sobota, 24 stycznia 2009

Wielkie pranie

Wczoraj i dzisiaj w nocy zrobiłam wielkie pranie.
Nagrzałam na mym stalowym piecu 3 potężne kotły wody.
Wstawiłam pranie w nowej pralce. Pralka działa wspaniale.
Jest bardzo wydajna i ekonomiczna. W dodatku ma pożyteczną funkcję odsysania wody.
Zużytą wodę z pralki wykorzystałam do umycia łazienki. Zmyłam kafelki, armaturę, podłogę. Ostatecznie ta woda posłużyła mi do przepłukałam wc. Tak więc, tę samą wodę wykorzystałam do 3 celów: do prania, do zmywania łazienki, do przepłukania wc.

W sumie nastawiłam wczoraj 2 prania. Mogłam jeszcze z 2 nastawić, ale o 3.00 w nocy to mi się już spać mocno chciało po gorącej kąpieli, której nie omieszkałam zażyć przy gorącym piecu.

Generalnie jestem zadowolona z mojego nowego nabytku. Mam nadzieję, że mi dłużej posłuży niż tamta poprzednia praleczka. Poprzednia praleczka nie działa i jest kilkakrotnie mniejsza. Tzn. kręci się w niej pranko, ale trzeba trzymać pokrętło ręką, by się bęben w środku obracał, a ja na to nie mam czasu ani ochoty.
Niemniej jednak można ją jeszcze wykorzystać do jakichś drobnych przepierek. Może tetrę do filtrowania mleka będę w niej prała. Byłaby tylko do tego celu. Do prania tkaniny do filtracji mleka.

W związku ze sporą ilością gorącej wody – dzisiaj prania ciąg dalszy. Poza tym nazbierało się ciuchów do prania przez te ostatnie półtora miesiąca, gdy nie miałam w czym prać. No i w związku z tym praniem porządków w domu ciąg dalszy, Do zmycia mam dwa pokoje, kuchnię, korytarz i schody na poddasze. Zanim się zabiorę za zmywanie, muszę setki szpargałów zawalających parter wynieść na strych.

Stoi też sterta naczyń do mycia. Także jest co zmywać tą nagrzaną na piecu wodą.

W ogóle styczeń 2009 roku to u mnie miesiąc porządków w domu. Jakoś mi tak pasuje robić porządki razem z początkiem nowego roku. Chcę wszystko co mam do wysprzątania w domu wysprzątać do końca miesiąca, ale prawdopodobnie nie starczy mi tego stycznia, zatem będę kontynuować przez luty i mam nadzieję, że do końca lutego uporam się z nawałnicą domową i w marzec wejdę czystą stopą, by cieszyć się komfortem mojego mazurskiego mieszkania. Niech będzie skromnie, ale czysto i przytulnie. Trzeba zadbać o swoje gniazdko dla własnego komfortu psychicznego i fizycznego.

Latem i wiosną większość czasu spędzam na dworze – jest co robić na gospodarstwie. Nie ma czasu na dom.
W zeszłym roku cała wiosnę i lato całymi dniami doiłam kozy i przerabiałam mleko na ser, jogurty i kefiry.
Zimą siłą rzeczy spędza się więcej czasu w domu. Jednak obrządek zwierzyny na dworzu zajmuje mi czas do mniej więcej 15.00 godziny, a potem to już zajęcia domowe. Prace domowe. Gotowanie, zmywanie, sprzątanie, pranie. No jest co robić. Dla jednej osoby to full roboty. Jestem pracowita, ale to za dużo pracy dla jednej osoby.

Próbuję sobie jakoś wygospodarować czas na moje biuro. Na razie mi się to nie udaje, stopniowo i do tego dojdę. Gdyby był Mietek i zajął by się obrządkiem, to bym szybciej dobrała się do tego biura. A tak, to jeszcze sporo czasu zejdzie zanim znajdę czas na organizację biura. Najpierw trzeba się uporać z praniem.

Poza kwestią czasu, jest też kwestia siły. Po całym dniu pracy z czego połowę spędzam na dworze przy obrządku zwierzyny, a drugie pół w kuchni przy gotowaniu, zmywaniu i serowarzeniu – wieczorem jestem już tak zmęczona i śpiąca, że nie mam siły ani ochoty zabierać się za porządki w papierach. Ledwo starcza siły na zrobienie i zjedzenie kolacji i obejrzenie jednym okiem jakiegoś filmu na dobranoc :)

Nie byłabym kreatywną osobą, gdybym nie wymyśliła coś na ten brak czasu. Doby nie rozciągnę. Moich możliwości fizycznych też nie. Ale jakby tak mimochodem, przy okazji zacząć robić porządki w biurze?
Zamiast frontalnego ataku na bałagan – zastosować metodę małych kroczków ;)

Tzn. układać to i owo przy okazji przemieszczania się przez biuro ;) Chociaż tyle mogę zrobić :)
Codziennie małe coś, aż po miesiącu w końcu rozgardiasz sam zniknie i zamieni się w idealny porządek ;)

Niegdyś, gdy pracowałam na statku jako stewardesa miałam dziennie do wysprzątania po 50 kabin, dyżur w pralni i prasowalni, pracę w mesie i przy kuchni – i dawałam radę! A teraz ledwie dwa pokoje i jedną kuchnie mam do wysprzątania i nie mogę przez to przebrnąć? Trzeba w sobie znowu uruchomić turbodoładowanie.

Chociaż wtedy nie miałam obrządku zwierzyny do zrobienia, nie musiałam targać drzewa i palić w piecu.
Ale wtedy to też była ciężka praca. Nawet dużo cięższa, bo jak na akord i nadmiar obowiązków. Szef Norweg zamęczał nas coraz to nowymi obowiązkami, a sam się opalał w solarium i grzał w saunie. Po takim kontrakcie to byłam wyżęta z wszelkich sił i energii jak ręcznik. Każdy taki kontrakt musiałam odchorować na lądzie przez kilka tygodni powoli dochodząc do siebie. Na tym statku to była cholernie ciężka praca. Facet sobie w ogóle do głowy nie przyjmował, że człowiek ma ograniczone możliwości psychofizyczne i że taka harówa prowadzi do krańcowego wyczerpania. Traktował nas jak cyborgów, które nigdy się nie męczą i nie muszą odpocząć czy chociażby się wyspać.

piątek, 23 stycznia 2009

Standardowy poranek

Poranek standardowy – wypuszczenie zwierzyny na dwór by mogła się udać do wodopoju.
Dałam też dwu psom karmę. Jeszcze dwu kolejnym muszę zanieść – ale to przy kolejnym wyjściu z domku.
Konie, krowy i kozy skubią siano na dworze, a ja napaliłam w piecu i grzeję sobie wodę na kąpiel i do prania.

Dzisiaj zjadłam całkowicie wiejskie śniadanko: kruche bułeczki własnego wypieku z twarożkiem własnego wyrobu oraz bułeczki z jajeczkiem od własnej kurki. No, tylko do picia jeszcze kupny sok malinowy rozcieńczony przegotowaną gorącą wodą, ale za rok to już postaram się o swój własny sok.

Konfitury i dżem już wyrabiam własne. Wczoraj wieczorem kolacyjka to były właśnie konfitury na moich świeżo upieczonych bułeczkach. Nie ma jak zdrowa żywność :D
I jaka satysfakcja z czegoś, co się zrobiło samemu i w dodatku smakuje :D

czwartek, 22 stycznia 2009

Nocne klikanie

Noc, to czas na opracowywanie rozmaitości na komputerze...

„Zrób to co możesz, z tego co masz, tu i teraz gdzie jesteś.”

No i robię. Codziennie. Codziennie coś. Codziennie mały kroczek do przodu.
Dziś zrobiłam pierwsze w życiu moje własne bułki! I to na oko! I wyszły pyszne!
Takie chrupkie... ;) I’m genius! :D Takie małe co, a jak cieszy... Cała blacha pełne ślicznych chrupkich bułeczek! A gdy zrobię wg przepisu, to będą jeszcze lepsze! Czy to możliwe aby były „jeszcze lepsze”?
Zdolne me rączki zdolne... ;) I am so happy about it! :D

A poranek miałam połamany. Obudziłam się taaaaka obolała. Wszystkie kończyny mnie bolały.
Nogi to po wczorajszej wyprawie. Ręce to po przedwczorajszym noszeniu wiader wody.
Musiałam swoje odleżeć, bo nie dałam rady wstać. Po południu wstałam i zajęłam się zwierzyną.

Jutro zachęcona udanymi bułeczkami dzisiejszymi spróbuję zrobić nowe bułeczki wg jednego z przepisów które skrzętnie zebrałam... ;)

środa, 21 stycznia 2009

Dzień Babci

Moja Babcia nie żyje... Od lat już... Zapalę świeczkę w jej intencji... Gdyby żyła, zabrałabym ją ze sobą tutaj na te Mazury.

Dostałam zamówienie na serek kozi. Spakowałam pieczołowicie serek w zgrabną paczuszkę. Spakowaną paczuszkę natychmiast wsunęłam do lodówki. Serek świeżutki, śmietankowy – pyszny wyszedł. Troszkę mi zostało na śniadanie. Paczuszkę trzeba dzisiaj wysłać. Jeszcze tylko zaadresować pakuneczek i trzeba zanieść na pocztę.

Wczoraj w końcu dostałam pralkę. Dzisiaj mam zamiar ją sprawdzić czy aby i ta nie uszkodzona, bo licho nie śpi.

Także wczoraj koza Prima dostała ruję. Puściłam do niej Aramisa – kozła saaneńskiego wielkiej urody.
Pan Jacuś – szef stada – chwilowo odseparowany od reszty stadka. On teraz ma nie kryć. Czas by Aramis się wykazał.

Dzisiaj rano wpuściłam konie do wodopoju krowiego, bo mam podejrzenie, że ich wodopój zamarzł.
Niech się napiją do syta, a potem wypuszczę krowy. Konie i krowy trzymam osobno, bo konie atakują dla zabawy krowy. Ostatnio zagnały jedną z krów do rzeczki i biedna krówka ugrzęzła w lodowatej wodzie – zaplątała się w sznurki elektrycznego pastucha.

Pośpieszyłam jej na pomoc. Przecięłam sznurki i krówcia o własnych siłach wyszła z rzeczki. Całe szczęście. Ja już przewidując najczarniejszy scenariusz wzięłam ze sobą linkę by ją wyciągać. Nie byłoby łatwo wyciągnąć ciężką krowę z rzeczki, gdyby się tam mocniej zaklinowała. Musiałabym stosować jakieś dźwignie i naciągi w oparciu o rosnące nad rzeczką drzewa. Na szczęście się bez tego obeszło. Po oswobodzeniu krówci natychmiast zagnałam bydło do obory, by się krówcia zagrzała (w oborze jest dużo cieplej).

Powędrowałam dziś na punkt pocztowy w sklepie w Sokółkach, ale okazało się, że listonosz już zabrał przesyłki do wysłania i już tego dnia nikt by mego serka nie nadał w Polskę. Szkoda mi było ryzykować świeżością mego białego smakołyku i poświęciłam się 30-sto kilometrowej wyprawie na pocztę w Kowalach, z czego kilkanaście kilometrów przebyłam na moich długodystansowych nóżkach :D Oczywiście, że łapałam okazje. Sęk w tym, że zanim złapałam, to swoje musiałam przejść. Także po samych Kowalach zrobiłam gdzieś z 2 kilometry.

Zanim opuściłam Sokółki, spotkało mnie na drodze dwóch znajomych chłopów.

Scenka na drodze w Sokółkach:
Sławek: „Co słychać Iza – słyszałem, że potrzebujesz słomy. Mam duuużo słomy. Mogę ci ją dać. Wszystką słomę.
Indianka: „Za darmo nie. Dam ci ser i jaja na wymianę.”
Sławek: „eee... za darmo ci dam... Ja nie potrzebuję jajek. Mam swoje jajka. Dwa. Dwa jajka mam.”
Indianka zachowując kamienną twarz (to nie był zaskakujący żarcik, raczej typowy dla tego rodzaju środowiska wiejskiego – sprośny i oklepany do znudzenia): „Ty nie masz jaj. Nie masz kur.”
Sławek: „Mam kury.”
Indianka: „Masz znowu kury? A nie miałeś? Lis ci zeżarł ostatnio.
Sławek: „Mam kury teraz.”
Indianka: „No to ci dam sam ser na wymianę.”
Sławek: „Nie potrzebuję. Mam krowę i mam ser. Robię swój własny twaróg.”
Indianka: „Robisz twaróg? No to nie mam nic na wymianę, a ty nie masz czym tej słomy przywieźć. Nie masz ciągnika”
Sławek zapalając się do pomysłu: „aaa... ciągnik się znajdzie...” i dalej śliniąc się obleśnie: „...pokochamy się i dam ci słomę. Pokochamy się? Jak się ze mną pokochasz, to dam ci całą słomę jaką mam. Z całej stodoły.”
Indianka się wkurwiła: „Co??? Co zrobimy?! Ocipiałeś?! A co, czy ja jestem jakaś tania prostytutka by się puszczać za byle słomę z byle kim?”
Wkurzona pomaszerowała dalej nie oglądając się za siebie i nie słuchając mruczących coś tam pod nosem przed chwilą spotkanych dwóch chłopów.

Najważniejsze, że do Kowal szybko dotarłam – śpieszyłam się by zdążyć z nadaniem drogocennej paczuszki.
Powrót już nie był aż tak istotny i w sumie nie przeszkadzało mi to, że musiałam przejść 10 kilometrów zanim złapałam okazję powrotną :D Gdy dotarłam do wsi, zrobiłam jeszcze drobniutkie zakupy wydając ostatnie groszaki na nasiona :D Ale za to jakie nasiona :D Kupiłam 60 drzew w pigułce – czyli 60 orzechów :D
- 30 laskowych i 30 włoskich :D Teraz je zapobiegawczo stratyfikuję w lodówce, choć nie do końca wiem czy tak trzeba. Laskowe pewnie tak, ale włoskie niekoniecznie. Wszak pochodzą z dość ciepławego klimatu.
Sprawdzę później w necie jak z onymi nasiony postępować :D

W sklepie było pustawo. Weszłam i wpierw zaczęłam lustrować witrynę z nabiałem próbując wyśledzić naturalny jogurt, śmietanę i kwaśne mleko – oczywiście, że nie kupuję krowiego nabiału by go spożywać – używam tylko marginalne ilości tych produktów do zaszczepiania mojego koziego mleka odpowiednimi kulturami mleczarskimi. Prosto i tanio. Niezawodnie. Ale musi być stricte naturalny jogurt, śmietana czy mleko.
BEZ ŻADNYCH DODATKÓW. Tylko naturalne szczepy bakterii muszą być zawarte w tych produktach.

Co jakiś czas kupuję świeże bakterie, a potem lecę już na tych wyhodowanych na kozim mleku, zostawiając sobie odrobinę skwaśniałego koziego mleka lub odrobinę koziego jogurtu do zaszczepiania kolejnych nastawów.

Mam też kupione i czekające na użycie suszone szczepy bakterii, ale na razie ich nie musiałam używać.
Trzymam je na szczególny czas, gdy zabiorę się za wyrób serów podpuszczkowych. Na razie mam za mało mleka i czasu na to. Świeże mleko od jednej kozy mam głównie na swoje potrzeby. Na bieżąco wykorzystuję je do wyrobu budyniów, naleśników, ciasta, zaprawiania zup i sosów, wyrobu twarogu do naleśników i na kanapki,
do wyrobu kopytek. Prawie nic nie zostaje. Mleczko znika w mgnieniu oka.

Gdy tak lustrowałam bacznym okiem nabiałową witrynę – nagle uczułam, że coś mnie złapało za kolano... ;)
Obejrzałam się i zobaczyłam szczerbatego chłopa – znanego mi z widzenia.

Scenka w sklepie:
Szczerbaty chłop: „Iza, co słychać? Ja tam muszę wpaść do ciebie na ciepłe nóżki”
Indianka krzywo patrząc na szczerbola: „że co?? Nie ma takiej opcji!”
Szczerbaty chłop: „Wpadnę do ciebie, Iza!”
Indianka: „NIE. Nie ma takiej opcji i tyle. Koniec tematu.”
Indianka minęła obojętnie szczerbola i poszła oglądać inne witryny i półki. Szczerbol po chwili ulotnił się ze sklepu.

No i wtedy wyśledziłam wśród tych półek wiejskiego sklepu owe orzechy... Oczy zaśmiały się mi do tych beżowych skarbów. Przećto z takiego malusiego orzeszka wyrasta potężne drzewo! Więc za ostatnie grosze kupiłam owe nasiony :D

Spodobało mi się ujrzane na blogu koleżanki bardzo mądre przysłowie: „zrób to co możesz, z tego co masz, tu i teraz gdzie jesteś”. Bo chociaż niekoniecznie stać mnie na zakup kolejnych gotowych drzewek do mego sadu, to na zakup nasion stać mnie na pewno i na pewno coś z nich wykiełkuje – nawet jeśli nie wszystkie, to choć część i wcześniej czy później (raczej później) doczekam się z nich swoich orzechów, a Indianka luuuubi orzechy :D

Wróciłam do mego wiejskiego domku przez pole po moich własnych śladach odciśniętych w śniegu zastanawiając się nad swoistą mentalnością miejscowych wieśniaków. Przemknęło mi przez myśl, że gdybym przestała ich traktować jak dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, a zaczęła traktować jak głupiutkie kozy, to może przestaną mnie tak wkurzać. Kozy też są namolne. Namolne, wścibskie, wszędobylskie. Taka ich natura.

Lokalni wieśniacy też są obdarzeni podobnymi cechami. Tyle, że mają jeszcze dodatkowo kilka gorszych cech takich jak plotkarstwo, łgarstwo, lepkie rączki, rozpasana chciwość itp. Jednak zdecydowanie wolę obcowanie z moimi kozami, niż z miejscowymi wieśniakami ;)

Na podwórku zastałam mój zwierzyniec w komplecie: bydło, konie, kozy. Kozy zaraz się skryły w koziarni, bo zaczęło dżdżyć (zaczął siąpić bardzo drobny deszcz).

Weszłam do domku, przebrałam się i wyszłam do zwierzyny. Zawiozłam taczką krowom i koniom siano i słomę.
Pościeliłam słomę i zadałam siano na noc. Zamknęłam kozy. Kóz nie było gwałtu dokarmiać – radzą sobie same ściągając samodzielnie kostki ze strychu przez otwór w suficie. Nie jestem zachwycona ich samodzielnością, bo niszczą w ten sposób sporo siana, ale przynajmniej są najedzone.

Zaniosłam psom karmę. Wydoiłam Agatkę, która z krzykiem ku mnie podbiegła domagając się dojenia, a następnie zaprowadziłam ją do koziarni. Uwolniłam Pana Jacusia by się poszedł napić. Wody napić ;) Pan Jacuś to szef stadka kóz – obecnie w separacji coby nie zapylał kóz ;)

Weszłam do domu i nalałam sobie talerz gorącej zupy, którą zaczęłam podgrzewać, gdy tylko wróciłam z wyprawy. Jak dobrze, że tę zupę wczoraj sobie ugotowałam na dziś... Po wyprawie – jak znalazł ;)

Potem zrobiłam budyń, który czeka cierpliwie, aż w końcu przestanę klikać i się za niego łakomię zabiorę. Budyniu będzie tym smaczniejszy, bo z kupionym dzisiaj sokiem malinowym – pycha ;D.

Indianka uwielbia maliny. Indianka i jej kuzynka niegdyś jako małe psotne dziewczynki zajadały się malinami w babcinym ogrodzie... buuu... Naszej kochanej Babci już nie ma... :((((((((
Posadzę tych malin wiosną przez wzgląd na tamte dobre czasy, kiedy słońce świeciło, dziadkowie żyli, a my -małe dziewczynki bawiłyśmy się w księżniczki i dobre wróżki ;)

Ewuś prawdopodobnie ze swoim nowym partnerem wpadnie do mnie na urlop w tym roku.
To ja ją namówiłam, by założyła profil na Sympatii. Posłuchała i jest teraz bardzo szczęśliwa. Bardzo mnie to cieszy, że chociaż ona ;) Tak długo była sama - aż 8 lat. Teraz nareszcie spotkała cudownego mężczyznę i jest z nim baaardzo szczęśliwa.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Rozkojarzona

Ufff...
Nie pamiętam co dzisiaj robiłam – taka rozkojarzona byłam ;)
Rano do 16.00 obrządek zwierzaków, potem coś do jedzenia dla siebie. Jakiś film jednym okiem.
Aaa... Rano zrobiłam awanturę o pralkę :D. Wreszcie ją jutro dostanę.
W piecu się coś licho pali, ale jakoś pali. Chyba muszę naciąć świeżego drzewa.

sobota, 17 stycznia 2009

Experymenty kulinarne

sobota, 17 stycznia 2009 wieczór
Nie mogę się napatrzeć na te rozwijające kulinarnie mnie przepisy.
Zaciekawiła mnie tarta. Koniecznie muszę to cudo wypróbować, gdy przyjedzie do mnie kuzynka lub koleżanka.

Zwierzaki zagnane do obór, stajni i koziarni. Wyciągnęłam też na dwór po kostce siana na poranny posiłek dla zwierzyny. Jutro tylko je z rana wypuszczę by poszły się napić i wróciwszy będą mogły skubać siano na dworze.
Obory, stajnie i koziarnię zamknę, aby nie brudziły tam zbędnie. Niech się załatwiają na śniegu, a nie w środku.

Jutro spróbuję wygospodarować trochę czasu na moje biuro. Trzeba je w końcu urządzić.

Miałam chęć upiec bułki – zamiast tego zrobiłam budyń i sos twarogowo-jajeczny, a następnie go przerobiłam na pastę kanapkową.
Pasta serowo-jajeczna to pełna improwizacja. Po prostu potrzebuję coś na kanapki.

PRZEPISY

Pikantna Pasta Twarogowo-Jajeczna a la Rancho Romantica de Red

Kilogram miękkiego twarogu koziego
15-20 ugotowanych na twardo jaj
4-5 dużych ząbków czosnku
majeranek lub oregano
bazylia
kilka świeżych listków szałwi
pieprz, sól do smaku

Jaja siekamy drobno i mieszamy z serem kozim. Siekamy drobniutko czosnek i listki szałwi, bazylii, oregano. Dodajemy do masy. Solimy i pieprzymy do smaku. Całość dokładnie mieszamy.
Pasta znakomicie nadaje się na kanapki

Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red

1 Kg miękkiego twarogu koziego
5 jaj ugotowanych na twardo
5 dużych ząbków czosnku
kilka świeżych listków szałwi
majeranek lub oregano
nać pietruszki
bazylia
sól, pieprz

Jaja siekamy drobno i mieszamy z serem kozim. Siekamy drobniutko czosnek, listki szałwi, oregano, bazylii i pietruszki. Dodajemy do masy. Solimy i pieprzymy do smaku. Całość dokładnie mieszamy.
Sos znakomicie nadaje się do sałatek, do jaj gotowanych na twardo, do ziemniaków, do nadzienia avocado.

Wystawna przekąska a la Rancho Romantica de Red

Pikantna Pasta Twarogowo-Jajeczna a la Rancho Romantica de Red – 2 litry
30 sztuk avocado

Avocado przekrawamy na pół, wyjmujemy pestkę. W miejsce zagłębienia po pestce nakładamy czubatą łyżkę Pikantnej Pasty Twarogowo-Jajecznej a la Rancho Romantica de Red.
Połówki avocado wraz z nadzieniem układamy na 3 dużych półmiskach przyozdobionych pietruszką lub liśćmi i kwiatami nastrucji. Obok stawiamy 3 filiżanki z małymi łyżeczkami do avocado. Jemy wybierając avocado wraz z nadzieniem przy pomocy tychże łyżeczek.

Sałatka pomidorowo-twarogowa a la Rancho Romantica de Red
5 pomidorów
liście pietruszki
Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red – litr

Pomidory kroimy w plasterki i mieszamy z Pikantnym Sosem Twarogowo-Jajecznym a la Rancho Romantica de Red. Wykładamy na owalny półmisek. Dekorujemy natką pietruszki.

Wykwintna Sałatka kwiatowa la Rancho Romantica de Red
30 kwiatów nasturcji
20 liści nasturcji
Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red – litr

Drobno siekamy liście nasturcji i jej kwiatów (zostawiając część kwiatów ku ozdobie).
Posiekane liście i kwiaty mieszamy z Pikantnym Sosem Twarogowo-Jajecznym a la Rancho Romantica de Red. Wykładamy na owalny półmisek. Dekorujemy całymi kwiatami nasturcji.

Potrawy indiańskie :D

hahaha... :D
Przy okazji znalazłam parę potraw indiańskich...
Nie mogłam sobie odmówić przyjemności ich skopiowania, tym bardziej że składniki brzmią smakowicie, więc i potrawa z nich zrobiona musi być smaczna :)))))))).
Wypróbuję ją w odpowiednim czasie :D

Talerz z pomidorami i mozarella po indiańsku

  • pokrojony pomidor w plastry
  • pokrojony ser mozarella w plastry
  • oliwa z oliwek
  • pieprz w kulkach
  • listki bazyli
  • szczypiorek
  • oregano
  • sól
Pokrojone w plastry pomidory (np. 1 pomidor na jeden talerz) położyć na przemian z plastrami mozarelli tworząc koło. Polać oliwą, posolić, oreganować (posypać oregano), na środek dać listek bazylii, na całość rozsypać kilka ziarenek okrągłego pieprzu (sam sobie znajduje miejsce na talerzu). Wziąć trzy równo dopasowane do siebie szczypiorki długości około 15 cm, związać je jakieś 3 cm od góry czwartym szczypiorkiem i rozłożyć na talerzu pionowo - tworzy to taki wigwam nad tą całą sałatką. Podać z gorącą bagietką oraz prosto z lodówki wyjętym masłem z czosnkiem.

Pieczywo własnego wyrobu - niammm... ;)

Ugotowałam kartoflankę. Przydałoby się upiec kozinę by było mięso do chleba. Obrządek zwierzyny i gotowanie/zmywanie pochłaniają mi większość czasu. Brakuje mi czasu na inne rzeczy. Jakoś się trzeba zorganizować inaczej by starczało.

Mam dzisiaj chęć upiec bułki. Uwielbiam bułki :).
Znalazłam kilka ciekawych przepisów, które mam zamiar dzisiaj wypróbować. No może nie wszystkie na raz ;)

Bułki mleczne

* 1 litr mleka
* 2 łyżki cukru
* 10 dag drożdży
* mąka
* szczypta soli
* 3 jajka

Drożdże rozrabiamy z cukrem w połowie szklanki lekko podgrzanego mleka i odstawiamy do momentu, aż zaczną garować. Z tak przygotowanych drożdży, soli, pozostałego mleka, 2 całych jajek i 1 białka oraz mąki zagniatamy i dobrze wyrabiamy ciasto, po czym odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Mąki należy dodać tyle, aby ciasto nie kleiło się do rąk i dały się uformować ładne kulki. Pozostałe żółtko roztrzepujemy z 2-3 łyżkami mleka. Uformowane bułki układamy na natłuszczonej blasze, malujemy przy pomocy pędzelka wcześniej przygotowanym żółtkiem i pozostawiamy ponownie do wyrośnięcia. Następnie pieczemy nasze bułki w piekarniku, w temperaturze około 200°C.

Bułki serowe

* 1/2 kg mąki pełnoziarnistej
* 2 łyżeczki proszku do pieczenia
* 2 łyżeczki soli
* 1 łyżeczka cukru
* 400 g tłustego twarożku
* 3 jajka

Mąkę, proszek, sól i cukier wymieszać. Dodać jajka i twarożek. Wyrobić na gładko. Za pomocą dwóch łyżek, lub prościej za pomocą rąk formować bułeczki i kłaść na wysmarowaną tłuszczem blachę (można ją również wyłożyć folią aluminiową). Piec 20 minutw piekarniku nagrzanym do 200°C.

Bułki pszenne II

* 90 dag grubo mielonej mąki pszennej
* 2,5 szklanki pełnotłustego zsiadłego mleka
* 2 jajka
* 2 dag drożdży
* 1 dag soli
* odrobina cukru

Zsiadłe mleko lekko ogrzać, dodać trzecią część mąki i roztarte z cukrem drożdże. Wymieszać i pozostawić w ciepłym miejscu, aby rozczyn podrósł. Po wyrośnięciu starannie roztrzepać go łyżką, dodać pozostałą mąkę, sól oraz jajko i wyrobić ciasto. Zostawić w ciepłym miejscu, aby drugi raz wyrosło. Ciasto włożyć do formy (nie może zająć więcej niż połowę objętości) i poczekać aż wyrośnie. Przed wstawieniem do pieca lub piekarnika powierzchnię posmarować rozbełtanym jajkiem. Bułkę piecze się 45 minut. Po upieczeniu gorącą powierzchnie posmarować tłuszczem.

Jejku... ile przepisów znalazłam do wypróbowania... wow... odlot... :D
Będę wypiekać pasjami :D

piątek, 16 stycznia 2009

o.... już piątek :D
Wczoraj powędrowałam do Olecka załatwiać swoje sprawy. Co miałam – to załatwiłam. Resztę zostawiłam sobie na kolejne dni. Trochę czasu zabrakło na wszystko. Wróciłam PKSem. Idąc przez wioski i pola śliską wiejską drogą – fiknęłam koziołka i stłukłam kolano. Biedna Indianka. Kolanko stłuczone boli... Wróciłam do domu ostrożnie stąpając niczym kot ;)

Na ganku przywitała mnie wierna suka. Weszłam do domku i zrobiłam sobie jakąś prowizoryczną kolację. Herbatka miętowo-jabłkowa smakowała wyśmienicie. Tak bardzo, że aż 3 kubki wypiłam duszkiem. Pychota. Potem obejrzałam sobie mój ulubiony serial „Gotowe na wszystko” i obrobiłam zdjęcia do publikacji.

środa, 14 stycznia 2009

Dzisiaj bardzo późno obudziłam się. Nie wiem czemu. Musiałam być bardzo zmęczona. Czułam się jakaś taka połamana. Wstałam i wypuściłam zwierzynę z obór, stajni i koziarni. Poszłam poprawić rozerwaną bramkę.
Kurier z wielkimi obawami dojechał po tę pralkę.
Kurier: „Czy jest tam dojazd?”
Indianka: „Tak, wczoraj wieczorem odśnieżono na same podwórko, tak więc Pan dojedzie”
Kurier po chwili: „Grzęznę kołami w śniegu. Nawet jak dojadę to mogę potem nie wyjechać pod górę”
Indianka: „Jak się pan rozpędzi i będzie jechał pewnie to Pan dojedzie, a jak się Pan będzie wahał, to może Pan utknąć”
Z jękiem dojechał w końcu na podwórko. Zabrał pralkę i pojechał. Miał dzwonić, gdyby utknął, ale wyjechał za pierwszym zamachem i nie dzwonił. Wróciłam do domu na śniadanie. Wczorajszy experyment – czyli ciasto w przypadkowym programie okazało się zakalcem, ale smacznym więc ukroiłam sobie kromkę i zjadłam popijając herbatą.

Zdjęli mi forum z kafeterii. Nie wiem czemu. Chyba uznali moje posty za anonsowanie.
Nie szkodzi – założę nowe.

wtorek, 13 stycznia 2009

Wczoraj w nocy napaliłam solidnie w piecu i przy nim się wykąpałam. Niestety, nad ranem gdy podrzuciłam do tlącego się paleniska mokre badyle (a suchych nie ma) – nie załapały. Ale w domu utrzymuje się jeszcze trochę ciepła.

Rano wyszłam od razu do zwierzaków. Powypuszczałam sierściuchy z obór, stajen i koziarni by poszło się napić i przewietrzyć. Ze strychu obory zrzuciłam kostki i siana. Ładowałam na taczkę po jednej i podwoziłam pod oborę i stajnię. Krowy i konie dostały po kostce na śniegu. Resztę kostek zaniosłam do obory i stajni i porozkładałam. U koni równomiernie w dłuuugim żłobie, a krów w dwóch różnych narożnikach aby sobie krowy nie przeszkadzały jedząc.

Na czysty, zmrożony śnieg sypnęłam krowom i kozom i koniom owsa. Każdemu gatunkowi tak, by sobie nawzajem nie wyjadały. Także osobno dostały owies konie – osobno klacz i osobno ogier. Także krowy dostały osobno – w innym miejscu dostała Hiacynta, w drugim miejscu dostała Bernadetta. Bernadetta mnie dziś zadziwiła swoją inteligencją. Mianowicie, gdy zbliżyła się godzina powrotu do obory – podeszła pod okno kuchni i upomniała się abym otworzyła drzwi obory. Po prostu zajrzała do kuchni i spojrzała na mnie znacząco i pomrukując wskazała wielkim krowim łbem oborę. Uśmiechnęłam się. Wyszłam z domu i otworzyłam drzwi obory. Bydełko skrzętnie udało się do środka. Koniki dzisiaj jakoś wcześnie też chciały do środka. Otworzyłam drzwi i weszły grzecznie do stajni. Kózki się trochę kręciły po podwórku jedząc śnieg (są za leniwe by zejść do wodopoju) i wybierając pozostałe ziarnka owsa. Kózka Agatka mecząc zbliżyła się do mnie truchtem upominając się o dojenie. Weszłam do domu, umyłam wiadro i wyszłam do niej. Przywiązałam ją na chwilę do wozu konnego, by się nie kręciła za dużo podczas udoju i wydoiłam doszczętnie. Potem puściłam kózkę by sobie poszła do koziarni.

Weszłam do domu i wstawiłam chleb w dwóch piekarnikach. Po raz pierwszy piekłam w tym nowym piekarniku i przeraziłam się, bo mieszadła się nie kręciły przez długi czas. Zniecierpliwiona wstawiłam drugi chleb w starym piekarniku. Właśnie przeglądałam instrukcję i gwarancję do tego nowego piekarnika, gdy automat wreszcie zaczął mieszać. Odetchnęłam z ulgą. Widać ma inny tryb pracy niż ten mój stary piekarnik.

Wstawiłam chleby i zaczęłam rozmyślać coby tu upichcić tym razem na obiad gdy zadzwonił listonosz, że niesie dla mnie listy i żebym wyszła do niego, bo nie ma dojazdu do mego rancza. Zgodziłam się, bo zrobił mi przysługę - kupił dla mnie paczkę papieru toaletowego.

W połowie drogi między moim gospodarstwem, a gospodarstwem sołtysa spotkałam listonosza, narzekającego na nieodśnieżoną drogę. Powiedział, że upominał się w gminie o odśnieżenie. Zrobiłam foty zaśnieżonej drogi i wróciłam do domu.

Zadzwonił kurier, że nie dotrze dzisiaj do mnie. Umówiłam się z nim na inny dzień.

Otworzyłam książkę kucharską i znalazłam przepis na pierogi leniwe. Zabrałam się do mielenia ziemniaków ręczną maszynką. Muszę kupić sobie malakser, bo bardzo by mi ułatwił przygotowywanie potraw.
Zmielone ziemniaki zmieszałam z kozim twarogiem. Kozi twaróg był tak miękki, że nie trzeba było go mielić.
Dodałam 2 jaja, soli, mąki pszennej i ziemniaczanej i ugniotłam pierwsze w życiu leniwe pierogi.

Ugotowałam sobie porcję. Dodałam podgrzaną resztę kapusty i zjadłam. Kopytka smakowały jak kopytka – czyli udały się. Fajnie. Nowa sprawność zdobyta ;). W tym miesiącu już wypróbowałam robienie kotletów mielonych, gołąbków, zupy buraczkowej, kapuśniaka. Wszystko wyszło i było o dziwo bardzo smaczne. O dziwo, bo nieco modyfikowałam składniki.

Nagle Saba zaczęła ujadać. Otworzyłam drzwi i usłyszałam szum. Odśnieżarka o dziwo dotarła aż na moje podwórko. Wyskoczyłam, by otworzyć bramkę. Facet wjechał, zawrócił i pojechał z powrotem.
Ciekawe, czy mi głównej bramy wjazdowej na rancho nie rozerwał. Jutro trzeba sprawdzić.

Zadzwoniłam do kuriera, by jednak przyjechał jutro, bo trzeba wykorzystać fakt, że droga odśnieżona.
Zgodził się i jutro zabierze pralkę do reklamacji. Bardzo mi tutaj potrzebna ta pralka. Miałam sporo gorącej wody i nieco ciuchów do prania. Wszystkie golfy już ma brudne, a w takie mrozy chodzę wyłącznie w golfach, coby przeziębienia nie kusić.

Reszta kopytek dogotowuje się. Wyszło ponad 3 litry kopytek. Zapakowałam w plastikowe pojemniki hermetyczne i po wystudzeniu zamrożę. Nie jestem fanem kopytek. Zrobiłam je dla urozmaicenia jadłospisu.
Zdecydowanie bardziej wolę potrawy mięsne. Jutro sobie jakieś fajne mięsiwo ugotuję.

Kopytka zamrożone to gotowa potrawa – wystarczy odmrozić i podsmażyć. Gdy nie będę miała czasu gotować, albo będę chciała urozmaicenia – to sobie kiedy wyciągnę i usmażę. Mam chęć na sernik wiedeński. Większość sera koziego zużyłam na te kopytka, ale nastawię świeży twaróg na week end i zrobię sernik. Uwielbiam serniki. Może zaleję go galaretką? Teraz experymentalnie piekę ciasto do herbaty. Experymentalnie, bo składniki wrzuciłam na oko i wstawiłam jakiś program krótszy, który nie wiem jak zadziała na moje ciasto. Jestem ciekawa, co z tego wyjdzie. Może nic? Do tego starego automatu nie mam instrukcji i nie umiem go do końca obsługiwać. Chleb piecze mi dobrze, ale co wyjdzie z ciasta? Okaże się. Skończyła mi się mąka do pieczenia chleba. Będę musiała i tak experymentować ze zwykłą mąką. Na szczęście nowy piekarnik ma instrukcję.
W książce kucharskiej znalazłam ciekawe przepisy na bułeczki mleczne. Mam chęć spróbować zrobić pierwsze w mym życiu bułeczki. Uwielbiam bułeczki, zwłaszcza mleczne. Niech tylko wypróbuję je, to będę piekła pasjami zamiast chleba.

Mietka już nie ma prawie dwa tygodnie. Zadekował się w Sokółkach u starego rencisty i siedzi tam. Miało go nie być kilka dni, a tu się zrobiły już prawie dwa tygodnie. Chyba się tam wprowadził na dobre, bo ze swoją lodówką, chociaż tutaj zostały jeszcze jego ciuchy i telewizor. Nie wiem jakie on ma plany. Może dopiero pojawi się na wiosnę do sadzenia drzewek, a teraz woli pracować w lesie i mieszkać u Grabowskiego.
Pokój się zwolnił – mogę kogoś zaprosić ;)

Jeszcze mam opał. Starczy gdzieś na tydzień. Potem będę musiała naciąć drzewa do pieca. A raczej wcześniej.
Na razie nie mam na to i tak czasu. Mam co robić w domu i przy zwierzętach. Topole mają za długie gałęzie.
Przydałoby się przyciąć. Tam to trzeba z drabiną. Na razie drabina przysypana sianem, więc jej nie ruszę.
Kostki szybko ubywają – niebawem będzie odkryta i do wzięcia. Poza tym drzewka samosiejki porastają mą ziemię. Trzeba będzie je wykarczować.

czwartek, 8 stycznia 2009

To już czwartek??? Jak ten czas leci. Dziś dużo cieplej - już nie ma takiego trzaskającego mrozu, za to śniegu napadało więcej i... nie ma dojazdu do rancza :) We wsi ponoć odśnieżone, ale do mojego rancza nie odśnieżyli.

wtorek, 6 stycznia 2009

ahhh...

Porządki w sypialni utknęły – pół dnia zajął mi obrządek zwierząt, drugie pół – gotowanie i zmywanie.

Teraz jestem padnięta i już nic mi się nie chce... Tylko spać!

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Fucking porządki

Wzięłam się za fucking porządki, bo już ginę we wszechogarniającym bałaganie.
Będzie trudno uporządkować te rzeczy co tu mam, bo brakuje mi mebli, głównie szafek, regałów, szuflad.
Nawet jak to co mam tutaj nagromadzone poukładam, to i tak będzie mi tutaj to zawalidrogą.

Może by jakąś komodę kupić? Ale komoda to koszt. Taniej byłoby kupić deski sosnowe i samej zrobić regały.
Ale na to potrzeba czasu i umiejętności. Regał bym zrobiła, ale komoda pewnie by mi wyszła jakaś niedomykająca się. Poza tym, leży śnieg i nikt mi tutaj nic nie dowiezie przez najbliższe tygodnie – ani dechy, ani komodę.

Wzięłam się za dom. Mietka nie ma – poszedł na kilka dni do znajomego ze wsi do roboty.
Ja tymczasem ociepliłam pianką drzwi wejściowe i palę w piecu na maxa. Pilnuję by mi nie wygasł, bo przy takich temperaturach na zewnątrz to się błyskawicznie mieszkanie wychładza.

Porządkuję sterty papierów i ciuchów. To mi zajmie co najmniej tydzień.

Obrządek z grubsza zrobiony. Zwierzęta nakarmione. Jest zimno, ale słonecznie i nie wieje, więc pozwoliłam im paść się na dworze. Dostały po kostce siana i skubią.

14:08
Hahaha... walka z bałaganem w mojej sypialni trwa... trrrwa...i trrrrwa )))))))))))).
Nawet znalazłam parę ważnych dokumentów... a to dopiero wierzchołek góry lodowej...
Muszę w końcu ogarnąć te papierzyska i zorganizować sobie porządnie biuro. Czeka mnie trochę umysłowej pracy przy rozmaitych papierach – muszę mieć wszystko dobrze posortowane i porozkładane wygodnie bym mogła szybko działać.

Poprzestawiałam trochę te nędzne mebelki jakie tu posiadam: biurko i plastikowe regały na papiery.
Kurzy się na nich niesamowicie. Desperacko komoda z szufladami jest tu potrzebna.

Na strychu mam kilka sosnowych desek rok temu kupionych, wyszlifowanych i pomalowanych drewnochronem.
Miałam z nich robić drzwi do kurnika i stół do kuchni. Z tych zielonych zrobię drzwi do kurnika, a z tych rudych chyba jednak spróbuję komodę zmontować. Najwyżej schrzanię. Jeśli komoda mi nie wyjdzie, to zrobię co najmniej regały i powieszę na nich jakieś zasłonki coby się tak koszmarnie nie kurzyło na te moje dokumenty, papierzyska i gadżety.

niedziela, 4 stycznia 2009

śniegu napadało – Indiankę zasypało... ;)

Na dachach domu, obory i stajni leżą białe, ciche czapy śniegu. Wkoło biało, pięknie, słonecznie.
Mietek wybył dziś na 3 dni do znajomego do roboty do lasu.

W te największe mrozy będę sama :) Ma być minus 20 stopni. Co to dla mnie – mały pikuś ;)
6 lat temu przeżyłam tutaj minus 42 stopnie poniżej zera. Była to moja pierwsza zima na Mazurach.

Byłam sama, a piece przestały działać. Spałam w dresach, kurtce, śpiworze i pod trzema kołdrami. Spała też ze mną moja dalmatynka Sara. Taki mróz, a ja sama bez ogrzewania przez półtora tygodnia. Mało nie zamarzłam.
Zawzięłam się, że wytrzymam. Wytrzymałam. To było extremalne przeżycie ;) Tylko dla dzielnych tygrysków takich jak ja ;) Marznąc tak strasznie, zaprojektowałam wtedy jebitny, stalowy piec.

Ma 2,5 metra długości, 50cm szerokości, wlot na piekarnik i wpuszczony w niego piekarnik, blacha grzejna ma 50cm wysokości, a cały piec wraz z postumentami na których stoi ma ok. metra wysokości. W środku zainstalowana jest też wężownica do grzania wody, niestety przepalona już. Wodę grzeję w ogromnych 44 litrowych kotłach ustawionych na tym długim piecu. Woda nagrzewa się błyskawicznie. Mam pod dostatkiem gorącej wody do zmywania naczyń i mycia się.

Przede wszystkim tenże piec ogrzewa mi cały parter domu, a mógłby i strych, gdyby dorobić rozprowadzające ciepło rury na strychu.

Gotuję też na nim karmę dla psów, potrawy dla nas, warzę sery. Ten piec to wspaniałe me dzieło :) Ja go zaprojektowałam, kupiłam blachy, dałam do pocięcia, pogięcia i spawania wg moich wyliczeń. Błędem było kupienie do niego gotowej wężownicy ze sklepu żelaznego - okazała się za słaba. Trzeba to było zrobić z grubszej rury i dużo większą. Ponadto piec jest o pół metra za długi i piekarnik nie piecze. Tzn. mógłby, ale trzeba by było nawalić tam ogromną ilość drewna i podepchnąć pod sam piekarnik. Niemniej jednak piekarnik sprawdza się jako tzw. duchówka - dobre miejsce dla podtrzymywania temperatury potraw lub do wyrastania ciasta np. na chleb.
Jeszcze kiedyś ten piec trochę przerobię i wtedy będę mogła w nim wypiekać ciasta i chleby.

sobota, 3 stycznia 2009

Dzisiaj jakiś taki mało efektywny dzień. Mietek godzinę spóźnił się do pracy, ja nie mogę zmielić mięsa – nowa ręczna maszynka do mięsa kręci się na wszystkie strony, mało stołu nie wywaliłam, tak topornie mieli mięso.
Czas pomyśleć o elektrycznej maszynce do mięsa. I o nowym, solidnym stole.

Urodziła się śliczna, duża kózka po kózce saaneńskiej. Jest żwawa. Samodzielnie pije mleczko do młodej mamuśki. Fika radośnie po koziarni. Niech rośnie zdrowa i duża.

Nadal walczę w kuchni z maszynką. Zrobiłam też galaretkę na podwieczorek i ciasto wczoraj upieczone zalałam galaretką. Wyszło fajne, smaczne ciacho. To jest moje pierwsze ciasto z blachy z tego nowego piekarnika. I pierwsze z galaretką :). Zima to dobry czas na galaretki – szybko się ścinają za oknem lub na strychu.

Piekarnik sprawuje się wzorowo – jestem zadowolona. Piekarnik jest tak prosty, że aż genialny w swej prostocie i użytkowości. Jedyna rzecz jaka się w nimo może popsuć, to grzałki. Poza tym żadnych pokręteł, czasomierzy, termostatów, lampek, programatorów - nie ma, więc nie ma co się w nim popsuć. Takie proste sprzęty potrafią działać niezawodnie latami. Znajoma mojego ex boyfriend'a ma ponoć taki sam, tyle że pojedynczy i dobrze jej służy od chyba 15 lat.

Ja w moim piekarniku mam dwie półki na dwie blachy do pieczenia, więc mogę jednocześnie piec np. ciasto i bułki. Na razie upiekłam pojedyncze ciasto. Jak zrobić bułki, to muszę troszkę poczytać, bo jeszcze nie robiłam.

piątek, 2 stycznia 2009

Listonosz przywiózł piekarnik. No to teraz pasjami będę piekła ciasta i bułki :)
Listonosz złożył mi życzenia noworoczne, uścisnął dłoń - gość jest bardzo w porządku. Lubię go.
Spytał jak Mietek się sprawuje - pochwaliłam Miecia za wzorową pracę.

Dzisiaj Mietek działał na dworze, a ja cały dzień w kuchni. Pozmywałam naczynia, rozpakowałam i umyłam piekarnik i blachy. Ugotowałam obiad. Zajrzałam do kurnika i królików. Wydoiłam dojną kozę, a drugą zaprowadziłam do porodówki, gdzie dostała siana i dużego cmoka ode mnie, żeby nie było jej smutno samej. Pewnie dziś w nocy urodzi - taka pękata jest i ogon jej prosto stoi.

czwartek, 1 stycznia 2009

czwartek, 1 stycznia 2009

Jaki pierwszy dzień nowego roku – taki cały rok. Dlatego Mietek dzisiaj musiał wzorowo pracować: 8 godzin – od 8.00 do 16.00. I tak wzorowo ma pracować przez cały nowy rok. Nie ma bumelowania i obijania się.

Ja większość dnia spędziłam zajmując się domem, głównie kuchnią. Wyszłam na krótko by wydoić kozę, przeprowadzić inną wysokociężarną kozę do ciepłej i bezpiecznej porodówki, dać siana krowom i koniom, wpuścić bydło i konie do boxów, sprowadzić jedną z suk ze strychu obory na parter, i zrobić obchód włości.

Skontrolowałam robotę Mietka zgodnie z zasadą – „Pańskie oko konia tuczy” – trzeba od czasu do czasu kontrolować pracowników, bo inaczej zaczynają zbyt pobłażliwie dla siebie i niechlujnie podchodzić do zadań.

Mietka robota generalnie okay, tylko aluminiowa taczka nieco odkształciła się od kłód drzewa jakie nią przewoził. Za delikatna jest na takie kłody i kamienie. Ona jest odpowiednia do siana, paszy lub gnoju czy ziemi, ale nie do topornych kłód. Dałam mu stalową taczkę na większym i mocniejszym kole.
Ta stalowa jest odpowiednia do wożenia kłód i kamieni. Jest odporna.

Troszkę śnieżku popadało, ale niewiele. Nie przeszkadza zwozić drewno pod dom.
Mietek sporo przytargał tego drzewa, ale widzę, że jeszcze sporo leży tu i tam. Powoli wysprzątamy tę ziemię.
I jest czym palić w piecu. Dzisiaj ponoć ma być minus 10 stopni w nocy. To dosyć zimno.

Mamy zapas opału na jakiś czas – jest czym palić. Zwierzętom tak urządziłam boxy, że mają ciepło.
Psom może być trochę zimnawo, ale przynajmniej są pod dachem i mają legowiska wysłane słomą.
Dostaną na noc ciepłą karmę, to je trochę rozgrzeje. Chyba jutro im dorzucę ściółki by było im cieplej. Dorzuciłabym dzisiaj, gdybym wcześniej wiedziała, że ma być minus 10. Teraz już ciemno i nie wychodzę z domu. Jestem śpiąca. Upiekłabym ciasto i zrobiła kefir, ale za bardzo kleją mi się oczy. Może jutro to zrobię.

Wczoraj upiekłam świeży chlebek, ale jeszcze w starym automacie. Ten nowy muszę wypróbować. Ale najpierw instrukcja. Najpierw przeczytam instrukcję, a dość gruba jest.

środa, 31 grudnia 2008

Ale jestem zmęczona! Spać spać!
Dzisiaj caaały dzień baaaardzo pracowity: od rana do 15.00 obrządek zwierzyny, odebrałam też paczki od kurierów, a potem palenie w piecu, gotowanie, pranie, zmywanie.

Jestem padnięta, ale pożywny rosół ugotowałam, usmażyłam kotlety, ugotowałam ziemniaki, ugotowałam budyń. Wypróbowałam nową pralkę i tu rozczarowanie - pralka uszkodzona. Cieknie. Muszę zwrócić.
Szkoda, bo ładna, pojemna i fajnie się w niej pierze. Na jutro został mi do wypróbowania nowy automat do wypieku chleba. Dziś jeszcze w starym, małym upiekę chlebek na jutro.

Mietek wrócił przed północą - tym razem od swego wujka. Oczywiście zawiany – no, ale trafił w Sylwestra, to usprawiedliwiony ;)

Trochę pogadaliśmy. Zdał relacje gdzie był i co robił. Potem w skrócie naświetliłam mu błędność rzucania sznurków od kostek siana na podłogę koziarni i stwarzane przez takie niechlujne postępowanie zagrożenia dla zdrowia i życia kóz. Poniał. :) Wytłumaczyłam mu też, jak obchodzić się prawidłowo z ciężarnymi kozami i nowonarodzonymi koźlętami.

Mietek wyszukał ostatni kawałek czekolady w tym domu – świątecznego Mikołaja spod choinki.
Przełamaliśmy dziada na pół i zjedliśmy z budyniem, który dziś ugotowałam. Budyń niesamowity – ugotowany na mleku kozim, ale niezwykłym – na siarze. Gęsty jak legumina. Bardzo pożywny.