Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sąsiedzi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sąsiedzi. Pokaż wszystkie posty

środa, 12 kwietnia 2017

Wzięła pieniądze i ględzi, że zarobiła! 😠

Żaneta Kaczmarska, zapomniałaś na Facebooku dodać, że kiszoną kapustę kupiłam u ciebie rok czy dwa lata temu tylko raz i wzięłaś za nią moje pieniądze!

Żadnej łaski czy darowizny mi nie zrobiłaś!!! 😡
Jak masz taki ból dupy, że zarobiłaś na sprzedaży kapusty, to powieś na waszych drzwiach kartkę, by klienci do was po jajka, zboże i ziemniaki oraz mleko czy kapustę nie przychodzili, bo dla jaśnie wielkiej, tłustej gosposi, jest to zawracanie równie wielkiej, tłustej dupy! 😠

A dodam jeszcze, bo nie wiesz tego, że tak niechlujnie i w byle dziurawą reklamówkę zapakowałaś tę swoją kiszoną kapustę, że cały smakowity sok wyciekł po drodze, a na podwórku dostałam z rąk twego męża, samą suchą kapustę, którą szybko i na siłę musiałam zużywać, bo bez soku szybko się psuła. 10 kg kapusty kiszonej musiałam zjeść w tydzień, bo zaczynała się psuć 😕

Także wsadź sobie w swoją tłustą dupę, tę swoją kapustę! 😬
I nie dogaduj, że nie miałam posadzonej swojej kapusty! Doskonale wiesz, że twój mąż umówił się ze mną, że zaorze mi ogród, a potem, po twojej namowie, wypiął się na mnie i nie zaorał!!! 😬😬😬

Mi nie zaorał, ale tobie tak, wielka leniwa klucho! Sama nie kopałaś, sama też nie obsługujesz zwierząt, tylko grzejesz i pasiesz dupę w chałupie, a osobie zapracowanej na innej farmie, dogadujesz głupkowato!
Wcięłaś mi się w kolejkę, bo ja byłam wcześniej umówiona, zanim ty sobie ubzdurałaś zakładanie i oranie ogródka! Jak śmiesz mi teraz po roku czy dwóch, od jednorazowego zakupu kapusty, dogadywać, że ja kapusty swojej nie posadziłam???!!! 😬😬😬

Łaskawie wam blogująca, Święta Lady Isabelle vel Indianka 😇😇😇

Ps. Idź do kościoła w niedzielę i zapytaj księdza, czy zaszczuwanie samotnej kobiety we wsi jest zgodne z Biblią i jej przykazaniami:
"Nie rób drugiemu co tobie niemiłe".


Głupie komentarze wieśniaków

Marcelina Rakowska, możesz też wykasować swoje wpisy z RRdeSyf na Facebooku, gdzie raczyłaś zabrać głos na mój temat? Piszesz jakieś brednie. Ja sama haruję na gospodarstwie 15 lat, podczas gdy ty jesteś utrzymywana przez matkę i pewnie opiekę społeczną, sama "monet" do domu własnoręcznie zarobionych nie przynosisz, więc mogłabys sobie darować te kretyńskie uwagi i porady dla mnie pisanych na stronie, która zajmuje się wyłącznie urąganiem mi, obrażaniem, wyzywaniem i poniżaniem oraz szczuciem na mnie ludzi. Zajmij się sobą, a nie swoją sąsiadką z którą nie utrzymujesz żadnych kontaktów.

Piszesz przeciwko mnie z ludźmi, którzy mnie codziennie perfidnie oczerniają od 5 lat na Facebooku. Łamią prawo. Tylko idioci i idiotki się do nich przyłączają, do tego ich hejtu i nagonki na mnie.

I tutaj muszę zauważyć, że nie błysnęłaś intelektem, bo przepuściłaś doskonałą okazję, by się tam nie produkować na mój temat, skoro nie masz nic do powiedzenia, bo nie masz. Praktycznie mnie nie znasz, nie rozmawiasz ze mną, nie utrzymujesz żadnych stosunków towarzyskich.

Widziałaś mnie kiedyś abym zataczała się pijana na moim podwórku czy drodze, tak jak twoja rodzina potrafi się zataczać i chlać tygodniami na umór na waszym podwórku? Nie. Więc skoro robisz publiczne uwagi na mój temat i czytasz, że jakiś anonimowy choojek ukrywający się tchórzliwie pod fałszywym nazwiskiem, oczernia mnie w internecie, że ja rzekomo chodzę pijana po moim podwórku dzień w dzień, skoro to nieprawda, o czym doskonale wiesz, to mogłabyś otworzyć swoją buzię w tym momencie i sprostować jego oszczerstwo, zamiast je utrwalać. 

Co jak co, ale Ja akurat jestem jedyną abstynentką we wsi i okolicy, o czym świetnie wiesz, i robienie ze mnie na siłę i fałszywie pijaczki jest wyjątkowo perfidnie podłe 😧

Ty, Marcelina, komentując głupkowato na paszkwilu stalkerów stworzonym stricte przeciwko mnie by mi zatruwać i tak nielekkie samotne życie na wsi, nie reagując na ich oszczerstwa, uwiarygadniasz je i utrwalasz. Lepiej zajmnij się sobą i swoim dzieckiem, zamiast durną krecią robotą i ryciem pod twoją sąsiadką, którą ledwo znasz tyle co z widzenia!😕

Marcelina Rakowska, proszę abyś nie zabierała głosu na mój temat zwłaszcza publicznie i zwłaszcza na tej przestępczej stronie, która podszywa się pod moje gospodarstwo i pode mnie, kradnąc moje posty, zdjęcia i posługując się moimi danymi adresowymi, bo tylko sama sobie wystawiasz negatywne świadectwo, przyłączając się do anonimowych bydlunów, którzy zawistnie i z jakiejś chorej nienawiści hejtują mnie i moje gospodarstwo oraz szczują na mnie ludzi, takich jak Ty.

Nie rozumiem twojego komentowania, twierdzisz, żeś przez 8 lat nie mieszkała w Czuktach, praktycznie nie znasz mnie, nigdy mnie zwyczajnie po sąsiedzku nie odwiedziłaś, by zapytać co słychać, ale założyłaś sobie z góry, że mimo, iż haruję na swoim gospodarstwie od 15 lat, robiąc praktycznie tu wszystko sama, gdyż większość lat jestem tu sama, sama wyremontowałam ile dałam rady mój stary dom, posadziłam sad, wyhodowałam łącznie około 100 zwierząt i się nimi sama zajmuję - ni z gruszki ni z pietruszki, publicznie oczerniasz mnie, że ja nic nie robię. Zaiste, trzeba nie mieć wyobraźni za grosz, by twierdzić, że osoba, która samotnie od lat zajmuje się stadami koni, kóz, owiec, drobiu plus psami i kotami - nie pracuje.

Skopałaś już swój maleńki ogródek? Czy czekasz na traktor od Roberta, jak co roku, bo się szpadlem nie chce machać?
Wielka rodzina i nie ma komu kawałka działeczki skopać, a mnie poucza, co to ja mam robić?!
Wiesz, nie pisz, że Czukty nas łączą. NIC nas nie łączy. Jesteś bezwartościową plotkarą, która lubi się bratać z bydlunami, jak ci na RRdeSyf. Swój swojego zawsze zwącha! 😕

Wracam do pracy. Pozdrawiam!

Ps. Wyjątkowo wydatny, masywny nos masz. Taki nos, to NOS ;)
Dzięki Facebookowi miałam okazję się tobie lepiej przyjrzeć, bo szczerze mówiąc z widzenia to cię słabo kojarzę i nie wiem, czy to twoją siostrę widziałam na wsi czy ciebie... Raczej siostrę, skoro nie mieszkałaś tu 8 lat, jak twierdzisz.

Łaskawie wam blogująca, Święta Lady Isabelle vel Indianka 😇😇😇
(Dziś nieco wkurzona głupotą niektórych lokalnych wieśniaczek)

Ps. Idź do kościoła w niedzielę i zapytaj księdza, czy zaszczuwanie samotnej kobiety we wsi jest zgodne z Biblią i jej przykazaniami:
"Nie rób drugiemu co tobie niemiłe".


niedziela, 29 maja 2016

Wypadek samochodowy we wsi

Dziś w nocy wydarzył się wypadek samochodowy na trasie Czukty - Sokółki. Indianka słyszała łoskot uderzeń koziołkującego samochodu. Potem klakson. Brzmiało to groźnie. Nie miała wątpliwości, że doszło do wypadku, mimo, że go nie widziała, tylko słyszała.

Znajdowała się w tym momencie kilka kilometrów od miejsca zdarzenia.
Zbyt daleko, by szybko dojść tam. Była też utrudzona 6cio kilometrową wędrówką. Nie miała siły, by cofać się na wieś. Zatem zadzwoniła do dwóch sąsiadów.
Było po 22.00. Jeden odebrał.  Prosiła sąsiada, by podjechał samochodem na drogę gminną, bo wypadek zdarzył się na drodze, przy której on mieszka, ale na długim odcinku drogi na pustkowiu. Daleko od miejsca, gdzie w tym momencie była Indianka, gdy usłyszała łoskot. Prosiła by sprawdził, czy ludzie nie są ranni i czy nie potrzebują pomocy.

Sąsiadowi nie chciało się sprawdzać czy ludzie żyją, czy są ranni, i kwękając niezadowolony, że mu się zakłóca noc taką błahostką, jak wypadek samochodowy, miał pretensje, że w ogóle do niego zadzwoniła, i po co do niego, dlaczego do niego, a nie kogoś innego i ostatecznie powiedział, aby "spierdalała" i rozłączył się.
Czyli tradycyjna, chamska, wsiowa znieczulica.

Indiankę zatkało. Nie wiedziała, co robić. Tam gdzieś na pustkowiu, być może umierają ludzie. Trzeba pomóc. Jak? Jeśli zadzwoni na pogotowie, to pogotowie podpierdoli wypadek do policji. Kierowca zapłaci mandat za wypadek. A może pasażerom nic się nie stało? Tylko ta interwencja im zaszkodzi? Indianka biła się z myślami. A jeśli ona tego wypadku nie zgłosi i ludzie umrą pozbawieni pomocy medycznej? Może trzeba tam kogo reanimować? Zdecydowała się zadzwonić na 112. Zgłosiło się pogotowie. Powiedziała o wypadku. Dyspozytorka nagle przełączyła ją na policję.
Indianka przestraszyła się. Rozłączyła się.

Ale niepokój nie dawał jej spokoju.

Za jakiś czas znowu zadzwoniła na 112 zapytać, czy udzielono pomocy i w jakim stanie są ranni. Dyspozytornia twierdziła, że karetki nie wysłano.
Poradzono, by Indianka zadzwoniła na Komendę w Olecku i tam zapytała o ten wypadek. Zadzwoniła. Dyżurny nie chciał jej nic powiedzieć. Tylko, że policja jest na miejscu i prowadzi czynności, ale karetki nie wzywano.

Indianka dotarła wreszcie do domu. Weszła. Po jakimś czasie usłyszała hałas na podwórku. Nadjechał radiowóz.

Policja szukała pasażerów rozbitego auta. Indianka mocno zdziwiła się. Miejsce wypadku od jej siedliska dzieliła przestrzeń ogromnego pola, z bagnami, rowami z wodą, zadrzewieniami, a także ogrodzenie w postaci siatki leśnej.

U Indianki ich nie było, choć rano następnego dnia odkryła ślady, że ktoś obcy w nocy kręcił się pod jej domem. Poza tym przypomniała sobie, że psy w nocy bardzo ujadały. Może to był kierowca z rozbitego auta?

Indianka

poniedziałek, 4 maja 2015

Ognisko majowe 2015

W niedzielę Indianka zaszła do sąsiadki która dała jej znać, że jest u niej bezdomny człowiek chętny do pomocy w zamian za dach nad głową i wyzywienie. Był zainteresowany wprowadzeniem się do Indianki.
Na miejscu okazało się, że to 67 letni inwalida ze śrubą w nodze bez prawa do zasiłku. Dwuzębny człowiek z trudem poruszający się, oczekujący zameldowania na cudzym adresie. Wiadomo, że jak taki zamelduje się, to potem nie można się go z chaty pozbyć :-) :-) :-)

Na miejscu u sąsiadki Indianka zorientowała się, że ów dziadek to ten sam człowiek co u Heleny kiedyś był dwa tygodnie żerując na jej gościnie i nie pomagając jej nic a nic, nie dokładając się do wyżywienia, mimo, że miał wtedy zasiłek, co więcej obarczał ją dodatkowmi zajęciami np. zażyczył sobie, by mu robaków ukopała gdy miał chęć iść na rybki. Po prostu urządził sobie darmową agroturystykę cudzym kosztem.

I takiego typa Helena chciała wcisnąć Indiance, jakby Indiance nie dość ciężko było samej :-) :-) :-) Indianka się absolutnie nie zgodziła. Już woli sama kopać te dołki niż brać sobie na barki takiego ciężara.

Z tą śrubą i tak by dołka nie wykopał, albo by kopał cały dzień jeden dołek. Bez sensu takiego brać sobie na utrzymanie i na dom.
Z dziadkiem można miło przy ognisku pogawędzić, ale brać na chatę - NIE :-)

Na ognisku był też mężczyzna z Ełku, który gęsto się tłumaczył ze swego durnego smsa do Indianki, gdzie zarzucał Indiance rzekomy "problem z prawem". Bardzo go ubodło, że Indianka po tym pomówieniu nie chciała mu ręki podać. Sam zrozumiał, że to wredne pomówienie było i dążył do zgody. Indianka najpierw mu dogadała, ale ostatecznie wybaczyła i nadal są koleżeństwem :-)

Na ognisko przybyła też zapłakana sąsiadka z centrum wsi. Wójt Locman z żoną chcą jej córkę zabrać. Najechali na dom sąsiadki w niedzielę po południu. Wleźli do domu sąsiadki i zrobili jej kontrolę.

Córka zadbana, mądra, śliczna, fajna, wygadana dziewczynka bez oznak jakiegokolwiek zahukania czy nie daj Boże niedożywienia. Ładnie i czysto ubrana. Kocha zwierzęta, a zwłaszcza konie. Rodzice kupili jej kucyka. Kochają ją i dbają o nią. Nie ma podstaw do zaboru dziecka. Oderwanie jej od rodziny byłoby wielką krzywdą dla małej i jej rodziny.

Na ognisko przyszła też 97 letnia babcia Jadwiga - mama organizatorki ogniska. Śpiewała i żartowała rozbawiając towarzystwo. Pamięta stare harcerskie piosenki lepiej niż młodsze pokolenia.

Czas przy ognisku i kiełbaskach minął miło i szybko. Szkoda, że gospodyni ogniska opuszcza swą gospodarę. Ale potem będą mogły organizować ogniska u Indianki.

O zmierzchu Indianka pożegnała się z towarzystwem i powędrowała na swoje rancho spać. Musi być wyspana i sprawna, gdyż duzo pracy przed nią.




poniedziałek, 27 stycznia 2014

Parwowiroza psów

Parwowiroza psów - zakaźna, zaraźliwa choroba atakująca głównie psy młode,
do szóstego miesiąca życia. Niekiedy może również dotyczyć psów dorosłych, w
szczególności niezaszczepionych.
Opisywana jednostka kliniczna jest wywoływana przez parwowirusa psiego. Jest
towirus o symetrii kubicznej, zaś jego materiałem genetycznym jest DNA.
Parwowirusy atakują wiele gatunków zwierząt (m.in. drób wodny, lisy, świnie,
koty), szczególnytropizm wykazują do intensywnie dzielących się komórek.
Źródłem zakażenia są psy chore, a szczególnie ich kał.
Parwowiroza psów pojawiła się w 1978 roku w USA, Kanadzie i Australii, na
początku lat 80. XX wieku dotarła do Europy. Choroba zaatakowała wiele
szczeniąt na całym świecie. Dominowała wówczas jej postać sercowa.
Obserwowano nagłe upadki szczeniąt w bardzo młodym wieku (od 14 dni do 12
tygodni), często bez specyficznych objawów. Opisywana postać choroby była
spowodowana atakowaniem przez wirusa intensywnie dzielących się w okresie
kilku dni po narodzinach kardiomiocytów zwierzęcia. Obecnie dominuje postać
jelitowa. Choroba dotyka szczenięta nieco starsze i charakteryzuje się
silną, wyniszczającą biegunką, czasami z domieszką krwi, wymiotami,
bolesnością powłok brzusznych, gorączką i objawami ogólnymi o różnym stopniu
nasilenia. Opisywane objawy związane są z atakowaniem przez wirusa
intensywnie dzielących się enterocytów w jelitach. Choroba może mieć różny
przebieg w zależności od szczepu wirusa, kondycji zwierzęcia i od jego
wieku. Przyjmuje się, że psy dorosłe przechodzą parwowirozę w zasadzie
bezobjawowo.
W leczeniu stosuje się przede wszystkim nawadnianie poprzez wlew kroplowy
roztworów glukozy i płynów wieloelektrolitowych,antybiotykoterapię, by
uniknąć włączenia się w proces chorobowy bakterii, podaje się preparaty
wzmacniające oraz stosuje sięsurowicę przeciwko parwowirusowi psiemu.
Wdrożona terapia w większości przypadków skutkuje wyleczeniem, choć
śmiertelność przy tej chorobie jest i tak stosunkowo duża, nawet mimo
podjęcia czynności lekarskich.
Najskuteczniejszą formą walki z tą chorobą jest szczepienie zwierzęcia.
Szczególnie ważne jest zaszczepienie niesterylizowanych suk, gdyż matka
przekaże wówczas ciała odpornościowe swoim młodym. Do zakażenia dochodzi
najczęściej poprzez kontakt szczenięcia z materiałem zanieczyszczonym kałem
zwierzęcia chorego, gdzie znajduje się ogromna ilość wirusów. Także psy
dorosłe, chorując subklinicznie, mogą stawać się siewcami wirusa w swoim
środowisku. Z tego względu szczenięta jeszcze niezaszczepione nie powinny
przebywać w miejscach odwiedzanych przez inne psy.
Parwowirus psi jest stosunkowo odporny na działanie czynników fizycznych i
chemicznych. Do odkażania legowisk, wybiegów i bud, z których korzystały psy
chore, stosuje się 2% roztwór ługu sodowego, podchlorynu sodu i formaliny.
wikipedia

Najbardziej trafny opis choroby:
http://www.hycon.pl/Encyklopedia/choroby_parwowiroza.htm\


W skrócie jest to śmiertelna choroba psów charakteryzująca się gwałtownymi,
wyniszczającymi organizm wymiotami i cuchnącą biegunką.
Zwierzę chudnie w oczach. Po tygodniu - dwóch ze zwierzęcia zostaje tylko
skóra i kości. Zwierzę leży osłabione, wymiotuje raz po raz, a z odbytu
sączy się bieguka.
Oczy zapadnięte, policzki zapadnięte, skóra zwiotczała i wygląda jakby
wisiała.

Miałam takie trzy przypadki zachorowań. W dwóch pierwszych psiny udało się
uratować, bo mieszkały one w mieście gdzie była fachowa opieka
weterynaryjna.
Pierwsza psina, półroczna psina rasy cocker-spaniel - to był nasz rodzinny
pies Aga. Nie była zaszczepiona. To był nasz pierwszy pies i nie mieliśmy
doświadczenia.

Ale gdy Aga zachorowała ciężko na parwowirozę - moja Mama z poświęceniem ją
pielęgnowała dzień w dzień przez dwa tygodnie i wozila w koszyku do kliniki
weterynaryjnej w Szczecinie. Tam suczka dostawała kroplówkę i antybiotyki, a
Mama zalecenia jak postępować z chorym psem. Karmiła maleństwo rozgotowanym
kleikiem w ilościach minimalnych stopniowo zwiększając dawkę. Pieska udało
się uratować, mimo, że weterynarz niewiele nadziei dawał. Twierdził, że jest
tylko parę procent szans, że suczka wyzdrowieje. Jednak udało się i
szczęśliwie przeżyła z moją rodziną 8 lat.

Sara. Drugim szczenięciem który zapadł na to paskudne choróbsko była moja i
tylko moja Sara. Kupiłam ją na rynku od hodowcy z kompletem szczepień w tym
ze szczepieniem na parwowirozę wbitym do książeczki zdrowia. Albo hodowca
oszukał, albo weterynarz oszukał. Suczka nie była uodporniona na parwowirozę
i w parę tygodni po zakupie ciężko zachorowała. Tym razem wiedziałam co jej
jest dzięki doświadczeniom z psem rodzinnym Agą.

Natychmiast zawiozłam ją do weterynarza. Z całą stanowczością zasugerowałam
weterynarzowi, że suczka jest chora na parwowirozę. Było to u weterynarza w
lokalnym schronisku dla zwierząt. Weterynarz nie podjął leczenia. Odrzekł,
że to nic takiego, że pewnie się czegoś nażarła. Zignorował moje sugestie
całkowicie.
Kazał psa zabrać do domu i czekać aż mu przejdzie. Zabrałam psinę do domu. Z
godziny na godzinę było coraz gorzej. Drobnym psim ciałkiem wstrząsały
konwulsyjne wymioty i intensywna, wyniszczająca biegunka.

W brzuchu bulgotało. Jakby coś się przelewało. Psina marniała w oczach.
Miałam wtedy internet. Ktoś z sieci poradził mi klinikę weterynaryjną. Podał
adres.
Znalazłam telefon i zadzwoniłam. Była północ. Na szczęście był tam dyżurny
wet. Umówiłam się na wizytę. Zawinęłam szczenię w kocyk i zaniosłam ją do
tramwaju, gdzie wsiadłam do pustego wagonu. Tramwaj ruszył. Po kilku
przystankach byłyśmy na miejscu. Wysiadłam w obcym dla siebie terenie.
Zablądziłam, ale miałam komórkę i weterynarz mnie pokierował.

Tutaj też z całą stanowczością zasugerowałam weterynarzowi, że to co ona ma
to jest parwowiroza. Ten na szczęście posłuchał. Zaczął ją leczyć jak na
parwowirozę i to był dobry wybór. Psina była za słaba na antybiotyk, więc
podał jej tylko kroplówkę i kazał mi przychodzić codziennie na kolejne
kroplówki i na razie nic nie dawać jej do picia ni jedzenia, bo to
zwiększało gwałtowne wymioty i biegunkę. Pozwolił tylko podać pół centymetra
herbaty rumiankowej i nic więcej. Dal strzykawkę plastikową do aplikowania
tej herbatki. Powiedział, że mogę dawać jej co najwyżej pół centymetra
herbaty rumiankowej co 2 godziny.
Codziennie nosiłam ją do tramwaju i woziłam do klinki. Codziennie dostawała
kroplówkę, nowe zalecenia pielęgnacyjne i wreszcie antybiotyki.

Przez dwa tygodnie nie poszłam do pracy :) Była to marna praca - stresująca
i nisko płatna - w podstawówce i gimnazjum. Z całą pewnością nie była warta
życia mojego psa, a bez całodobowej opieki nad psiną i codziennymi jazdami
do klinki nie udało by się maleństwa wyleczyć.

Stopniowo zanikły wymioty i biegunka. Psinka przyjmowała skromniutkie dawki
pożywienia. Umyta i zawinięta w ręcznik spała u mego boku w łóżku, bym mogła
tchnąć w nią
moją energię życiową. Modliłam się za psinkę i tuliłam ją czule godzinami,
głaszcząc i przemawiając miło. Po dwóch ciężkich tygodniach walki o jej
życie
udało mi się ją uratować. Była bardzo wychudzona. Sama skóra i kości.
Nosiłam ją daleko na stadion i dalej na ogródki działkowe gdzie nie było
innych psów aby mogła sobie pochodzić po zielonej trawce wolnej od wirusów,
od których się roją miejskie zasrane trawniki. Saruś najpierw słaniała się
na nóżkach, ale z każdym wyjściem była silniejsza i szybko odzyskała
kondycję. Stała się wyjątkowo wiernym, kochającym i pełnym życia
dalmatyńczykiem budzącym zazdrość w całym mieście.

Jako jedyna dalmatynka w mieście była tak dobrze ułożona, że chodziła przy
mojej nodze, nigdy nie wyskakując na przejściu do przodu.
Chodziłam z nią codziennie na długie spacery na zielony stadion i na ogródki
działkowe, a także na zakupy.
Niekiedy mijaliśmy na ulicy inne dalmatyńczyki ciągnące swoich właścicieli
na smyczy :D
Moja Saruś to była bardzo dobrze ułożona, mądra psinka. Smycz nie była
potrzebna. Ulicami chodziła tuż przy mojej nodze. Gdy szłam na spacer z
przyjaciółką - Saruś
wchodziła w środek między nas i tak z nami równo szła nie wychylając się nic
a nic :) Na przejściu dla pieszych nigdy nie wyskoczyła sama do przodu
dopóki nie dałam jej znaku, że może. To były szczęśliwe czasy.

Tuż przed wyjazdem z miasta kupiłam jej do pary dorosłego dalmatyńczyka. Był
chudy, ale raczej zdrowy, chociaż miał dziwne narowy mogące wskazywać na
jakąś chorobę. Tak czy inaczej - odrobaczyłam go zaraz po zakupie i karmiłam
intensywnie aby przybrał na wadze, ale nie przybrał. Widać taki metabolizm
miał.
Kupiłam go razem z aktualną książeczką szczepień. Niby był zaszczepiony na
parwowirozę. Jednak nie był, lub nie był skutecznie.

W kilka miesięcy po sprowadzeniu się na wieś psiak zachorował na
parwowirozę. Od razu zadzwoniłam do weterynarza lokalnego. Nie chciał
przyjechać.
Ja nie miałam czym pojechać do miasta z wioski. Była strasznie mroźna zima.
Prosiłam moich sąsiadów - wówczas niby moich przyjaciół - o pomoc dla psa.
Mieli samochód. Prosiłam, by nas zawieźli do lecznicy. Odmówili.
Powiedzieli, że ich samochód jest za dobry do wożenia psów.

Natomiast ich weterynarz do którego dali mi telefon aby się z nim umówić na
leczenie psa - nastraszył ich, aby nie brali mojego psa do samochodu, bo mój
pies "na pewno ma wściekliznę". Snobizm plus przestrach wywołany
nieprofesjonalną, zaoczną poradą pseudoweterynarza sprawiły, że sąsiedzi
zdecydowanie odmówili pomocy psu. Weterynarz nie przyjechał. Nie miałam
dostępu do internetu aby znaleźć wskazówki jak leczyć tę chorobę bez
weterynarza. Nie wiem, czy 11 lat temu takie wskazówki bym znalazła w
polskim internecie. Może w angielskim? Tak czy inaczej próbowałam leczyć
psinę w podobny sposób co Sarę. W dobrej wierze kupiłam od sąsiadów mleko,
wierząc, że mleko pieska wzmocni. Niestety - nic bardziej mylnego. W takim
stadium choroby mleko tylko potęgowało wymioty i biegunkę.

Piesek chudł w oczach. Marniał z każdym dniem. Codziennie dzwoniłam do
weterynarza, tym razem innego, którego podali mi telefon inni sąsiedzi z
którymi byłam wówczas zaprzyjaźniona. Też nie chciał przyjechać. Strasznie
się bał czy mu zapłacę. Jednak miałam dla niego ostatnie pieniądze.
Dzwoniłam w dzień dzień, ale mimo to ociągał się. Był mróz. Dojazdu do mnie
na kolonię nie było żadnego. W końcu nakłoniłam go, by dojechał do domu
sąsiadów - gospodastwo wcześniej.

Tam mieliśmy się spotkać. Zawinęłam psinę w koc i niosłam kilometr w
trzaskającym mrozie. Nim doniosłam na miejsce - poczułam jak z psiny uszło
życie.
Mimo to doniosłam pieska do domu sąsiadów, gdzie go złożyłam w przedsionku w
oczekiwaniu na weterynarza. Miałam też inne psy i chciałam by zbadał tego i
upewnił mnie, że to co miał to była parwowiroza i moim pozostałym psom nic
nie grozi. Pozostale moje psy ja sama osobiście zaszczepiłam przed wyjazdem
z miasta. Były skutecznie zaszczepione i odporne na parwowirozę i inne
choroby typowe dla psów. Lokalny wet wszedł do domu sąsiada. Nawet nie
podszedł do psa. Z daleka rzucił okiem, że pies się nie rusza. Zainkasował
kasę za przyjazd 40zł i poszedł na wódkę do kuchni sąsiada. Zostawił mnie z
tym trupem, rozpaczą - zupełnie samą.

Ani nie zabrał zwłok do utylizacji, ani nie zbadał psa by upewnić się na co
zmarł. Byłam pewna, że to była parwowiroza, ale mimo to powinien był zrobić
cokolwiek - w końcu wziął forsę. Niestety - nie zrobił nic. Zmartwiona
zapytałam sąsiadkę czy pomogą mi zakopać psa? Czy jej mąż mi pomoże psa
pochować?
"Ależ skąd!" - prychnęła ozięble. "On nie ma czasu! Zabieraj tego psa stąd
do siebie i sama go zakop!".
Byłam w szoku. Do tamtej pory byliśmy w bardzo dobrych stosunkach, w niby
przyjaźni. Tak sądziłam, że to była przyjaźń. Strasznie się zawiodłam na
tych zimnych, obojętnych na cudzą tragedię i cierpienie ludziach. Przez łzy
poprosiłam, czy mogę psa zostawić u nich do jutra, bo było ciemno, późno,
przeraźliwie mroźno i ja nie miałam już siły iść z tym trupem z powrotem
kilometr.

"Tak, ale nie tutaj. Zabierz go na dwór, na pole!" - ozięble rozkazała do
tego dnia niby przyjazna sąsiadka.
Wypięła się na mnie dokładnie w momencie, w jakim najbardziej potrzebowałam
ludzkiego ciepła i dobrego słowa.
Nie wierzyłam własnym uszom. "Co za ludzie???" Pomyślałam przez łzy. "Jak
mogą być tacy zimni??"
Ta okazana mnie i zwierzęciu znieczulica to był koniec naszej przyjaźni.

Następnego dnia z rana zabrałam martwego pieska. Pierwsze zwierzę, które
umarło na moich rękach. Był to dla mnie nieziemski szok.
Szłam z powrotem niosąc ciężar martwego psa, potykając się, po śliskim
śniegu i lodzie. Pies jakby dwa razy cięższy niż za życia. Sztywny. Martwy.
Strasznie przykro. Rozpacz. Ból. Szłam noga za nogą połykając wielkie jak
grochy łzy i trzęsąc się od spazmów płaczu. Z trudem doniosłam zwierzę na
moją ziemię. Dalej już nie miałam siły. Wtedy zrozumiałam, że trafiłam w
zimne żmijowisko o gadzich zimnych oczach i takich samych oziębłych gadzich
sercach.
Nie było wśród moich najbliższych sąsiadów osób ciepłych, wrażliwych na
drugiego człowieka i zwierzę. I nie ma nadal. Nic się nie zmieniło od 11
lat.

Jest nawet gorzej. Nigdy w niczym nie pomogli ani nie okazali prostej,
ludzkiej życzliwości, za to od czasu do czasu podkładają świnie i kopią
dołki pode mną. Dosłownie i w przenośni. Nikomu nie życzę za sąsiadów takich
ludzi, którzy mieszkają tuż za moją miedzą.

Ziemia była zamarznięta. Nie było mowy o kopaniu. Ułożyłam psa na moim polu,
a potem próbowałam spalić zwłoki polewając benzyną i rozniecając ogień na
zgromadzonych gałęziach.

Parę dni później na mój wcześniejszy wniosek pisemny do gminy wreszcie
przyjechał żwir do równania dziur na drodze na moją kolonię. Widziałam
ciężarówki z mojego podwórka, jak krążyły ze wsi do domu obecnej sołtyski
rozwożąc żwir - do domu sołtyski. Wtedy wyżwirowano odcinek ze wsi do domu
sołtyski. Także usypano spore hałdy żwiru budowlanego na podwórko sołtyski i
policjanta co miał tam daczę obok nich. Wyżwirowano prywatne podwórka
policjanta oraz wówczas jeszcze nie sołtyski, ale za to posiadaczki stawów
rybnych gdzie się miejscowe szyszki gminne chętnie zaopatrywały w rybę. Od
domu sołtyski do mego domu czy chociażby gospodarstwa - już nie żwirowano
nic. Ani łopata żwiru nie została użyta do zasypania głębokich, rozległych
dziur na drodze, które tak skutecznie odstraszyły weterynarzy. Ponoć
sołtyska powiedziała kierowcom wożącym żwir, że do mnie "żwirować drogi nie
trzeba." Niby, że Ja i moje zwierzęta nie potrzebują sprawnego technicznie
dojazdu dla lekarzy i weterynarzy???! :(((

To niewiarygodne chamstwo i totalna znieczulica przekreśliła naszą znajomość
na zawsze. Od tamtej pory nienawidzę tej baby i gardzę jej podłym,
nikczemnym charakterem.

czwartek, 23 grudnia 2010

Ósme święta Bożego Narodzenia

To już ósme święta Bożego Narodzenia na obczyźnie wśród nieprzyjaznych, nieżyczliwych, chorych na znieczulicę lokalnych ludzi w sąsiedztwie. Ósme ubogie, smutne i bylejakie święta. Aż się nie chce obchodzić.
Indianka marzy o tym, że kiedyś będzie spędzać święta z bliską sercu osobą, a dom będzie pełen ciepła, kolorów, odświętny, będzie miała duży stół zastawiony wykwintnymi potrawami, a pod pachnącą choinką piękne, wartościowe prezenty, a dni te będą przepełnione wzniosłymi uczuciami i doznaniami, pełne serdeczności...
Kiedyś to nastąpi, ale jeszcze nie w tym roku... Najpierw Indianka musi się wydobyć z wielkiej biedy na którą cierpi od ośmiu lat i poznać wreszcie dobrego, wartościowego człowieka, z którym będzie chciała dzielić kolejne święta...
Tymczasem o Bożym Narodzeniu przypomniała Indiance paczuszka z Zielonej Góry. Indianka nie jest pewna od kogo, bo adres zatarty - listonosz mówił, że z Zielonej Góry... Chyba od Kasi? Dziękuję serdecznie... To miła niespodzianka była... Taki sympatyczny akcent świąteczny...
W sypialni w łóżku Indianki leżakują koty - gdy wstaje ona by zejść do piwnicy i zrobić coś do jedzenia lub napalić w piecu - towarzyszą jej stale. Teraz baraszkują skacząc po łóżku, wspinając się niczym małpki po szafach i półkach... Pocieszne zwierzątka są...Takie przymilne, przytulne... wpełzają pod kołdrę Indianki i wtulają sie w nią mocno czasem zaczepiając ją noskiem o twarz...  Najchętniej siedzą Indiance na ramieniu wtulone w jej włosy...
Indianka ma nieciekawe samopoczucie - bolą ją jajniki i ogólnie czuje się fizycznie źle, więc poleguje w łóżku od dwóch dni... Wczoraj zmusiła się do sprzątania - sprzątnęła nieco łazienkę, kuchnię...
W TV nudy - oklepane od lat filmy typu Kevin sam w domu czy Powrót do przeszłości czy Szklana pułapka.
Jak można co roku te same filmy puszczać??? Aż się niedobrze robi... Jaki ograniczony repertuar... gee...
Więc Indianka spaceruje po domu dokładając do pieca kaflowego i piecokuchni w ciszy medialnej - tzn. nie gra ni TV ni radio, które też niewiele ma do zaoferowania. Kiedyś jakoś więcej było porywających szlagierów - teraz same puchy - czasem coś fajniejszego się trafi, ale rzadko, a stare covery w wykonaniu nowych wykonawców nie są lepsze od oryginałów sprzed lat i takie wydają się jak odgrzewane tygodniowe kotlety choćby Cruel Summer w tej nowej, powolnej wersji bez życia - jakby zombi śpiewały, a nie te pełne energii i radości życia dziewczyny z Bananarama... Więc Indianka chodzi po domu w ciszy, ale nie absolutnej - cisza wyzwala głośne myślenie i Indianka bezwiednie zaczyna na głos artykułować swoje myśli... Dźwięk jej spokojnego głosu przyciąga zwierzęta. Stale towarzyszą jej koty, za drzwiami odzywają się psy i stukają o śnieg kopytami konie zapatrzone w okna domu... i kozy podchodzą do okien piwnicy i zaglądają do środka co Indianka tam robi...
Indianka marzy, że uda jej się doprowadzić dom do normalnych warunków mieszkaniowych - wyremontować ładnie tak by stworzyć sobie wygodny i przytulny dom i by mogła od przyszłego roku zacząć wynajmować pokoje i zarabiać na życie... że w końcu zacznie normalnie funkcjonować w nowej rzeczywistości - w nowym miejscu - i że wróci do niej dawna dobra passa, która nie opuszczała jej, gdy mieszkała w swoim rodzinnym mieście...
Kupiła wymarzone gospodarstwo, kupiła wymarzony, własny dom - trzeba go wyremontować i zacząć zarabiać na życie na agroturystyce - tak jak sobie to zaplanowała osiem lat temu, gdy wyjeżdżała z miasta na Mazury...
Szkoda, że plany życiowe musi realizować sama - chciała realizować je ze swoim partnerem, dobrym, kochającym, wartościowym człowiekiem, którego niestety nie poznała w swoim życiu i już nie liczy, że go pozna... 'Widać nie każdemu dane poznać swoją Miłość życia. Może się taki nie urodził, a może już dawno zajęty? Indianka przestaje wierzyć w miłość... Przestaje chcieć kochać...
Choć Indianka wybredna i trudnokochliwa, jednak jej serce otwarte i głodne miłości przez całe życie było... Teraz jej serce już się zamyka... Już nie chce kochać... Za długo na miłość czeka...
Trzeba się skupić na tym, na czym skupia się większość narodu - na sprawach przyziemnych, egzystencjonalnych, na zabezpieczeniu sobie wygody i źródeł utrzymania...
Oczywiście dalej zagospodarowywać swoje gospodarstwo i rozwijać hodowlę koni, rozkręcić agroturystykę i jeszcze coś równolegle...
Znależć czas na rozwijanie swoich talentów i hobby... Po prostu żyć pełnią życia... Może gdy Indianka o miłości zapomni, któregoś dnia się ona sama objawi i rozświetli dni Indianki szczęściem?