiązał się z zadania. Co gorsza okazał się szpiegiem i zdrajcą, który za plecami Indianki kolaborował z lesbami.

Jego przyjazd tutaj nie miał na celu pomoc w ujeżdżeniu koni i w pracach gospodarskich. Jego przyjazd miał na celu szpiegowanie i donoszenie lesbom o wszelkich ruchach Indianki na Rancho. Dlatego tutaj był taki hardy i stawiał się np. w sprawie Internetu czy wyjścia do kościoła. Dążył do konfrontacji. Tak go lesby nastawiły. Indiankę skręca, jak pomyśli o tym jak ludzie potrafią być przewrotni i perfidni. No, ale łepek tak by się raczej nie zachował gdyby nie został odpowiednio urobiony przez lesby przed swoim przyjazdem i regularnie nie był przez nie podkręcany. Dwa odmieńce są zadowolone ze swojej kreciej roboty. Całe aż tryskają chorą radochą.

Próbowały też bruździć przy innych znajomych i nieznajomych Indianki, ale nie wszyscy są beznadziejnymi bezmózgami bez honoru i czci, którzy daliby się wkręcać dwóm cwaniarom w ich mściwe intrygi. Postarały się, aby nie było bosko. Postarały się zepsuć Indiance kolejne wakacje i relacje.

Cóż – zamiast efektów konstruktywnych tylko zamieszanie i rozczarowanie. Konie nadal nie są gotowe do pracy. W przyszłym roku Indianka uzbiera  pieniądze na trening koni i wynajmie trenera, który za pieniądze je ujeździ i przyuczy do wozu. Jak koni nie ujeździ – nie dostanie kasy. Proste. Jego zakwaterowanie i wyżywienie nie będzie problemem Indianki. Sam się będzie kwaterował na jakiejś agroturystyce lub gdzie bądź i sam żywił i po prostu dojeżdżał do koni Indianki na trening.

W paszarni być może niebawem stanie śrutownik na kamienie. Najwyższa pora także wkleić luksfery w otwory okienne. Dzisiaj pochmurno i chłodnawo. Dziś Indianka wkopie pozostałe 4 słupy ogrodzeniowe. Ma dylemat, bo potrzebnych jest po kilka słupów w 3 różnych miejscach. Trudno wybrać które miejsce pilniejsze. Chyba jednak wkopie w odcinku za stajnią, aby dokończyć tam rozciąganie pastucha. Ma tam zamiar dać naprawdę gruby drut. Tak gruby, że i koń go zobaczy :) Jest on także bardzo mocny i nie jest łatwo 
go rozerwać. 


Suczka Saba tęskni za swoją siostrą Satją uwięzioną w schronisku w Bystrym :(((

niedziela, 11 sierpnia 2013

Pasja: drób! :)

Gęsi Kubańskie Garbonose - gęsi Indianki :) (foto: Sven C.)

Indianka odkryła w sobie nową pasję :) Drób! :) Drób drób drób! :D

Warunki na farmie ma wspaniałe, choć zagrożeń tutaj dla drobiu też mnóstwo:
lisy, jastrzębie, kuny, tchórze, łasice. Ciężko odchować tu drób. Trzeba budować woliery, uszczelniać budynki. Puszczać psa aby gonił lisa i inne drapieżniki. A i to może nie wystarczyć. Lis się może podkopać, a kuna lub łasica wejść po budynku do drobiu.


Sabunia troskliwie opiekuje się gęsiętami :) Dobra psinka! Nie da nikomu ruszyć maleństw... :)
Saba spisuje się wspaniale. Troskliwie opiekuje się gęsiętami. Goni lisiurę zawzięcie. Para dorosłych gęsi daje sobie radę sama. Wie, że trzeba trzymać się blisko podwórka i siedliska. Nie zapuszcza się daleko w pole. Żeruje wokół domu i głośno wrzeszczy gdy widzi coś podejrzanego.

Tymczasem Indiankę boli nóżka od kopania. Nakopała się setnie. Urażona kolcem stopa nadal boli, a nawet bardziej. Ale nic to. Ważne, że dzieło posuwa się do przodu :)




niedziela, 16 grudnia 2012

Buda Zrobiona

Nadar zrobił budę według projektu Indianki. Trochę nie był zadowolony, bo na dworze zamieć i podwórko zasłane zaspami śniegu, ale przemógł się i przytargał ze stajni kłody drewna, które posłużyły jako ściano-dach masywnej budy psiej zbudowanej na ganku. Ganek jest zamykany i osłonięty od silnych wichrów. Jest szczelny - nie pada na głowę deszcz. Teraz suczka ma dodatkowo swój malutki szałasik - ocieplony słomą od zachodu i od podłoża. Gruba warstwa słomy na podłodze. Sucho i miękko. Indianka pokazała Sabie jej nowe legowisko. Saba chętnie je zajęła i siedzi tam zadowolona :)
Ciekawe jaką budę ma Satja w schronisku. Czy ma tam chociaż taką grubą warstwę suchej, czystej słomy?

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Platany wyrżnięte

Rano Indianka wybrała się przez śniegi i lody do Olecka, ale utknęła w Sokółkach, bo okazało się, że do 3 stycznia ŻADEN autobus nie będzie jechał ani do Olecka, ani z Olecka. Hmm...

Skoro już była w wiosce – zrobiła zakupy i zapłaciła rachunek. W wiosce było pogodnie, słonecznie, biało, spokojnie. Tylko kilka osób Indianka spotkała tam. Nikt Indianki nie wkurwił - spotkane osoby były spokojne, otwarte, a nawet uprzejme.


Idąc do Sokółek, po drodze minęła powalone kadłuby wiekowego drzewostanu. Do niedawna piękna aleja składająca się z majestatycznych, ogromnych, około trzydziestu zdrowych drzew teraz leżała zarżnięta piłami spalinowymi... Drzewa mające po 200 lat i dochodzące do 2 metrów obwodu, szlachetne platany – wszystkie wyrżnięte. Stało się to, czego obawiała się Indianka. Ostatni bastion cennych przyrodniczo drzew padł. Zostawiono tylko brzydkie krzaki i jeszcze brzydsze, pokręcone, rakowate olchy. Natomiast piękne, majestatyczne, wysokie platany zostały wyrżnięte co do jednego... 


śmierć wiekowej alei w Sokółkach :((( 
Szkoda, że nie położyła swojej rękawiczki na jednym z tych pni,
 to by było widać jak ogromne to drzewa były...
Wstrząśnięta masakrycznym widokiem zniszczonej przepięknej alei Indianka minęła trupy wyrżniętego szlachetnego drzewostanu i stanęła by sfotografować i nagrać zniszczoną przyrodę. Była wzburzona do głębi. Postanowiła, że coś z tym musi zrobić. Nie może być tak, że niszczy się bezkarnie i masowo pomniki przyrody - takie cudowne, piękne, wiekowe drzewa. Zrobione zdjęcia i zgłoszenie popełnienia przestępstwa przeciwko pomnikom przyrody wysłała do lokalnej prokuratury. Wezwała dzielnicowego, który niechętnie, ale przyjechał. Niechętnie obejrzał drzewa. Prosiła go, aby się zajął sprawą i ustalił, kto to zrobił. Okazało się, że to Powiatowy Zarząd Dróg wyciął te zabytki przyrody za zgodą i pozwoleniem Urzędu Gminy Kowale Oleckie. Podobno te święta drzewa zostały przerobione na... banalne palety... Po pewnym czasie przyszło pismo z prokuratury, w którym Indianka została poinformowana, że prokuratura odmawia zajęcia się tym problemem. Przykre. Zabrakło w pobliżu prawdziwych ekologów i doświadczonych prawników d/s ekologii. Indianka jako jedyny prawdziwy ekolog w gminie sama nie dała rady obronić drzew. Poległy wszystkie. Ma gdzieś na dysku uszkodzonego komputera zdjęcie tej alei za jej życia zrobione latem. To był przepiękny kompleks parkowy drzew. Dawał cień w upalne dnie. Górował majestatycznie nad całą okolicą. Szumiał soczyściezielonymi, lśniącymi dużymi liśćmi... Było tak piękne i sielankowo wśród tych drzew spacerować drogą... Już ich nie ma. Zostało tylko karczowisko składające się z martwych, potężnych pni wielkości stołów.




Śliską drogą udała się do domu. Droga pokryta warstwą śniegu migotała miliardem zielonych, niebieskich, turkusowych, złotych i kryształowych iskier...

Pod koniec trasy musiała przejść ciężki kawałek – 500 metrów śnieżnej, twardej i śliskiej czapy.

Z wielkim mozołem przemierzała lodową czapę, z trudem wyrywając stopy ze zlodowaciałego śniegu.


W połowie pola padła wyczerpana w śnieg by odpocząć. Towarzysząca jej dalmatynka uwaliła się na niej całym ciężarem spasionego ciała wywołując głośne protesty Indianki i wkurzone przygwożdżeniem do śniegu wierzgnięcia. Po krótkiej szamotaninie suka zlazła z wyczerpanej marszem przez głęboki, zlodowaciały śnieg Indianki i położyła się obok, ale po chwili znów próbowała wgnieść Indiankę mocniej w śnieg, więc Indianka wstała i ruszyła dalej do domu ciągnąc za sobą torbę z zakupami.



Po lewej Saba, po prawej Satja.
Tymczasem suka Satja tarzała się przed Indianką w śniegu raz po raz cała szczęśliwa z tego spaceru.

Gdy Indianka doszła do podwórka – przywitał ją ogier. Weszła do domu i zaniosła zakupy do lodówki.
Zrobiła sobie owocową herbatę z pigwą i zjadła smaczne ciastko kupione w wiejskim sklepie.


Potem zabrała się za porządki na ganku, za znoszenie drewna i jego cięcie na krótkie kawałki bo tylko takie wchodzą do pieców.

Napaliła w kaflowym, a potem piecokuchni i ugotowała obiad. Gdy skończyła pracę, był już wieczór.

Zmęczona położyła się do łóżka i ledwo klika pisząc tego posta... ;)

środa, 31 marca 2010

Zefir

Pod wieczór Indianka weszła na najwyższą górę na swym rancho – na górę piaskową, by ocenić stan runi. Wiał ciepły, przyjemny zefir. Piękne, wypasione suki podbiegły do Indianki, by się połasić, a potem tarzały się radośnie na suchej, beżowej, zeszłorocznej trawie i dokazywały przekomarzając się nawzajem. Nareszcie wiosna rozkręca się w pełni! Cieplutko. Przyjemnie. Pola i łąki zielenieją powoli. Na gnieździe pojawił się bocian.