Pokazywanie postów oznaczonych etykietą alternatywne style życia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą alternatywne style życia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 kwietnia 2016

Pracowite tygodnie

Dnie dłuższe, więcej światła dziennego i więcej pożytecznych rzeczy można zdziałać.

Indianka dziś rano niezbyt dobrze się czuła. Była wymęczona wczorajszą jazdą do Kowal i z powrotem. Poza tym nadeszły "te dni" i bolą ją jajniki. Z trudem wstała i z wolna zabrała się za pracę. Najpierw napoiła i nakarmiła zwierzęta.

Potem napaliła w piecu, doniosła drewna, porządkowała teren wokół domu, przeniosła za Słońcem i podłączyła do akumulatora solara. Jedna z baterii całkiem kaput. Może wody trzeba jej dolać? Coś w niej za bardzo chlupocze przy przenoszeniu.

Obie baterie mocno uszkodzone i prawie nie ładują prądu. Służą obecnie bardziej jako stabilizatory napięcia i bieżąca rezerwa energii w razie zachmurzenia i mniejszej mocy solara. Troszkę prądu przyjmują. Tyle by komórkę naładować i podładować ździebko tablecik, ale tylko wtedy, gdy Słońce świeci. Aby uruchomić pastuch sieciowy - za słabe są.

To zdradzieckie ładowarki samochodowe wydrenowały do cna baterie, uszkadzając je przy tym. Teraz Indianka głównie przetwornicę prądu używa, która odcina dopływ prądu z baterii, gdy w baterii spada napięcie poniżej 12 Volt. Z ładowarkami trzeba ostrożnie. Tylko na początku gdy bateria naładowana na full, można je stosować, a potem trzeba dla bezpieczeństwa zastępować je przetwornicą prądu.

Indianka zabrała się dziś za naprawę roweru. Przykręciła śrubkami bagażnik do koła roweru. Strasznie się chybotał i telepał. Groził odpadnięciem, lub co najmniej zgubieniem ładunku. Teraz stabilny i Indianka będzie mogła nawet słonia przewieźć, tak mocno się trzyma roweru 😊

Przyjrzała się też kółku, które jej wczoraj strasznie spowalniało jazdę i piszczało niemiłosiernie. Wykręciła zepsute, blokujące koło hamulce. Pozostał jej nadal hamulec nożny. W kółku teraz luz i lekko się obraca. Można jechać!

Stwierdziła, że warto wyszorować rower z błota, ale zrobi to jutro, bo dziś już nie miała na to ochoty i czasu. Trzeba było pozbierać drewno i dołożyć do pieca.

Obadała też stan swego ogrodzenia, przyszłego, wymarzonego ogrodu. Stwierdziła, że warto by było zbudować nowe, bardziej odporne na warunki atmosferyczne ogrodzenie ze słupków betonowych i półtorametra wysokiej siatki leśnej, dość gęstej, by kura ni pies nie dostały się na ogród (że nie wspomni o koniach, owcach i kozach 😀).

Owszem, słupki betonowe mało wiejskie i mało sielskie są, ale za to nie trzeba ich impregnować i są niemal niezniszczalne. Mogą stać latami i nie zmurszeją ani nie zgniją jak drewniane.

Niestety, Indianka nie ma takich betonowych słupków, ani takiej wysokiej siaty, więc postanowiła naprawić swoje aktualne ogrodzenie zdewastowane przez zwierzęta i próchnicę, chwiejące się jak paradontoza. Naprawić, wzmocnić i naciągnąć taką siatkę jaką ma. Siatka też porwana i powyginana. Trzeba wyprostować i połatać. To będzie wizualnie paskudne ogrodzenie. Ciekawe, czy wytrzyma ono napór zwierzyny. Przydałoby się prąd włączyć, na chociaż parę godzin dziennie.

Dwie lampki solarne ładowały się cały dzień i dają skromną poświatę w kuchni.

Piec napalony. Jaja na twardo ugotowane. Herbata zaparzona. Na obiadokolację były smażone talarki i jajka sadzone - kurze i indycze. 

To pierwsze jaja indycze, więc pewnie nie zalężone. Kolejne już będą odkładane. Skorupka jaja indyczego bardzo twarda, mocna.

Na parapecie w kuchni Indiance wyrósł gęsty, wysoki szczypior. Ma na kanapki.

Inne roślinki też już powoli kiełkują.

Noooc... Pora na relax i nieco polityki 😁

Ciekawe czy kodziarze znów jakieś obciachowe marsze wymyślili 😁😁😁

środa, 9 marca 2016

Swojskie chlebiszcze

Popiłowane wczoraj zręczną ręką indiańską kloce drzewa jutro zniszczę,
a dziś piekę pracowitą ręką indiańską wyrobione swojskie chlebiszcze :)

Dzielna Indianka

niedziela, 17 stycznia 2016

Instrukcja utylizacji kupy

Oto instrukcja utylizacji kupy w warunkach braku konwencjonalnej sprawnej łazienki:

Bierzesz wyznaczone do tego celu osobne wiaderko.
Wsypujesz na dno szuflę popiołu. Robisz kupę. Zasypujesz drugą szuflą popiołu. W praktyce potrzebujesz dwa wiadra - jedno na odchody i drugie z zapasem popiołu i szuflą. Gdy wiadro na odchody zapełnisz kupami - wynosisz na obornik lub kompost i wysypujesz. Możesz też zakopać. Kupa jest biodegradowalna, tzn. rozkłada się. Masz z niej nawóz do użyźniania ziemi. Popiół drzewny ma właściwości dezynfekujące, wypalające, odkażające. Kupa przesypana popiołem w wiaderku nie śmierdzi.

Można też kupę robić wprost na oborniku. Tam ją przesypać popiołem lub trocinami, ziemią lub zleżałym obornikiem, czy świeżym nawet.
Ludzka kupa nie przesypana śmierdzi, a zwierzęca nie ma tak przykrego zapachu jak ludzka. Ja zapach końskiego obornika lubię. Jest to znakomity nawóz pod warzywa.

Siku możesz robić do tego samego wiaderka, lub osobnego i wylewać na bieżąco lub robić siusiu wprost na ziemię jak najdalej od domu.

Mocz wnika w glebę i przy okazji podlewa trawę, a także odstrasza drapieżniki od siedliska jako znacznik terytorium człowieka.

Aby przed domem nie śmierdziało moczem, wskazane by robić siku w różnych miejscach, jak najdalej od domu.

Kto nigdy nie próbował wypiąć tyłka by wysikać się na trawę - niech spróbuje :-) Szczególnie wiosną i latem jest miło poczuć na pośladkach powiew powietrza i promienie Słońca :-)

Robienie siku na glebę jesienią i zimą, też nie jest straszne.
Mrozek nie przeszkadza. Jest to jak najbardziej naturalne.



sobota, 16 stycznia 2016

Morze siana i niezamarzające źródło

Tropy zwierzyny podążającej do wodopoju.



Zwierzątki Indianki są zadbane i najedzone. Paszy mają do woli.
Mają też swobodny dostęp do niezamarzającego naturalnego wodopoju. Dreptają do niego, kiedy chcą. Wszystkie zwierzątki Indianki są uczone przez tę wspaniałą opiekunkę i hodowczynię, od małego, by pić ze źródła. Wszystkie doskonale wiedzą, gdzie znajduje się ich wodopój. Biegają i spacerują tam same, bez zaganiania. Chodzą zarówno całym stadem, grupkami jak i indywidualnie. Konie, owce, kozy, psy, koty, a wiosną, latem i jesienią także drób.

Te drogocenne źródło nigdy nie zamarza, ani nie zasycha.
To cudowne źródło staje Lunie_s20 z re-volty w gardle, niczym wielka kość. Kobieta cierpi z powodu tego źródła nieziemskie katusze. A to widzi oczyma sfrustrowanej wyobraźni grube kry pływające w tym źródełku, a to zimne zęby koni...
Stres za stresem. Kobiecisko nie spocznie, dopóki to źródło bezczelnie płynie w indiańskiej krainie ;)))

Indianka

sobota, 14 listopada 2015

Wybrane :-)

Na długie, mroczne wieczory najlepsza literatura czytana na głos przez lektorów :-) Indianka wie o tym nie od dzisiaj! Jednakże nie wszystko można znaleźć w formie audiobooków. Ale nic to. To co znajdzie - to sobie w ramach rozwoju osobistego i ku pokrzepieniu serca posłucha wieczorkiem.

A to co w formie wyłącznie papierowej jest - to sobie za dnia poczyta po kilkanaście choćby stron dziennie. Oko sobie zakoduje co ciekawsze frazy i słówka. Mózg sobie odświeży i zapamięta cenne historyczne i językowe wiadomości.

Takim to sposobem Indii oderwie się od trosk i jednocześnie rozwinie intelektualnie. Indii ma piękny, idealistyczny i niezwykle bogaty, nieprzeciętny umysł, zatem warto go szlifować. Koniecznie. Takie cenne diamenty trzeba szlifować. Mus!

Wybrała powieść adekwatną do pory roku i położenia - podobnego do sytuacji Indianki:
Władysław Stanisław Reymont, Chłopi, Chłopi, Część pierwsza - Jesień
Z zaciekawieniem słucha jak to sobie dawniej chłopi radzili na wsi:
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/chlopi-czesc-pierwsza-jesien/audiobook/


środa, 27 listopada 2013

Ciepło domowego ogniska


W domu ciepło. Piec pięknie grzeje. W kuchni, przy stole aż 33 stopnie ciepła.
Przy piecu – żar taki, że pali w nogi i nie można ustać. W sypialni Artura 26 stopni Celsjusza. W sypialni Indianki 21 stopni C. Fura drewna idzie na ogrzanie chałupy, ale Artur zwozi drewno z pola i uzupełnia zapasy podręcznego opału zgromadzone na ganku.

Jeszcze nie ma mrozu i śniegu, więc trzeba gromadzić to drewno pod domem intensywnie, bo potem będzie trudniej. Artur zwiózł dzisiaj 12 taczek opału z odległego pola. Napracował się.
Gdy zaczęło padać, Indianka zarządziła, by ostał w domu, zagrzał się, napił gorącej kawy i dobrał się do kolejnej partii słoików i butelek, które wyparzyła i wymoczyła w wodzie z płynem.

Dom stopniowo uwalnia się od nawału zapyziałych słoików i słoiczków oraz butelek.
Część umytych i wygotowanych słoiczków jest wykorzystywana na bieżąco do wyrobu jogurtów kozich, część jest magazynowana na parterze pod ręką, a część wynoszona na strych do magazynu.

Dzisiaj Indianka obsadziła cebulami parę skrzynek i przygotowała sobie kolejną pod obsadzenie kolejnymi cebulami. Do sadzenia wykorzystuje piętki cebul. Piętki z korzeniem i łodygą powinny się ukorzenić. Będzie świeży szczypior zimową porą :)

W skrzynkach z pietruszką i marchewką piętki tych warzyw już się ukorzeniły i wypuściły nowe, smakowite liście.

Kozy dają niewiele mleka. Ledwo starcza na domowe potrzeby. No, ale jest codziennie ta odrobina mleczka. Przydałoby się więcej kóz. Jest kogo karmić :)

Z dzisiejszej partii mleka Indianka zrobiła budyń, a resztę dała kotom do picia.
Kury przestały się nieść. Trzeba będzie im chlapnąć trochę mleka aby się ponownie rozjajiły.

wtorek, 26 listopada 2013

Fascynująca ŻYWA KRAINA SŁOWIAN!

SŁOWIAŃSKI RAJ NA ZIEMI
Cudownym zrządzeniem losu wskazano mi stronę z opisem bajecznej a współcześnie istniejącej krainy Słowian.

Oto wzór dla nas do naśladowania, a na pewno powód, to głębokiej refleksji nad naszym spiętym, nerwowym życiem i niezdrową dietą. Jakże daleko odeszliśmy od stylu życia naszych wspólnych przodków? Ci Słowianie nadal żyją tak i odżywiają się tak, jak żyli i jedli setki, może tysiące lat temu.

Mamy te same geny, ten sam wygląd, te same korzenie.
My dożywamy z trudem 67 roku życia - u nich 90letni mężczyźni zostają ojcami 

U nich stawia się na mocne, zdrowe więzi rodzinne - na szacunek wzajemny wpajany dzieciom od maleńkości - u nas panuje wszechobecna, przyprawiająca o mdłości, narzucona nam przez Brukselę homopropaganda.

Tajemnicą szczęśliwego życia Słowian jest prosta, zdrowa dieta, brak stresu, miłość i harmonia oraz zdrowe relacje międzyludzkie.

Nie ma tam żadnej przemocy. Nie ma złodziei, bandytów, policji i armii. Nie ma chemii, przemysłu, ludność w znikomym stopniu posługuje się pieniędzmi. Nie ma tam KRUSu, ZUSu, Urzędu Skarbowego i tego całego balastu, który jest na utrzymaniu Polaków. 
Społeczność słowiańska jest pogodna, szczęśliwa i spokojna. 

Nasze życie w kajdanach współczesnej cywilizacji napiętnowanej tyranią Unii Europejskiej jest piekłem w porównaniu z prostym, harmonijnym życiem naszych dalekich krewnych.

Gorąco polecam do poczytania poniższy materiał (są tam też potrawy słowiańskie).

http://bialczynski.wordpress.com/2010/03/10/hunzowie-slowiansko-skolocki-scytyjski-lud-w-krainie-lodu-ladakh-karakorum-gory-kare-karopanow-himalaje/

wtorek, 19 listopada 2013

Rosyjska rodzina przez 40 lat żyła w tajdze odcięta od świata


Poniżej niesamowity artykuł, który przeczytała Indianka w Internecie... Historia niesamowita i wstrząsająca :)
Indianka postanowiła się podzielić z jej wiernymi czytelnikami tą niezwykłą historią tym bardziej, że widzi pewne analogie do swego żywota, choć oczywiście ona sama aż tak odcięta od cywilizacji nigdy nie była, chociaż pewnie nie miałaby nic przeciwko temu, tylko by się lepiej wyposażyła na tę okoliczność w rozmaite przydatne sprzęty i narzędzia, w tym w broń do polowania na dzikiego zwierza :) i kilka przydatnych podręczników typu: jak zrobić ubranie ze skóry zwierza. Zwłaszcza na Syberii ciepłe kożuchy są pożądane :)

"Syberyjska tajga w rejonie Abakanu. Sześcioro członków rodziny Łykowów przez ponad 40 lat żyło w tej odległej dziczy - w zupełnej izolacji i odległości ponad 240 km od najbliższej ludzkiej siedziby.
Syberyjskie lata nie trwają długo. Śnieg zalega do maja, a zimowa pogoda wraca już we wrześniu, zamieniając tajgę w zamarznięty, nieruchomy obszar, przerażający w swym osamotnieniu. Bezkresne kilometry rzadkich, brzozowych i sosnowych lasów, z rozproszonymi po nich śpiącymi niedźwiedziami oraz głodnymi wilkami. Góry o stromych zboczach; rzeki o białych wodach, spływających strumieniami do dolin; setki tysięcy lodowatych bagien. Ten las to ostatnia i najwspanialsza dzicz na świecie. Rozciąga się od najdalszego czubka arktycznych regionów Rosji, w kierunku południowym aż po Mongolię, a od wschodu od Uralu aż do Pacyfiku – trzynaście milionów kilometrów kwadratowych pustki, o zaludnieniu równemu jedynie kilku tysiącom ludzi, nie licząc mieszkańców garstki miasteczek.
Kiedy już nadchodzą ciepłe dni, tajga zakwita i przez kilka krótkich miesięcy może się nawet wydawać przyjemna. To właśnie wtedy człowiek może najwyraźniej ujrzeć ten ukryty świat – nie z lądu, bo tajga potrafi połknąć całe armie badaczy, ale z nieba. Syberia jest źródłem większości rosyjskiej ropy i zasobów mineralnych, więc przez lata nawet jej najbardziej odległe części zostały zbadane z powietrza przez poszukiwaczy ropy i geodetów, wracających do swoich obozów w puszczy, gdzie nie ustają prace nad wydobyciem bogactwa.
To był właśnie odległy, południowy fragment lasu, w lecie 1978 roku. Helikopter, wysłany na poszukiwanie bezpiecznego miejsca do wysadzenia grupy geologów, przeczesywał gąszcz około 160 km od granicy mongolskiej i nagle wleciał do gęsto zarośniętej doliny nienazwanego dopływu Abakanu, wodnej wstęgi, rwącej wściekle przez niebezpieczny teren. Zbocza doliny były wąskie, miejscami prawie pionowe, a patykowate sosny i brzozy, falujące w podmuchach wiatru ze śmigła, rosły tak gęsto, że nie było żadnej szansy na znalezienie miejsca do lądowania. Jednak pilot, wpatrujący się bacznie w przednią szybę w poszukiwaniu lądowiska, zauważył coś, czego nie powinno tam być. Była to polana, położona na zboczu na wysokości prawie 2 km, wciśnięta między sosny i modrzewie i pokryta czymś, co wyglądało jak długie, ciemne bruzdy. Zdumiona załoga helikoptera wykonała kilka przelotów, zanim niechętnie uznała, że ma przed sobą dowód na zamieszkiwanie terenu przez ludzi – ogród, który musiał tam być od długiego czasu, sądząc po jego wielkości i kształcie.
To było zdumiewające odkrycie. Góra była położona ponad 240 km od najbliższej ludzkiej osady, w miejscu, które nigdy nie zostało zbadane. Władze sowieckie nie miały żadnych zapisów świadczących o tym, iż ktokolwiek zamieszkuje ten rejon.
Czterej naukowcy, wysłani w ten rejon w poszukiwaniu rud żelaza, zostali poinformowani przez pilotów o znalezisku. To ich zmartwiło i wprawiło w zakłopotanie. Spotkanie z dzikim zwierzęciem jest mniej niebezpieczne, niż spotkanie z obcym, zauważa pisarz Wasilij Pieskow, mówiąc o tej części tajgi. Naukowcy, zamiast czekać w swojej własnej bazie tymczasowej, postanowili zbadać sprawę. Wybraliśmy odpowiedni dzień i zapakowaliśmy do toreb prezenty dla potencjalnych przyjaciół - mówi przewodząca im geolog Galina Pismenskaja. Wspomina, że mimo wszystko dla pewności sprawdziła, czy jej pistolet jest naładowany.
W miarę, jak intruzi wspinali się na górę, kierując się do miejsca dokładnie określonego przez pilotów, natykali się na znaki ludzkiej działalności: niebezpieczną ścieżkę, laskę, kłodę przełożoną przez strumyk i wreszcie małą szopę wypełnioną brzozowymi skrzynkami, pełnymi pociętych, suszonych ziemniaków. Jak mówi Pismenskaja:
za strumykiem stał dom. Chata, sczerniała pod wpływem czasu i deszczu, była ze wszystkich stron otoczona śmieciami tajgi – korą, kijkami, deskami. Gdyby nie okienko wielkości tylnej kieszeni spodni, nie uwierzyłabym, że mogą tam mieszkać ludzie. Ale bez wątpienia mieszkali… Zauważyliśmy, nasza obecność została dostrzeżona.
Niskie drzwi zaskrzypiały i w świetle dnia pojawiła się postać starca, zupełnie jak z bajki. Był boso. Miał na sobie wielokrotnie połataną koszulę z płótna workowego oraz spodnie, równie połatane i z tego samego materiału, a na twarzy zmierzwioną brodę. Jego włosy były rozczochrane. Wyglądał na przestraszonego, ale był bardzo uważny… Musieliśmy coś powiedzieć, więc zaczęłam: „Witaj, dziadku! Przyszliśmy z wizytą!”
Starzec nie odpowiedział od razu… W końcu usłyszeliśmy miękki, niepewny głos: „Cóż, skoro dotarliście tak daleko, równie dobrze możecie wejść.”
Widok, który powitał geologów, gdy weszli do chaty, przywodził na myśl średniowiecze. Zbudowana tandetnie, z materiałów, które były pod ręką, była niewiele lepsza od zwykłej nory – niska, osmalona, drewniana buda, zimna jak piwnica, z podłogą zrobioną z obierków po ziemniakach i skorupek orzeszków piniowych. Rozglądając się dookoła w przyćmionym świetle, goście zauważyli, że składała się z tylko jednej izby. Była ciasna, zatęchła i nieopisanie brudna, podparta na uginających się belkach i, co najbardziej zaskakujące, stanowiła dom dla pięcioosobowej rodziny.
Nagle ciszę przerwały szlochy i lamenty. Dopiero wtedy dostrzegliśmy sylwetki dwóch kobiet. Jedna popadła w histerię, modliła się: „To za nasze grzechy, za nasze grzechy". Druga, trzymająca się z tyłu… powoli opadła na ziemię. Światło z małego okienka padło na jej szeroko otwarte, wystraszone oczy i w tej chwili zrozumieliśmy, że musimy stamtąd wyjść najszybciej, jak to możliwe.
Pod wodzą Pismenskajej naukowcy pospiesznie wycofali się z chaty do miejsca oddalonego o kilka metrów, gdzie wyjęli prowiant i rozpoczęli posiłek. Około pół godziny później drzwi chaty otworzyły się z trzaskiem i ze środka wyszedł starzec z dwoma córkami – już uspokojonymi, choć wciąż wyraźnie przestraszonymi,szczerze zaciekawionymi. Trzy postacie ostrożnie podeszły i usiadły wraz ze swoimi gośćmi, odmawiając wszystkiego, co im zaproponowano – dżemu, herbaty, chleba – mrucząc, że nie wolno nam! Kiedy Pismenskaja zapytała: Jedliście kiedykolwiek chleb?, starzec odpowiedział: Ja tak, one nie. Nigdy go nie widziały. Przynajmniej dało się go zrozumieć. Jago córki mówiły językiem naznaczonym trwającą od urodzenia izolacją. Kiedy siostry rozmawiały ze sobą, brzmiało to jak powolne, rozmyte gaworzenie.
Powoli, po wielu wizytach, cała historia rodziny została ujawniona. Starzec nazywał się Karp Łykow i był staroobrzędowcem – członkiem rosyjskiej fundamentalistycznej ortodoksyjnej sekty, działającej od XVII wieku w niezmienionej formie. Staroobrzędowcy byli prześladowani od czasów Piotra Wielkiego, ale Łykow mówi o tym, jakby to było wczoraj. Dla niego Piotr był osobistym wrogiem, antychrystem w ludzkiej formie, co, jak twierdzi, dosadnie potwierdza kampania cara, mająca na celu unowocześnienie Rosji poprzez przymusowe obcinanie bród chrześcijanom. Jednak, ta wielowiekowa nienawiść łączy się z bardziej aktualnym żalem. Karp za jednym zamachem chętnie narzekał na kupca, który około roku 1900 odmówił przyjęcia od staroobrzędowców prezentu – ok. 430 kg ziemniaków.
Sprawy rodziny Łykowów tylko się pogorszyły, kiedy władzę przejęli ateistyczni bolszewicy. Pod Sowietami odizolowane społeczności staroobrzędowców, które zbiegły na Syberię, aby uniknąć prześladowań, coraz bardziej odsuwały się od cywilizacji. W latach 30., podczas czystek, kiedy samo chrześcijaństwo było celem ataków, na obrzeżach wioski patrol komunistyczny zastrzelił brata Łykowa, podczas gdy mężczyźni ramię w ramię pracowali. Odpowiedzią Łykowa na to wydarzenie było wykupienie rodziny i ucieczka do lasu.
To wszystko wydarzyło się w 1936 roku, kiedy było ich tylko czworo – Karp, jego żona Akulina, dziewięcioletni syn, Sawin i Natalia, zaledwie dwuletnia córka. Zabrawszy jedynie swoją własność i trochę nasion, wycofali się w głąb tajgi, budując kolejne prymitywne domy, zanim znaleźli się w tym odludnym miejscu. Jeszcze dwoje dzieci urodziło się w dziczy – Dmitrij w 1940 roku i Agafia w 1943 i żadne z nich nie widziało w życiu człowieka, który nie byłby członkiem ich rodziny. Wszystkiego, co Agafia i Dmitrij wiedzieli o świecie zewnętrznym, nauczyli się z opowieści swoich rodziców. Główną rozrywką rodziny, jak zapisał Wasilij Pieskow, było opowiadanie o swoich marzeniach.
Dzieci Łykowów wiedziały, że istnieją miejsca zwane miastami, gdzie ludzie żyją stłoczeni razem wysokich budynkach. Słyszały, że istnieją inne państwa niż Rosja. Ale ta wiedza była dla nich abstrakcją. Ich jedyną lekturę stanowiły modlitewniki i wiekowa, rodzinna Biblia. Akulina uczyła dzieci czytania przy użyciu ewangelii oraz pisania za pomocą zaostrzonego patyka brzozowego maczanego w soku wiciokrzewu, zamiast pióra i tuszu. Kiedy pokazano Agafii obrazek konia, rozpoznała go z matczynych opowieści biblijnych. Patrz tato!, krzyczała, wierzchowiec!
Izolacja rodziny nie była dla niej aż tak dotkliwa, ale absolutna surowość ich życia już tak. Piesza wyprawa do farmy Łykowów była zaskakująco mozolna, nawet przy użyciu łodzi na Abakanie. Podczas swojej pierwszej wizyty u rodziny, Pieskow, który sam siebie wyznaczył na kronikarza rodziny, zauważył, żeprzebrnęliśmy 250 km, nie widząc ani jednego ludzkiego domostwa!
Odosobnienie uczyniło przetrwanie w dziczy prawie niemożliwym. Polegając jedynie na własnych zasobach, rodzina Łykowów borykała się z próbą zastąpienia tych kilku rzeczy, które zabrali ze sobą do tajgi. Zamiast butów, wykonali kalosze z kory brzozowej. Ubrania były wielokrotnie łatane, aż do momentu, kiedy się rozpadały. Potem były zastępowane płótnem z juty, hodowanej z nasion.
Rodzina Łykowów zabrała ze sobą do tajgi kołowrotek i, co najbardziej zadziwiające, części składowe krosna. Przenoszenie ich z miejsca na miejsce w miarę, jak posuwali się coraz głębiej w dzicz, musiało wymagać od nich wielu długich i mozolnych podróży, jednak nie mieli żadnej innej technologii, która mogłaby zastąpić metal. Kilka garnków służyło im przez wiele lat, ale kiedy w końcu zardzewiały, mogli jedynie zastąpić je korą brzozową. Jako, że nie mogli używać jej na ogniu, gotowanie stało się dużo trudniejsze. Do czasu kiedy Łykowowie zostali odnalezieni, ich podstawową dietę stanowiły ziemniaczanie placki z dodatkiem mielonego żyta i ziaren juty.
Pieskow jasno daje do zrozumienia, że pod wieloma względami tajga obfitowała w bogactwa: Za domem płynął czysty, zimny strumień. Zagajniki modrzewiowe, świerkowe, sosnowe i brzozowe dawały wszystko, czego można tylko zapragnąć… Borówki i maliny były na wyciągnięcie ręki, drzewo na opał także, a orzeszki piniowe leżały wprost na dachu.
Jednak Łykowowie ciągle żyli na granicy głodu. Dopiero w latach 50., kiedy Dmitrij osiągnął dojrzałość, pierwszy raz zastawili pułapkę na zwierzynę, dla jej mięsa i skóry. Nie mając broni ani nawet łuków, mogli polować jedynie poprzez kopanie wilczych dołów lub ściganie zdobyczy po górach do momentu, aż zwierzęta padały z wyczerpania. Dmitrij wypracował sobie niezwykłą wytrzymałość. Potrafił polować boso w zimie, po kilku dniach i nocach spędzonych pod gołym niebem przy 40-stopniowym mrozie wracał do chaty z młodym łosiem w ramionach. Mimo, że zdarzało się to często, dieta rodziny stopniowo stawała się coraz bardziej monotonna. Dzikie zwierzęta zniszczyły ich uprawę marchwi, a Agafia wspomina późne lata 50., jako głodne lata. Jedliśmy liście jarzębiny, mówi, korzenie, trawę, grzyby, skórki ziemniaków i korę. Byliśmy głodni przez cały czas. Każdego roku debatowaliśmy, czy zjeść wszystko, czy część przeznaczyć na zasiew.
Głód był w tych okolicznościach wiecznym zagrożeniem, a na dodatek 1961 roku już w czerwcu zaczął padać śnieg. Silny mróz zabił wszystko, co rosło w ogrodzie i do wiosny, rodzina musiała się zadowolić jedzeniem własnych butów i kory. Akulina wolała, aby to jej dzieci miały pełne brzuchy. Tego roku umarła z głodu. Reszta rodziny uratowała się dzięki wydarzeniu, które uważają za cud: na grządce z groszkiem wypuściło pędy pojedyncze ziarno żyta. Łykowowie odgrodzili je i gorliwie strzegli go dniami i nocami przed myszami i wiewiórkami. W czasie zbiorów, samotny kłos wydał 18 ziaren i dzięki nim, rodzina skrupulatnie odbudowała uprawę żyta.
Kiedy sowieccy geologowie poznali rodzinę Łykowów, zdali sobie sprawę z tego, że nie docenili ich umiejętności i inteligencji. Każdy członek rodziny miał inną osobowość. Stary Karp był zwykle zachwycony najnowszymi innowacjami, jakie naukowcy przynosili ze swojego obozu i choć stanowczo odmawiał uwierzenia w to, że człowiek pojawił się na księżycu, szybko przyjął ideę satelitów. Łykowowie zauważyli je już w latach 50., kiedy gwiazdy zaczęły szybko przecinać niebo, a Karp wymyślił teorię, która to wyjaśniała:Ludzie wynaleźli coś i wysyłają ogniki bardzo podobne do gwiazd.
Tym, co najbardziej go zachwyciło, zanotował Pieskow, były przezroczyste opakowania z celofanu. Boże, co oni wymyślili – to szkło, ale daje się zgnieść! Karp trzymał się okrutnie swojego statusu głowy rodziny mimo, że miał już ponad 80 lat. Jego najstarsze dziecko, Sawin, radził sobie z tym obsadzając się w roli nieugiętego rodzinnego sędziego do spraw religii. Od urodzenia był bardzo wierzącą, ale surową osobą, mówił o nim jego własny ojciec. Karp wydawał się zmartwiony tym, co stanie się z jego rodziną po jego śmierci, jeśli Sawin przejmie kontrolę. Z pewnością, najstarszy syn nie spotka się z oporem ze strony Natalii, która zawsze starała się zastąpić matkę w roli kucharki, szwaczki i pielęgniarki.
Z drugiej strony, dwójka młodszych dzieci była bardziej otwarta na zmiany i innowacje. Fanatyzm nie dotknął Agafii w aż tak dużym stopniu, mówił Pieskow, a z czasem zdał sobie sprawę z tego, że najmłodsza z Łykowów jest ironiczna i potrafi śmiać się z samej siebie. Jej niezwykły sposób mówienia – Agafia miała melodyjny głos i przeciągała krótkie słowa w wyrazy wielozgłoskowe – przekonało wielu z jej gości o tym, że jest nierozgarnięta. W rzeczywistości, kobieta była bardzo inteligentna i radziła sobie z trudnym zadaniem, jakim w rodzinie nie używającej kalendarzy, było nadążanie za czasem. Ciężką pracę miała za nic, późną jesienią wykopywała własnymi rękami nową piwnicę i kontynuowała pracę po zachodzie słońca, w świetle księżyca. Zapytana przez zdziwionego Pieskowa, czy nie boi się przebywać sama po zmierzchu w dziczy, odpowiedziała: A cóż tu jest takiego, co miałoby mnie zranić?
Jednak, geologowie najbardziej z rodziny Łykowów lubili Dmitrija, wytrawnego leśnika, który znał wszystkie humory tajgi. Był najbardziej ciekawskim i najbardziej patrzącym w przyszłość członkiem rodziny. To on zbudował piec i zrobił wszystkie kosze z kory brzozowej, w których przechowywali jedzenie oraz spędzał dnie na ociosywaniu i szlifowaniu każdej belki, którą ścieli Łykowowie. Nikogo więc nie zdziwi, że to właśnie on był najbardziej oczarowany technologią naukowców. Kiedy już wzajemne relacje poprawiły się do tego stopnia, że rodzina zgodziła się odwiedzić sowiecki obóz w dole strumienia, Dmitrij spędził wiele szczęśliwych godzin w małym tartaku, podziwiając jak łatwo okrągła piła i tokarki mogą wykończyć drewno. Nie trudno to zrozumieć, pisał Pieskow. Kłoda, obrobienie której zajmowało Dmitrijowi dzień lub dwa, na jego oczach zamieniała się w piękne, równe deski. Dmitrij dotykał ich dłonią i mówił: „Wspaniałe!”
Karp Łykow długo walczył, aby utrzymać te wszystkie nowości na dystans i w końcu przegrał. Kiedy rodzina poznała geologów, przyjęła tylko jeden jedyny prezent – sól. (Życie bez niej przez 40 lat było prawdziwą torturą, jak mówił Karp.) Jednak z czasem, zaczęli brać coraz więcej. Z radością powitali pomoc jednego ze specjalnych przyjaciół spośród geologów – wiertacza imieniem Jerofiej Sedow, który spędził większość swojego wolnego czasu pomagając im w sianiu zbóż i żniwach. Przyjęli noże, widelce, klamki, ziarna i ostatecznie nawet pióro i papier oraz elektryczną latarkę. Większość z tych innowacji zostało jedynie niechętnie przyjętych do wiadomości, ale grzech telewizji, z którym zetknęli się w obozie geologów, okazał się dla nich nieodparty… Podczas rzadkich wizyt, niezmiennie siadali i oglądali. Karp siadał dokładnie naprzeciwko ekranu. Agafia oglądała, zaglądając zza drzwi. Próbowała od razu modlitwą przegonić swoje wykroczenie – szepcząc, żegnając się… Starzec modlił się później, starannie i za jednym razem.
Prawdopodobnie najsmutniejszym aspektem dziwnej historii Łykowów była gwałtowność, z jaką rodzina rozpadła się po odbudowaniu kontaktu ze światem zewnętrznym. Na jesieni 1981 roku troje z czwórki dzieci, jedno po drugim, połączyło się ze swoją zmarłą matką. Zgodnie z relacją Pieskowa, ich zgony nie były, jak mogłoby się wydawać, wynikiem ekspozycji na choroby, na które nie byli odporni. Sawin i Natalia cierpieli z powodu niewydolności nerek, najprawdopodobniej spowodowanej ich surową dietą. Ale Dmitrij zmarł na zapalenie płuc, które mogło zacząć się od zarażenia infekcją od nowych przyjaciół.
Jego śmierć wstrząsnęła geologami, którzy desperacko próbowali go ratować. Proponowali, że wezwą helikopter i ewakuują go do szpitala. Ale Dmitrij w chwili śmierci nie chciał opuścić ani rodziny, ani religii, którą praktykował całe życie. Nie wolno nam tego, wyszeptał tuż przed śmiercią. Człowiek żyje tyle, ile Bóg mu pozwoli.
Kiedy cała trójka została pochowana, geolodzy zaczęli namawiać Karpa i Agafię na opuszczenie lasu i powrót do życia z krewnymi, którzy przetrwali prześladowania z lat czystek i wciąż żyli w tych samych starych wioskach. Ale żadne z nich nie chciało o tym słyszeć. Odbudowali starą chatę, wciąż pozostając blisko miejsca, gdzie stał ich stary dom.
Karp Łykow zmarł we śnie 16 lutego 1988 roku, 27 lat po śmierci żony Akuliny. Agafia z pomocą geologów pochowała go na zboczu góry, a potem odwróciła się i wróciła do domu. Jeśli Pan pozwoli, ona zostanie, tak mawiała, i rzeczywiście została. Ćwierć wieku później, mając ponad 70 lat, to dziecko tajgi żyje samotnie, wysoko ponad Abakanem.
Ale nie odejdzie. Natomiast my musimy ją zostawić, widzianą oczami Jerofieja w dniu pogrzebu jej ojca:
Odwróciłem się, by pomachać Agafii. Stała nad rzeką niczym posąg. Nie płakała. Pokiwała głową:” Idźcie, idźcie.” Odeszliśmy na kilometr i znów się obejrzałem. Cały czas tam stała."
Mike Dash
Smithsonian.com
Tłumaczenie: Justyna Zając


Po przeczytaniu tej opowieści Indiance nasunęły się pewne podejrzenia, niekoniecznie słuszne, ale myśli, że rodzina zjadła mamę z głodu owej pamiętnej zimy  :)
Nadto podejrzewa, że dwoje z rodzeństwa które zmarło z powodu niewydolności nerek - zmarło tak na prawdę z powodu jedzenia soli, której przez 40 lat nie jedli, a po zetknięciu się z geologami - nagle zaczęli jeść :) Dmitrij zmarł na pewno po zetknięciu z wirusem przywleczonym przez geologów. Dzieci Karpa wszak przez całe życie były odizolowane od źródeł chorób czyli od skupisk ludzkich.
Jedno jest pewne - ci ludzie byli całkowicie samowystarczalni i przeżyli 40 lat o własnych siłach. Rodzicom udało się w tych surowych warunkach wychować kilkoro dzieci.

sobota, 18 lipca 2009

Domownik

Domownik - bezdomna osoba mieszkająca i stołująca się u gospodarza w zamian za pomoc na gospodarstwie. Często osoba spokrewniona z gospodarzem, kum, lub znajomy ze wsi, lub znajomy znajomego ze wsi. Częstokroć zdarza się, że jest to osoba bez pełnego wykształcenia, z nałogami, niekiedy nie w pełni zdrowa na umyśle lub po prostu niezaradna życiowo lub osoba lubiąca życie i pracę na wsi. Gospodarz i domownik wymieniają się nieodpłatnie wzajemną pomocą. Domownik zyskuje kąt i michę u gospodarza, a gospodarz pomocnika na gospodarstwie. Zwyczajowa forma współpracy występująca w najbiedniejszych rejonach Mazur stopniowo zanikająca wraz z bogaceniem się regionu.

Powyższą definicję utworzyłam na podstawie siedmioletnich obserwacji najbliższego otoczenia.

U najbliższych sąsiadów w ciągu ostatnich 7 lat przewinęło się po kilku domowników. Niektórzy domownicy pozostawali w gospodarstwie po kilka lat, inni po kilka miesięcy.

Były to osoby, które dzieliły wieloosobowe izby w wiejskich domach pozbawionych łazienek. Niekiedy izbę dzieliły wraz z gospodarzem, w innych przypadkach miały wydzielone osobne pomieszczenia w domu gospodarza lub w przyległym chlewiku. W jednej izbie mieszkali zarówno mężczyźni jak i kobiety.

Domownicy stołowali się wraz z gospodarzami. Pomagali na gospodarstwach od świtu do nocy bez dni wolnych.

Gospodarze pijący alkohol i palący papierosy niekiedy dzielili się tymi używkami ze swoimi domownikami. Z reguły były to najtańsze alkohole typu winiawki, piwo, ruska wódka, oraz tanie ruskie papierosy z przemytu.

środa, 4 marca 2009

Wizyta we wsi

Rano wybrałam się z serkiem na pocztę do wsi. Po drodze spotkałam jadącego autem listonosza i oddałam mu paczuszkę, a on mi dał list. Powiedział, że właśnie co widział Miecia u Grabowskiego.

Byłam już blisko wsi, gdy spotkałam listonosza, więc poszłam dalej do sklepu a potem wstąpiłam do Grabowskiego. Starzec zaprosił do środka rad z odwiedzin. W środku siedział całkiem zadbany Miecio i pitrasił obiad. Zasiadłam z nimi przy stole w maleńkiej, obskurnej kuchence. Starzec rozgadał się głośno. Opowiadał o różnych okolicznych ludziach, których ledwie znałam ze słyszenia lub nie znałam wcale. Opowiadał też o swoich rozmaitych perypetiach i ambitnych planach.

Obejrzałam resztę pomieszczeń w tym domku. Pokoje mieszkalne widać, że były jakiś czas temu odnawiane i są całkiem znośne do mieszkania, tyle że brudne i zaniedbane. Barłogi rozgrzebane, tylko u Miecia w pokoju pościel sprzątnięta porządnie była i pokoik jako tako ogarnięty, ale szyby w oknie i firanki brudne. Biały piec usmolony sadzą. Natomiast u "chłopaków" czyli Wojtka i Sławka było otwarte okienko. Podobno całe sprzątanie tego pokoju polega na wietrzeniu ;)
Wewnątrz na dwóch kanapach leżały rozmemłane barłogi. Z tyłu za nimi stały krzywo ustawione szafy. Ze środka sufitu sterczał żarówą w dół ogołocony z klosza żyrandol.

Ciekawostką był piec umieszczony pomiędzy dwoma pokoikami. Większa część wraz z drzwiczkami wystawała w pokoju Miecia - i tam Miecio rozpalił ogień.
Jedna ze ścian pieca była wpasowana w ścianę, tak, że kafle tej ściany grzały drugi pokoik.

Usiedliśmy na chwilę w pokoiku Miecia i chwilę pogadaliśmy. Dołączył do nas starzec z kuchni.
Dał mi wypatrzone przeze mnie sadzonki aloesu. A ja tak bardzo potrzebowałam aloesu w październiku dla klaczy, a on był tuż tuż... ;) Skwapliwie wzięłam te sadzoneczki. Mam nadzieję, że się przyjmą.

Potem wyszliśmy wszyscy na zewnątrz obejrzeć słomę, którą chciał mi opylić stary Grabowski.
Przy okazji oprowadził mnie po swoim siedlisku. Zajrzeliśmy w każdy zakamarek. Budynek gospodarczy ma imponujący - ustawiony w kształcie podkowy, duży, przestronny, jasny, stosunkowo nowy i przeraźliwie pusty.

A ile ma Pan ziemi? - zapytałam.
Blisko 20 hektarów - odpowiedział starzec.

Aż szkoda, żeby się taki potencjał marnował - pomyślałam, ale niestety - jego "synowie pijaki nie chcą robić" - jak mawia starzec. Wszystko marnieje, rozkradane przez okolicznych złodziei. Z żalem pokazał wybebeszony z co cenniejszych części ciągnik, który już nie pojedzie.

Po podwórku kręciły się kury, w wielkiej oborze stała samotna krówka z wyjątkowo małym wymieniem. Zdumiałam się widząc tak maluśkie wymię. Widać jakaś mięsna rasa niewydajna mlekowo. Biało szara mięsna jałówka. Wcześniej w sieni pokazali mi ile ta krówka daje mleka. Byłam zaskoczona zajrzawszy do kamionkowej beczułki - "tylko tyle mleka??? To wasza krowa tylko t y l e mleka daje??? To moja jedna koza taką ilość mleka daje ;)))))" - rzekłam ubawiona.

W oborze zajrzałam na poddasze do spichlerza na zboże. Dość dużo miejsca tam było.
Jeszcze więcej na parterze, gdzie cały rząd kojców dla świń był. Wszystko puste. Kurczę. Aż szkoda. Taki potencjał niewykorzystany - a w domu czterech chłopa siedzi. Normalnie szok.
Starzec to jeszcze rozumiem - schorowany. Miecio to przynajmniej coś robi - pomaga mu - pali w piecach, gotuje, karmi kury i krowę, chodzi po zakupy dla starca, cośkolwiek robi. Ale dwóch synów Grabowskiego - na gospodarce palcem żaden nie ruszy. Wolą iść pracować do lasu, a po robocie napić się zdrowo i nabałaganić w domu. Po prostu brak mi słów. Jak tak można żyć? Tak nie dbać ani o siebie, ani o majątek. Niektórzy nie potrafią uszanować tego, co dostali w takiej obfitości od losu.

Ja by zdobyć moje gospodarstwo, musiałam sprzedać moje mieszkanie w mieście, na które z kolei zapracowałam ciężką pracą ponad siły na statkach norweskich co i odchorowałam i moje gospodarstewko jest oczkiem w mojej głowie. Kocham moje miejsce ponad wszystko i dbam o nie jak potrafię i jak mi sił starcza. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś może tak nie szanować swojego gospodarstwa i żyć tak podle, tak byle jak... Straszne... Jestem w szoku...

Wróciłam do domu z dość ciężką torbą zakupów głównie warzywnych. Kupiłam też ładny szklany dzbanek z wieczkiem hermetycznym. Dzbanek będzie doskonały do mojego twarożka. Serek będzie w nim widać w całej jego mlecznobiałej krasie ;)

Dokończyłam obrządek zwierzyny i pozamykałam zwierzaki w ich boxach. Weszłam do domu i przekąsiłam coś niecoś na szybko, bo zgłodniałam w międzyczasie. Wyprawa do wsi zmęczyła mnie. Położyłam się na chwilę do łóżka by odpocząć zanim zabiorę się za gotowanie obiadu. Zmęczenie jednak zamiast zmaleć urosło i zamieniło się w wielką senność i już nic mi się dzisiaj nie chce robić. Miałam w planie palenie w piecu, natarganie wiader wody i kąpiel, ale nie mam siły. Najchętniej osunęłabym się pod me dwie kołdry i wełniany koc i zasnęła snem sprawiedliwego nie zważając na nic.

środa, 21 stycznia 2009

Dzień Babci

Moja Babcia nie żyje... Od lat już... Zapalę świeczkę w jej intencji... Gdyby żyła, zabrałabym ją ze sobą tutaj na te Mazury.

Dostałam zamówienie na serek kozi. Spakowałam pieczołowicie serek w zgrabną paczuszkę. Spakowaną paczuszkę natychmiast wsunęłam do lodówki. Serek świeżutki, śmietankowy – pyszny wyszedł. Troszkę mi zostało na śniadanie. Paczuszkę trzeba dzisiaj wysłać. Jeszcze tylko zaadresować pakuneczek i trzeba zanieść na pocztę.

Wczoraj w końcu dostałam pralkę. Dzisiaj mam zamiar ją sprawdzić czy aby i ta nie uszkodzona, bo licho nie śpi.

Także wczoraj koza Prima dostała ruję. Puściłam do niej Aramisa – kozła saaneńskiego wielkiej urody.
Pan Jacuś – szef stada – chwilowo odseparowany od reszty stadka. On teraz ma nie kryć. Czas by Aramis się wykazał.

Dzisiaj rano wpuściłam konie do wodopoju krowiego, bo mam podejrzenie, że ich wodopój zamarzł.
Niech się napiją do syta, a potem wypuszczę krowy. Konie i krowy trzymam osobno, bo konie atakują dla zabawy krowy. Ostatnio zagnały jedną z krów do rzeczki i biedna krówka ugrzęzła w lodowatej wodzie – zaplątała się w sznurki elektrycznego pastucha.

Pośpieszyłam jej na pomoc. Przecięłam sznurki i krówcia o własnych siłach wyszła z rzeczki. Całe szczęście. Ja już przewidując najczarniejszy scenariusz wzięłam ze sobą linkę by ją wyciągać. Nie byłoby łatwo wyciągnąć ciężką krowę z rzeczki, gdyby się tam mocniej zaklinowała. Musiałabym stosować jakieś dźwignie i naciągi w oparciu o rosnące nad rzeczką drzewa. Na szczęście się bez tego obeszło. Po oswobodzeniu krówci natychmiast zagnałam bydło do obory, by się krówcia zagrzała (w oborze jest dużo cieplej).

Powędrowałam dziś na punkt pocztowy w sklepie w Sokółkach, ale okazało się, że listonosz już zabrał przesyłki do wysłania i już tego dnia nikt by mego serka nie nadał w Polskę. Szkoda mi było ryzykować świeżością mego białego smakołyku i poświęciłam się 30-sto kilometrowej wyprawie na pocztę w Kowalach, z czego kilkanaście kilometrów przebyłam na moich długodystansowych nóżkach :D Oczywiście, że łapałam okazje. Sęk w tym, że zanim złapałam, to swoje musiałam przejść. Także po samych Kowalach zrobiłam gdzieś z 2 kilometry.

Zanim opuściłam Sokółki, spotkało mnie na drodze dwóch znajomych chłopów.

Scenka na drodze w Sokółkach:
Sławek: „Co słychać Iza – słyszałem, że potrzebujesz słomy. Mam duuużo słomy. Mogę ci ją dać. Wszystką słomę.
Indianka: „Za darmo nie. Dam ci ser i jaja na wymianę.”
Sławek: „eee... za darmo ci dam... Ja nie potrzebuję jajek. Mam swoje jajka. Dwa. Dwa jajka mam.”
Indianka zachowując kamienną twarz (to nie był zaskakujący żarcik, raczej typowy dla tego rodzaju środowiska wiejskiego – sprośny i oklepany do znudzenia): „Ty nie masz jaj. Nie masz kur.”
Sławek: „Mam kury.”
Indianka: „Masz znowu kury? A nie miałeś? Lis ci zeżarł ostatnio.
Sławek: „Mam kury teraz.”
Indianka: „No to ci dam sam ser na wymianę.”
Sławek: „Nie potrzebuję. Mam krowę i mam ser. Robię swój własny twaróg.”
Indianka: „Robisz twaróg? No to nie mam nic na wymianę, a ty nie masz czym tej słomy przywieźć. Nie masz ciągnika”
Sławek zapalając się do pomysłu: „aaa... ciągnik się znajdzie...” i dalej śliniąc się obleśnie: „...pokochamy się i dam ci słomę. Pokochamy się? Jak się ze mną pokochasz, to dam ci całą słomę jaką mam. Z całej stodoły.”
Indianka się wkurwiła: „Co??? Co zrobimy?! Ocipiałeś?! A co, czy ja jestem jakaś tania prostytutka by się puszczać za byle słomę z byle kim?”
Wkurzona pomaszerowała dalej nie oglądając się za siebie i nie słuchając mruczących coś tam pod nosem przed chwilą spotkanych dwóch chłopów.

Najważniejsze, że do Kowal szybko dotarłam – śpieszyłam się by zdążyć z nadaniem drogocennej paczuszki.
Powrót już nie był aż tak istotny i w sumie nie przeszkadzało mi to, że musiałam przejść 10 kilometrów zanim złapałam okazję powrotną :D Gdy dotarłam do wsi, zrobiłam jeszcze drobniutkie zakupy wydając ostatnie groszaki na nasiona :D Ale za to jakie nasiona :D Kupiłam 60 drzew w pigułce – czyli 60 orzechów :D
- 30 laskowych i 30 włoskich :D Teraz je zapobiegawczo stratyfikuję w lodówce, choć nie do końca wiem czy tak trzeba. Laskowe pewnie tak, ale włoskie niekoniecznie. Wszak pochodzą z dość ciepławego klimatu.
Sprawdzę później w necie jak z onymi nasiony postępować :D

W sklepie było pustawo. Weszłam i wpierw zaczęłam lustrować witrynę z nabiałem próbując wyśledzić naturalny jogurt, śmietanę i kwaśne mleko – oczywiście, że nie kupuję krowiego nabiału by go spożywać – używam tylko marginalne ilości tych produktów do zaszczepiania mojego koziego mleka odpowiednimi kulturami mleczarskimi. Prosto i tanio. Niezawodnie. Ale musi być stricte naturalny jogurt, śmietana czy mleko.
BEZ ŻADNYCH DODATKÓW. Tylko naturalne szczepy bakterii muszą być zawarte w tych produktach.

Co jakiś czas kupuję świeże bakterie, a potem lecę już na tych wyhodowanych na kozim mleku, zostawiając sobie odrobinę skwaśniałego koziego mleka lub odrobinę koziego jogurtu do zaszczepiania kolejnych nastawów.

Mam też kupione i czekające na użycie suszone szczepy bakterii, ale na razie ich nie musiałam używać.
Trzymam je na szczególny czas, gdy zabiorę się za wyrób serów podpuszczkowych. Na razie mam za mało mleka i czasu na to. Świeże mleko od jednej kozy mam głównie na swoje potrzeby. Na bieżąco wykorzystuję je do wyrobu budyniów, naleśników, ciasta, zaprawiania zup i sosów, wyrobu twarogu do naleśników i na kanapki,
do wyrobu kopytek. Prawie nic nie zostaje. Mleczko znika w mgnieniu oka.

Gdy tak lustrowałam bacznym okiem nabiałową witrynę – nagle uczułam, że coś mnie złapało za kolano... ;)
Obejrzałam się i zobaczyłam szczerbatego chłopa – znanego mi z widzenia.

Scenka w sklepie:
Szczerbaty chłop: „Iza, co słychać? Ja tam muszę wpaść do ciebie na ciepłe nóżki”
Indianka krzywo patrząc na szczerbola: „że co?? Nie ma takiej opcji!”
Szczerbaty chłop: „Wpadnę do ciebie, Iza!”
Indianka: „NIE. Nie ma takiej opcji i tyle. Koniec tematu.”
Indianka minęła obojętnie szczerbola i poszła oglądać inne witryny i półki. Szczerbol po chwili ulotnił się ze sklepu.

No i wtedy wyśledziłam wśród tych półek wiejskiego sklepu owe orzechy... Oczy zaśmiały się mi do tych beżowych skarbów. Przećto z takiego malusiego orzeszka wyrasta potężne drzewo! Więc za ostatnie grosze kupiłam owe nasiony :D

Spodobało mi się ujrzane na blogu koleżanki bardzo mądre przysłowie: „zrób to co możesz, z tego co masz, tu i teraz gdzie jesteś”. Bo chociaż niekoniecznie stać mnie na zakup kolejnych gotowych drzewek do mego sadu, to na zakup nasion stać mnie na pewno i na pewno coś z nich wykiełkuje – nawet jeśli nie wszystkie, to choć część i wcześniej czy później (raczej później) doczekam się z nich swoich orzechów, a Indianka luuuubi orzechy :D

Wróciłam do mego wiejskiego domku przez pole po moich własnych śladach odciśniętych w śniegu zastanawiając się nad swoistą mentalnością miejscowych wieśniaków. Przemknęło mi przez myśl, że gdybym przestała ich traktować jak dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, a zaczęła traktować jak głupiutkie kozy, to może przestaną mnie tak wkurzać. Kozy też są namolne. Namolne, wścibskie, wszędobylskie. Taka ich natura.

Lokalni wieśniacy też są obdarzeni podobnymi cechami. Tyle, że mają jeszcze dodatkowo kilka gorszych cech takich jak plotkarstwo, łgarstwo, lepkie rączki, rozpasana chciwość itp. Jednak zdecydowanie wolę obcowanie z moimi kozami, niż z miejscowymi wieśniakami ;)

Na podwórku zastałam mój zwierzyniec w komplecie: bydło, konie, kozy. Kozy zaraz się skryły w koziarni, bo zaczęło dżdżyć (zaczął siąpić bardzo drobny deszcz).

Weszłam do domku, przebrałam się i wyszłam do zwierzyny. Zawiozłam taczką krowom i koniom siano i słomę.
Pościeliłam słomę i zadałam siano na noc. Zamknęłam kozy. Kóz nie było gwałtu dokarmiać – radzą sobie same ściągając samodzielnie kostki ze strychu przez otwór w suficie. Nie jestem zachwycona ich samodzielnością, bo niszczą w ten sposób sporo siana, ale przynajmniej są najedzone.

Zaniosłam psom karmę. Wydoiłam Agatkę, która z krzykiem ku mnie podbiegła domagając się dojenia, a następnie zaprowadziłam ją do koziarni. Uwolniłam Pana Jacusia by się poszedł napić. Wody napić ;) Pan Jacuś to szef stadka kóz – obecnie w separacji coby nie zapylał kóz ;)

Weszłam do domu i nalałam sobie talerz gorącej zupy, którą zaczęłam podgrzewać, gdy tylko wróciłam z wyprawy. Jak dobrze, że tę zupę wczoraj sobie ugotowałam na dziś... Po wyprawie – jak znalazł ;)

Potem zrobiłam budyń, który czeka cierpliwie, aż w końcu przestanę klikać i się za niego łakomię zabiorę. Budyniu będzie tym smaczniejszy, bo z kupionym dzisiaj sokiem malinowym – pycha ;D.

Indianka uwielbia maliny. Indianka i jej kuzynka niegdyś jako małe psotne dziewczynki zajadały się malinami w babcinym ogrodzie... buuu... Naszej kochanej Babci już nie ma... :((((((((
Posadzę tych malin wiosną przez wzgląd na tamte dobre czasy, kiedy słońce świeciło, dziadkowie żyli, a my -małe dziewczynki bawiłyśmy się w księżniczki i dobre wróżki ;)

Ewuś prawdopodobnie ze swoim nowym partnerem wpadnie do mnie na urlop w tym roku.
To ja ją namówiłam, by założyła profil na Sympatii. Posłuchała i jest teraz bardzo szczęśliwa. Bardzo mnie to cieszy, że chociaż ona ;) Tak długo była sama - aż 8 lat. Teraz nareszcie spotkała cudownego mężczyznę i jest z nim baaardzo szczęśliwa.