wtorek, 14 sierpnia 2012

Dżdżyście

Na dworze zrobiło się dżdżyście.
O nie! O nie!
Nie przeszkadza to nam oczywiście :)))
 
Od deszczowej, miękkiej, czystej wody
Włosy nabierają uroczo kręconej urody :)

Pochmurny Dzień Farmerski

Today no Sun. I went to the goat meadow to milk the goats. The young mares went after me all way long until the electric fence which separates horse meadow from goat’s meadow. Their mum didn’t noticed when we all disappeared in wood and got into panic. She started to gallop around the horse meadow and scream. I called her and she stopped, looked at me and accompanying me mares and became calm. She stood still. She didn’t come after us, as her leader’s honour didn’t allow her to show she is weak. She is the mum and the young mares should respect her and follow her when she calls them. So she stood in the horse meadow and patiently waited for her daughters to come. They young mares didn’t care much about their mum in this moment, as they were curious to see where I was going and they wanted to follow me further, but electric fence was on and they felt the current running in it and escaped, but returned after a while, tried it again and again escaped this time for good and then joined their mum.

I milked the goats. This time they were not so kicking. In fact, two of them were very easy going and the third one which has malicious character – after looking at me milking the other goat got jealous and missed milking as well, so when I approached her – she was relatively calm as well. I brought beautiful milk home and poured through a dense silk. Then I brought it to the fridge to cool it down. I will save the milk for my muesli treat.

Przetłumaczę później. Nie mam teraz czasu na polską wersję :) Rrrobota czeka! :D

 

Nowy dzień

Ahh...
Wstał nowy dzień, a wraz z nim wstała piękna Isabelle :)
Wczorajszy dzień był bardzo stresujący i męczący. Rano do południa szczegółowa i rozległa kontrola weterynaryjna, po południu wypad do miasta by opłacić zaległe rachunki i umówić się na szczepienie psów.

Spotkałam fajną znajomą - Panią Ewę poznaną dawniej na warsztatach kulinarno-agroturystycznych. Dawno się nie widziałyśmy. Świetnie się składa, że się spotkałyśmy, bo ona organizuje spływy kajakowe, a do mnie wybiera się podróżnik japoński i będę go chciała wysłać na taki spływ.

Koszt spływu to 30-40zł od osoby, czyli niedrogo, a trasy przepiękne. Sama bym chętnie popłynęła, gdyby nie obowiązki na gospodarstwie. Może się kiedyś skuszę, bo mieszkam już 10 lat na Mazurach i na żadnym spływie nie byłam, tylko haruję na mojej ziemi latami - bez urlopu i rozrywek.

Może jakiś przyzwoity wolontariusz/podróznik przyjedzie tutaj kiedyś, to on przypilnuje gospodarstwa, a ja popłynę. Uwielbiam pływać – w wodzie czy na wodzie. Daaawno nie pływałam. Warto sobie zafundować choć jeden spływ po tych 10 latach harówy.

Za oknem konie – piękne i zdrowe. Wylegują się na podwórkowej trawie. Jedna klacz stoi na czatach. 
Trzeba się ubrać i iść wydoić kozy. Jedna się urwała, bo przerwała obrożę. Trzeba ją złapać i założyć nową.

W domu masa roboty. Przetwory trzeba robić pilnie, bo się warzywa i owoce psują.

W papierach też jest co robić. Generalnie to porządek trzeba zrobić i pouzupełniać wpisy przed zbliżającą się kontrolą z jednostki certyfikującej.

Trzeba znależć kogoś kto niedrogo skosi trawę lub zamówić gotowe siano na zimę.

Przydałby się jakiś przyzwoity pomocnik coby pomógł otynkować ściany w kuchni i naprawić dach i komin.
Luksfery w stajni trzeba wstawić przed zimą. To właściwie mogę zrobić sama, chociaż nigdy tego nie robiłam, ale pewnie dokładniej i staranniej bym to zrobiła niż jakikolwiek pomocnik. I co ważne, za darmo :)

Tak czy inaczej, masa roboty przede mną w tym i nadchodzących tygodniach.

Trzeba zaktualizować wszystkie papiery i je wydrukować, bo komputery są zawodne i może być problem w  okazaniu żądanej przez kontrolerów dokumentacji, jeśli się komputer zepsuje akurat podczas kontroli, albo prądu nie będzie by go włączyć. 

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Podstępne lesbijki

Po Brytyjkach przyjechały 2 lesbijki. Jedna 38 lat, druga 25 lat i brzydka jak krokodyl. Chciałam pokazać, że nie mam uprzedzeń i jestem tolerancyjna, więc zgodziłam się na ich przyjazd. Teraz, po ich pobycie - już mam uprzedzenia. Nie sądziłam, że to takie podłe, podstępne, fałszywe babska. Narobiły mi szkód, dodały dodatkowej papierkowej pracy i zafundowały nieprzyjemności. Nigdy więcej lesbijek w moim domu nie ugoszczę. Ani na gospodarstwie. Na samą myśl o tym, że udostępniłam im swoją sypialnię - robi mi się niedobrze. Pierwotnie miały spać w swoim namiocie, ale nahalnie wprosiły mi się na chatę, bo padało, a łóżko w sypialni akurat było wolne, gdyż Amerykanie nie dojechali.

Nocowały w moim domu 3 dni. Żarły za darmo i nocowały za darmo. Chyba liczyły na to, że będą tak żerować na mnie całe 10 dni ich planowanego pobytu, bo okazało się, że przyjechały bez grosza na własne wyżywienie i ani myślały by czymkolwiek dokładać się do wspólnego stołu.
Wymusiły na mnie układ typu "pomoc na gospodarstwie w zamian za wyżywienie" do którego wówczas nie byłam przygotowana. Było mi to nie na rękę, bo nie umiały nic, co by się przydało na gospodarstwie. Na siłę wyszukałam im jakieś zadanie, aby nie żerowały na mnie tak całkiem. Robota znudziła im się po dwóch czy trzech dniach. Nie chciało im się nic robić, ale żreć moje skromne zapasy - jak najbardziej.

Nie zgodziłam się. Powiedziałam, aby sobie same kupowały jedzenie w sklepie, skoro nie chcą pomagać mi, bo ja nie jeleń by je sponsorować. Czwartego dnia z rana opuściły moje gospodarstwo bez wcześniejszego uprzedzenia. Jakby nigdy nic. Wstawiły kit, że ktoś im tam zachorował i muszą wracać. Ale ledwo wyszły z mojego gospodarstwa - pognały do nieżyczliwej mi sołtyski co zwykła szczuć mnie psami, gdy przechodzę obok jej siedliska, i spiknowszy się z sołtyską, która tylko czeka na takie okazje by mi dokopać - z zemsty zdradziecko wraz z sołtyską napuściły na mnie Urząd Gminy, policję i inspektora weterynarii, sanepid!

Aż mnie zatkało, gdy się dowiedziałam, że skarżyły się w Urzędzie Gminy na warunki mieszkalne w moim domu. Przed przyjazdem wiedziały, że jest rozgrzebany remont, bo wynikało to z mojego profilu na Couchsurfing. Po co się pchały do środka? Miały ze sobą swój namiot i miały spać w swoim namiocie, a nie bezczelnie wpraszać mi się do chałupy. Tak było ustalone przed ich przyjazdem. Miały spać w swoim namiocie i nie naprzykrzać mi się. Miały się zająć same sobą. Ewentualnie posiłki miałyśmy robić wspólnie ze składkowych produktów. Raczej one powinny były fundować wspólne jedzonko i zająć się gotowaniem w zamian za użyczenie im mojej kuchni, garnków, naczyń. Tyle, że one przyjechały bez kasy i bez prowiantu!
Z pustymi rękami i brzuchami. Pierwszego dnia nakarmiłam je gościnnie za free. Następnego dnia powinny one były złożyć się na posiłki. Tak jest przyjęte w Couchsurfingu - że ludzie się dzielą posiłkami ze sobą na uczciwych zasadach, wcześniej z góry określonych. A tu lipa. Nie dość, że przyjechały do mnie dwa bezużyteczne dziwolągi, do tego bezczelne, leniwe darmozjady o bardzo wysokim mniemaniu o sobie i postawie roszczeniowej. One sobie ubzdurały, że ja będę dwie dorosłe baby karmić dwa tygodnie na mój koszt za free!

Normalnie szok. Pchać się komuś do chałupy, obżerać go, a potem go wszem i wobec oczerniać i inspektorów napuszczać!

Pięknie odpłaciły mi za gościnę. Była już policja, teraz jest kontrola weterynaryjna. Tak wygląda wdzięczność lesbijek z Krakowa. Darmowy pobyt na Mazurach i ich podłe donosicielstwo za moimi plecami. Brzydzę się takimi kreaturami :((

Nie dość że mam tutaj tony pracy na farmie, w obejściu i w domu - wszystko razem ponad moje siły, to te... kxxxx...jxxxxx dodały mi tu jeszcze dodatkowych zmartwień, stresów, nerwów i dodatkowej papierkowej pracy... Normalnie szlag mnie trafia!

środa, 1 sierpnia 2012

Brytyjki

Wczoraj przyjechały dwie milutkie Brytyjki. Pora obudzić dziewczynki :) Piękna, słoneczna pogoda, cieplutko.
Ogród czeka :)
 
Po domku snuje się chilloutowa muzyka z netu, delikatnie pieszcząc uszy. Zaraz podgłośnimy i dziewczynki obudzimy :)))
 
Hey ho, hey ho - do ogrodu by się szło! :)))

sobota, 28 lipca 2012

Krzywda i dyskryminacja!

Od 10 lat za darmo promuję Mazury Garbate, a oni wszystkim w gminie Kowale Oleckie i w mojej wsi pozakładali szybki internet pod dom z wyjątkiem mojego domu!


Kabel internetowy ułożyli teraz wzdłuż drogi powiatowej przy której znajduje się moja posesja. Zamiast pociągnąć go przez moją działkę do mojego siedliska, pominęli całkowicie moje gospodarstwo, kabel przerzucili na drugą stronę drogi byle tylko nie przebiegał przez moją ziemię, pociągnęli go 2km dalej do wsi, wszystkich zaopatrzyli w internet, każdą rozrzuconą na dużym obszarze kolonię odległą o kilka kilometrów - tylko mój dom nie został podłączony, który znajduje się zaledwie 600 metrów od drogi powiatowej i od głównego kabla internetowego. Tylko moje siedlisko pominęli, mimo że już lata temu pisałam podania o wznowienie internetu za którego uruchomienie i dożywotnie użytkowanie zapłaciłam kilkanaście lat temu 1000zł, co było sporą kwotą na ówczesne czasy, plus płaciłam miesięcznie po 160zł abonament przez parę lat do przeprowadzki.
W związku z przeprowadzką musiałam zdać modem i napisać podanie o przeniesienie usługi. Do tej pory usługi nie przenieśli, w dodatku bezczelnie pominęli moje gospodarstwo przy układaniu kabla teraz latem, mimo że już pod koniec zimy i wczesną wiosną interweniowałam w tej sprawie do Netbudu i Telekomunikacji jak też do Gminy Kowale Oleckie.


Projektant wynajęty przez Netbud odmówił uzupełnienia projektu i tym samym pozbawił mnie dostępu do internetu szerokopasmowego. Ignorował wszystkie moje pisma, telefony, emaile i smsy. Każde siedlisko w mojej wsi i pobliskiej  zostało podłączone - nawet te wymarłe i niezamieszkane od lat gdzie nikt nigdy nie będzie korzystał z internetu - ale kabel dostali. 


Natomiast ja, mimo że umowa z Telekomunikacją mówiła wyraźnie, że mają obowiązek wznowić mi szybki dostęp do internetu w ciągu 3 lat od przeprowadzki - nie dostałam tego internetu jako jedyna we wsi. Czekam 10 lat, a Telekomunikacja nie wywiązała się ze swojego obowiązku wobec mnie jako klienta. Każde siedlisko w Czuktach ma doprowadzony kabel z wyjątkiem mojego. To jest szykanowanie i dyskryminacja. Bardzo bym chciała wiedzieć, kto za tym stoi, aby mnie pozbawić dostępu do nowoczesnego, szybkiego internetu.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Książka!

Książka!

Okay. Drodzy czytelnicy, zaczynam pisać książkę, więc mnie tu prawie nie będzie :)

Teraz się będę literacko wyżywać w mojej książce :))) Tam to będzie total wypas :) Bez ogródek. Mam milion pomysłów na kilkanaście powieści i scenariuszy. Pora je zmaterializować :)

Pozdrawiam,

Indianka

niedziela, 22 lipca 2012

Niedziela umysłowo-dźwiękowa

Druga połowa niedzieli minęła pod znakiem zajęć umysłowych. Kokosz, za moją poradą uszykował i skompletował zgrabny pakiet aplikacyjny do szkół językowych w Polsce. Umieścił w nim absolutnie wszystko, łącznie z nagraniem swojego czytania historycznego dokumentu Magna Carta.

Zdjęcia do jego CV zrobiłam dwa dni temu. Wysłał je do znajomej, która wybrała jedno i obrobiła je w Photoshopie, tak, aby tło było neutralne. Dzisiaj za moją poradą nagrał swój akcent, intonację – po prostu swój głos. Na próbkę swojego głosu wybrał Magna Cartę, za moją aprobatą. To nie jest łatwy tekst i niełatwo się go czyta. To stara angielszczyzna. Doskonała próba umiejętności czytelniczych, językowych.

Dzisiaj jeszcze mu przypomniałam, że może dołączyć do swojego CV odnośnik do jego poprzednich prac – nagrań dźwiękowych, które sporządził dla pewnego kanadyjskiego muzyka z Vancouver. Kokosz, to profesjonalny dźwiękowiec po odpowiedniej szkole. Inżynier dźwięku. Ma niesamowity słuch. Słyszy rejestry niesłyszalne dla większości ludzi. Do tego stopnia, że gdy śmieję się głośno i wchodzę na wyższe rejestry – on zatyka uszy z bólu. Facet ma słuch jak nietoperz :)

Na koniec dnia poprosiłam, aby nagrał mi rozdział z amerykańskiej powieści którą właśnie czytam. Brzmi rewelacyjnie. Będę mogła popracować nad swoją amerykańską wymową, bo do tej pory bazowałam głównie na brytyjskiej angielszczyźnie. Powieść już kończę. Fajnie się ją czyta. Jestem na 409 stronie.

wtorek, 17 lipca 2012

Pogoda!

Obudziłam się. Oknem wali Słońce bez ogródek. Piękna pogoda! Oby za gorąco nie było. Zaraz idę budzić Kanadyjczyka :) Śniadanie i do dzieła!
 
W radio mówią o jakichś tornadach. Tornada? Tym razem mnie ominęły... Podobno szaleją tuż obok, ale moja farma jakby pod kloszem była. Nic jej nie nęka tym razem.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Kokosz przybył

Przybył Kanadyjczyk. Nieduży człowieczek o śniadej karnacji, o irańskich korzeniach. Został dostarczony z Krakowa pod same moje drzwi. Za darmo. W ciągu jednego zaledwie dnia. To się nazywa mieć farta do dalekosiężnych podróży :) Z Krakowa do Białegostoku podwieźli go znajomi, którzy jechali do Białegostoku w swoich sprawach. Z Białegostoku pod mój dom trafiła się okazja - trzech sympatycznych elektryków w delegacji podwiozło Kokosza na me rancho. Zaproponowałam im kawę. Chwilę pobyli, kawę wypili, zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie z Kokoszem i pojechali do Ełku. Kokosz się właśnie aklimatyzuje w swojej sypialni. Walczy zawzięcie z muchami i komarami. Wytłukł już prawie wszystkie. Wieczorem wyciągnął mnie na spacer po okolicy, bo zapragnął gwałtownie podzielić się z całym światem, gdzie się obecnie znajduje, więc musowo trzeba było kupić doładowanie do jego komórki.
Podczas spaceru po wsi, zauważyłam, że Kokosz ma niebagatelną kondychę. Zasuwał przed siebie, jakby miał motorek w dupie. Mam nadzieję, że jutro równie rączo będzie pomykał po moich włościach ze słupkami ogrodzeniowymi :) Jako perkusista potrafi też gwałtownie wymachiwać rękami. Wykorzystał tę umiejętność do odganiania od siebie watahy much, która go podczas spaceru napadła. Zastanawiam się, przy jakim zadaniu ten jego talent do rękoczynów wykorzystać... Potrafi na prawdę niesamowicie wywijać rękoma. Pod każdym kątem i z taką niebywałą prędkością... hmm... Jakie zadanie mu dać?

niedziela, 15 lipca 2012

Super pomocnik

No, Irlandczyk był bardzo pomocny od początku do końca. Dużo mi pomógł tutaj, do tego był bardzo miły i serdeczny oraz niekłopotliwy. Oby więcej takich gości! :) To prawda, że Irlandczycy są przesympatyczni, spontaniczni i serdeczni. Taki jest Mick. Szkoda, że musiał wracać. Wrócił do Irlandii, a niebawem leci do Indonezji serfować po wysokich falach. Należą mu się te fale za tę pomoc dla mnie :) Pewnie długo będzie wspominał naszą jazdę na rowerach do Olecka i z powrotem :))) Ja na pewno - było super, niesamowicie, odlotowo. Czyste szaleństwo na 4 kółkach :))) Napiszę o tym w mojej ksiażce. To była zaiste niezwykła wyprawa.
 
Niebawem ma przyjechać Amerykanin, ale on artysta, muzyk, to raczej za wiele mi nie pomoże na gospodarce, ale może chociaż troszkę ulży w pracach gospodarskich.
 
O, kurczę - piszę w pierwszej osobie. hmm... odzwyczaiłam się od tego bloga :)
Dziś odebrałam zaległą korespondencję z CreativeIndianka  małpa  vp.pl
Kilka ciekawych listów tam znalazłam sprzed wielu tygodni :)

niedziela, 8 lipca 2012

Słoneczna niedziela

Gorąco. Od samego rana gorąco. Znajoma mówi, że woda w jeziorach już cieplutka. Warto by było trochę popływać. Robota w ogródku czeka na dokończenie. O zwierzęta trzeba zadbać. Część pastucha przestawić, a jeden rozebrać. Najpierw obowiązki, a jeśli starczy czasu i sił – trochę relaksu w jeziorze.

 

 

sobota, 7 lipca 2012

Koloniści amerykańscy

Mick przeczytał jednym tchem całą grubą powieść pt."The colonists" i powiedzial, że jest niezła, więc Indianka zabrała się też za jej czytanie. Powieść jest po amerykańsku, ale pisana językiem zrozumiałym dla wspólczesnego czytelnika, więc Indianka daje radę. Przeczytała już 3 rozdziały. Podoba się jej, że na każdej stronie znajduje nowe słowa i sformułowania. Czytając tę powieść - poszerza sobie słownictwo dzięki temu i udoskonala swoją sprawność językową w dziedzinie języka angielskiego.
Bawi ją, gdy spotyka oryginalne, nietypowe wyrażenia. Znaczenie nowych słów i idiomów odgaduje na podstawie kontekstu. W taki upał najlepiej ukryć się gdzieś w cieniu z książką i poczytać sobie z przyjemnoscią o dziejach kolonistów amerykańskich, którzy dzielnie zmagali się z niełatwą rzeczywistością swoich czasów, tak jak to robi obecnie Indianka :)

Skwar

Indianka obudziła się grubo przed piątą rano – sama z siebie. Zrobiła sałatkę warzywną z kilku ugotowanych ziemniaków, jednego pomidora, jednego ogórka i dwóch grubych garści ziół z jej łąk. Całość doprawiła przyprawami i olejem rzepakowym o smaku czosnkowym. Zaparzyła herbatę ziołową. Zjadła to naprędce przyrządzone śniadanie i wyszła na podwórko. Wystawiła kilka roślin do aklimatyzacji. Zeszła w dół ku rzeczce z zamiarem przyprowadzenia kozy do dojenia. Będąc na dole, zauważyła zrzucony drut i taśme pastucha przenośnego. Poszła wzdłuż pastucha w kierunku wjazdu na gospodarstwo, sprawdzić, czy aby bramka nie rozerwana. Pół pastucha odgradzającego dwa sady od siebie stało normalnie, ale druga część była rozerwana w kilku miejscach. No to konie poszalały – pomyślała. Co prawda ten pastuch miała zaplanowane rozebrać i przestawić go w inne miejsce. Konie jej w tym “pomogły” :) Rozebrała część rozerwanego pastucha i przestawiła go w inne miejsce odgradzając kwaterę wypasaną, od tej co ma być na razie nie wypasana.

Mimo wczesnej pory, na dworze było już bardzo gorąco. Po wysiłku związanym z przedzieraniem się przez nierówny teren wróciła do domu zdyszana i zlana potem. Schroniła się w chłodniejszym domu, by ochlonąć trochę i przemyć wodą spoconą twarz. “Skoro o tej wczesnej porze jest już tak gorąco, to co dopiero w południe się będzie działo?” – pomyślała. W taki żar nie da się pracować. Chciała coś posiać na działce, ale nie odważy się wyjść na nią w pełnym słońcu. “Może kapelusz trochę pomoże? Może zanurzyć się w ubraniu w wodzie i tak wejść na działkę? Zanim wyschnie, trochę ochłodzi ciało.” – pomyślała Indianka.

Konie schroniły się w stajni w cieniu. Całymi dniami się tam ukrywają przed żarem i owadami.

Trzeba będzie im dosypać tam słomy, bo napaskudziły.

czwartek, 21 czerwca 2012

Urodziny po irlandzku

Wczoraj na urodziny Indianki przyjechał mega pozytywny Irlandczyk – niesamowicie serdeczny, otwarty, hojny. Mówi bardzo szybko, z fantastycznym, irlandzkim akcentem, mimo to Indianka go doskonale rozumie. Wkrótce ma dojechać Szkot i tutaj może być trudniej, jako że nawet Irlandczyk ma trudności ze zrozumieniem co Szkot mówi, a co dopiero Polka. Indianka kiedyś, gdy była w Szkocji nie rozumiała ani słowa, mimo, że angielski już wtedy dobrze znała. Potrzebowała tygodnia aby zacząć rozumieć szkocki akcent i szkocką angielszczyznę.

Fajne są takie porównania rodzajów angielszczyzny. Przydałby się jeszcze Anglik i Amerykanin dla porównania wymowy. No, Australijczyk tu już był... :) Australijczyka rozumiała dobrze.

czwartek, 14 czerwca 2012

Zabiegi hodowlane


Indianka odrobaczyła wczoraj kozy i zmierzyła konie. Przestawiła kozy na nową, bujną trawę, a koniom udostępniła nowy pasek w sadzie do wygryzania. Jutro pora zrobić duży skok i otworzyć dla koni nowy sektor w sadzie. Pięknie wykaszają trawę pomiędzy drzewkami. Dzisiaj zamknęła drób w kurniku po tym, jak na jej oczach lis poniósł kurę do lasu.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Chleb z margaryną

Indianka obudziła się w bojowym nastroju. Bez apetytu zjadła nudną kromkę chleba z margaryną.

Pora coś zaradzić na to ubóstwo żywieniowe. Wypiła herbatę. Podumała i zabrała się do pracy.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Organizacja biura

Indiance nie dano zainwestować w agroturystykę i ją uruchomić, rzucono jej tyle kłód pod nogi, by nie mogła tej fajnej działalności uruchomić, więc postanowiła spożytkować swoje talenty organizacyjne w inny sposób. Zajęła się organizacją swojego farmerskiego biura. Na regałach piętrzą się dokumenty rozmaite, stosy korespondencji, teczki, teczuszki i teki. Pora to wszystko sensownie ogarnąć, opisać, uszeregować, tak, by było łatwo dostępne na zawołanie. Teczki są w zasadzie opisane, ale trzeba przejrzeć ich zawartość i uporządkować. Indianka założyła też Rejestr Korespondencji z podziałem na Korespondencję Przychodzącą i Wychodzącą, tak, by w razie potrzeby można było szybko znaleźć dane pismo.

Będzie musiała także podszkolić się w procedurach administracyjnych, tak, by skutecznie przeciwstawiać się betonowym instytucjom, które ze skóry wyłażą by nic jej nie pomóc oraz skłonne są szkodzić i często robią to świadomie i podstępnie.

Oczywiście robią to wbrew ogólnej idei powołania tych instytucji. Te instytucje powołano dla dobra obywateli, a nie po to by ich gnoić. Ale niestety w tych instytucjach pracują ludzie, część z nich jest daleka od ideału urzędnika i ci lubią nadużywać swojej pozycji w celach podłych.

Indianka jest jedna – te instytucje mają całe sztaby urzędników, których zadaniem jest spławić petenta byle czym, byle tylko nie pomóc. Te instytucje są dobre tylko w wyciąganiu pieniędzy od obywateli, ale gdy obywatel znajduje się w ciężkiej sytuacji – lekceważą go totalnie. Indiance jest ciężko i nie może pozwolić, by ją byle czym zbywano. Musi się przed tym nieczułym na ludzkie tragedie betonem bronić, jak tylko potrafi. Więc czyni co może.

Indianka na prace biurowe poświęciła dziś cały dzień. Opracowała także etykiety adresowe, potwierdzenia nadania przesyłki poleconej. Uszykowała też imponującą korespondencję do wysłania, pięknie i starannie opisaną z każdej strony.

Na kopercie nakleiła etykietkę z adresem jej gospodarstwa, wydrukowała starannie wypełnione potwierdzenie nadania przesyłki poleconej, wypełniła rejestr Korespondencji Wychodzącej o nowy wpis. Zadowolona ze starannie i dobrze wykonanej pracy biurowej, postanowiła zajrzeć do zwierząt, a potem ugotować sobie obiad. Praca w polu i ogrodzie czeka. No, ale w niedzielę trochę podziałała w ogrodzie. Jeden dzień w tygodniu trzeba zmarnować na biurokrację by urzędy ją żywcem nie zjadły. Bo po to tak naprawdę są utworzone – by zatruwać ludziom życie. Gdy potrzebna pomoc – zero pomocy, albo jakieś żenujące ochłapy. Najlepiej te instytucje to są wyszkolone w wyrywaniu forsy ludziom. Po trupach. Byle się nachapać. Ale pomóc?? Nie ma żadnej pomocy! Mimo, że ustawa mówi, że trzeba pomóc, to tej pomocy nie można się doczekać.

piątek, 1 czerwca 2012

Śpiąca królewna i szacowna komisja

Indianka wróciła wczoraj pod wieczór z lokalnej internet cafe. Zajrzała do kur – ani jednego jaja. Zaszła do domu, zjadła obiadokolację. Położyła się na chwilę zmęczona i śpiąca. Miała zamiar odpocząć chwilę, wstać i zajrzeć do ogiera, zająć się sadzonkami itp. Niestety – niepostrzeżenie zapadła w tak ciężki sen, że obudziła się dopiero o świcie następnego dnia nie zdając sobie sprawy że to już nowy dzień. Jej się wydawało, że to nadal czwartek, wieczór. Tymczasem to już był nowy dzień i poranek!

Na godzinę dziewiątą przybyła szacowna komisja z Urzędu Gminy. Auto zaparkowało tuż pod zniszczoną przez wichurę oborą, pod dziurą w ścianie wielkości samochodu.

Pani urzędniczka wyszła z auta i stanęła twarzą w twarzą do tej dziury.

Ja tu żadnych zniszczeń nie widzę!” – rzekła uroczo melodyjnym głosem kobieta w przyciemnionych okularach.

“To niech pani zdejmie okulary, to pani zobaczy!” – obruszyła się Indianka twardą, zachodniopomorską polszczyzną pozbawioną tego mazurskiego, swoistego zaśpiewu,

 (Ciąg dalszy tej scenki w mej powieści pt. Rancho na Mazurach Garbatych)

                                                                        

Indianka posiała dziś skiełkowane słoneczniki w ogrodzonym ogródku, który wcześniej pełnił funkcję wybiegu dla kur. W doniczkach w domu – cukinie i dynie oraz ogórki – też skiełkowane.

Ogierek starannie wyjada trawę na pastwisku w miejscu gdzie Indianka ma zamiar posiać i posadzić warzywa.

Ziemia sucha, twarda. Czeka na deszcz by ją przekopać.              

Natomiast ten kawałek co go przekopała kilka tygodni temu, częściowo porósł trawą, ale część jest całkiem czysta i gotowa do siewu, tyle że nie może tam nic siać, bo jest nieogrodzone.

Przymierza się do ogrodzenia tego fragmentu, ale będzie trudno, bo nie ma aż tak wiele tyczek i drutów.

Może siatkę z balotów wykorzysta aby kozy i kury się tam nie ładowały. Poprawi kultywatorem ten kawałek i posadzi ziemniaki tam. Jak coś tam wlezie, to ziemniaków jej z ziemi raczej nie wygrzebie

Czyli plan na jutro – ogrodzić działkę pod ziemniaki. Tam gdzie czysto, można je już posadzić. Ziemia była głęboko skopana i jest odchwaszczona, powinno ładnie tam rosnąć warzywo.

 

ps. Pozdrowienia dla moich wiernych czytelników! :) Nie dajecie wyspać się królewnie! :))) Pamiętam o Was i będę pisać dalej, choć może nie tak często, bo czasu i sił brak :)

 

 

 

środa, 30 maja 2012

Dzień biurowy

Dzień mokry, pochmurny, wczoraj lało - na razie jeszcze nie. Niebo mocno zachmurzone – niechybne lunie niebawem znowu. Indianka zamiarowała jechać zapłacić raty bankowe, ale niestety poranne prace biurowe przeciągnęły się do południa i już nie ma wielkiego sensu by jechać do miasta, bo chciała przy okazji zajść do KRUSu i do lekarza. Nie zdąży już, a dwa razy nie ma ochoty do miasta jechać... Więc trzeba odłożyć ten wyjazd na kolejny dzień. Napisała całą stertę pism, nakserowała załączników od niej wymaganych, naszykowała pełną teczkę korespondencji do wysłania i złożenia. Ufff... Nie sądziła, że te prace biurowe pochłoną aż tyle czasu. Myślała, że od 6.00 do 9.00 rano się wyrobi. Wszak tak szybciutko klika i pisma wprost wypływają jej spod palców jedno po drugim jak fale zalewające brzeg plaży w Świnoujściu. A tu nic z tego. Już 13.00. Zje jakiś lanczyk i zaprojektuje dowody nadania by mieć gotowe zaadresowane blankiety usprawniające i przyspieszające jej prace biurowe. Kiedyś, gdy pracowała w sądzie, bardzo usprawniła sobie pracę biurową. Tak bardzo, że dała radę prowadzić jednocześnie dwa decernaty – swój i swojej Mamy (która skręciła nogę i musiała iść na zwolnienie, a martwiła się bardzo o czekające na załatwienie sprawy). Mało tego, jeszcze z innych decernatów podrzucali jej korespondencję do załatwienia. Zdecydowanie za szybko i zbyt efektywnie pracowała :))).

O, jeszcze jedna rzecz do wysłania. Paczuszka dla Mamy z okazji Dnia Matki. Trzeba ją uszykować na jutro do nadania.