czwartek, 4 marca 2010

Ausweis bitte!

Ślązak przyjechał do mnie do pomocy na gospodarstwie. Pijany! Myślałam, że jest tylko lekko podpity, ale jak mało nie wywalił mojej nowiutkiej szafki, to zrozumiałam, że jest mocno wypity.

Taryfiarz z Ełku naciągnął gościa na kurs za 200zł. Zajebiście. Nie będzie miał na papierosy, a ja mu kupować nie będę! Sama nie palę i nie mam zamiaru nikomu kupować papierosów.

Przed wpuszczeniem obcego typa na chałupę zrewidowałam go. „Dowód tożsamości poproszę. Zatrzymam go dopóki pan u mnie będzie mieszkał. W dniu w którym pan będzie wyjeżdżał, oddam panu. Rozumie pan, wpuszczam obcego człowieka pod mój dach. Muszę znać pana personalia”.

Facio dał dowód, wszedł i zaczął rozprawiać. W dodatku wyszło na jaw, że nieźle wstawiony. Podpity, ale nie wygląda na seryjnego mordercę czy psychopatę, lecz raczej na rozbitka życiowego, więc go jakoś postaram się stolerować o ile będzie mi pomagał, a nie przysparzał problemów. Przyjechał ze Śląska, więc go nie wywaliłam od razu, ale jeśli będzie mi sprawiał problemy, to się szybko pożegnamy!

środa, 3 marca 2010

Poranek

Wstał śnieżnobiało-błękitny dzień rozświetlony złocistym blaskiem wschodzącego Słońca, a wraz z nim wstała niewyspana Indianka. Czas na pożywne śniadanie i wio! do zwierząt.
 
Za oknem cieniutka warstewka śniegu na nowo spowiła otaczające wzgórza oraz wzgórze na którym stoi chatka Indianki.
 
Indianka robi śniadanie i duma jak tu zamienić swą biedną chatkę w wygodną rezydencję... 

Wieje

Okrutnie wieje i zima jakby wróciła, ale w niepełnej krasie, bo wzgórza choć zlodowaciałe, to pozbawione już śniegu. Indianka kolejny dzień przebumelowała nie na rzeczach, które zaplanowała. Jednak porządeczek w domku narasta razem z drobnymi i żmudnymi poczynaniami Indianki. W domu robi się coraz przejrzyściej, chociaż jeszcze daleko do pełnej klarowności.
 
Robiąc porządki znajduje drobiazgi, które przypominają jej o przeszłości, jakże odmiennej od teraźniejszości. Znalazła baterię starych dyskietek ze wzorami umów, a nawet skrzynkę kaset magnetofonowych z nagranymi powieściami po angielsku. Wszystko strasznie zakurzone – trzeba było czyścić. Prace porządkowe powoli postępują do przodu, ale pewnie z tydzień jeszcze zajmą, a może i dłużej, bo wszystko trzeba wytrzeć i posegregować – osobno czasopisma koniarskie, osobno rolnicze, osobno językowe, osobno rozrywkowe. Indianka ma tutaj całe stosy makulatury. Makulatura nie jest do wyrzucenia, bo często zawiera cenne informacje. Podczas porządków Indianka wydobywa z rozmaitych zakurzonych czeluści coraz to kolejne czasopisma drogocenne lub przydatne takie jak Spotlight, Yes, Chip, Koński Targ, Koń polski, Za miastem, Bydło. Szkoda, że człowiek żyje tak krótko. Indianka obawia się, że nie zdąży wykorzystać i zastosować swojej wiedzy z różnych dziedzin.

wtorek, 2 marca 2010

Obolałe stawy

Wczoraj Indianka niewiele podziałała – bolały ją stawy i pobolewał kręgosłup, więc większość dnia spędziła w łóżku przeglądając katalogi mebli oraz materiałów wykończeniowych marząc o remoncie kapitalnym domu i w głowie robiąc projekty tegoż remontu.
 
Póki co zostało jej część mebelków do rozstawienia i ulokowania w nich swoich rzeczy. Bolą nadgarstki i nie mogła się zmusić do pracy. Nie jest w stanie zdjąć komody z komody by je ustawić na ich miejscach. Mogła by upuścić i roztrzaskać mebelki.
 
Zrobiła co mogła - kilka naczyń przyniosła z piwnicy, umyła z kurzu oraz ustawiła wewnątrz pięknej przeszklonej witrynki. Zrobiła sobie wreszcie porządny obiad, a wcześniej zrobiła niezbędny obrządek – napoiła i nakarmiła kozy, dała koniom owsa i dopilnowała by krowa się napiła wody oraz zmieniła wodę kurom i zaniosła im obierki z cebuli by poza pszenicą miały trochę urozmaicenia w żywieniu. Przydałoby się zebrać im nasiona wypadające z siana i podrzucić do dziobania, ale konie napaskudziły na podłodze w ex paszarni i nie da się już tam zbierać nasion traw. Wcześniej tych nasion było mnóstwo i kury miały wielką frajdę grzebiąc w kupkach nasion wysypanych z siana.
 
Konie mają stały dostęp do wody, więc radzą sobie. Krowę trzeba wyganiać do wodopoju, a kozom nosi wiadra wody i siano.
 
Krowa i konie mają siano w oborze i stajni, więc Indianka nie musi targać tego siana dla nich – i całe szczęście, bo stawy rąk bolą.
 
Wieczorem i w nocy niesamowita wichura była. Światło mrugało, ale na szczęście linia nie została zerwana. Ciekawe czy dziś internet będzie działał.
 
Dzisiaj nadal jakieś pobolewania odczuwa tym razem w okolicach lędźwi, ale przynajmniej głowa nie pęka. Trzeba będzie się pooszczędzać i poodpoczywać trochę po każdym wysiłku. Niebawem przyjedzie człowiek do pomocy, to on trochę podziała i odciąży Indiankę. Przytarga drewno z pola i napali w piecu, bo Indianka nie ma siły ni zdrowia obecnie. W dodatku piła motorowa nieczynna od ponad dwóch miesięcy i nie ma czym pociąć drewna znajdującego się bliżej domu.
 
Wczoraj kupiec interesował się mocno krową Indianki i chciał przyjechać ją oglądać. Kupiec proponował za kilogram żywca „zawrotną” cenę 3,5zł czyli mniej niż ludzie dostają za żywiec wieprzowy. Wołowina jest szlachetnym mięsem, zdrowszym niż wieprzowina, chudszym, wartościowszym. Zawiera mnóstwo smacznego, odżywczego białka. Indianka powiedziała, że za mniej niż 4,5zł/kg żywca swojej zdrowej, mięsnej, ekologicznej krowy nie sprzeda. Jakoś kupiec się nie zraził i był zdecydowany przyjechać po krowę. Niestety, droga rozmokła i nie dojechał.
 
Może i dobrze, bo 4,5zł za kilogram znakomitej wołowiny to nie jest cena zadowalająca dla Indianki. Indianka majątek wydaje na zakup paszy co roku i nie opłaca jej się sprzedawać poniżej kosztów utrzymania krowy i poniesionych nakładów. Lepiej tę krowę zostawić na mięso dla siebie i swojej rodziny. Wołowina w sklepach dochodzi do 17zł/kg. Nawet Indianka widziała ceny wołowiny w wysokości 24zł/kg. Indiance nie uśmiecha się oddawać dobrej krowy za psi grosz i samej przepłacać słono w sklepie za mięso i dopłacać po 40-50zł/kurs taryfy z miasta z zakupami, gdzie taryfa nie zawsze dojedzie na gospodarstwo i na podwórko z uwagi na słabą jakość techniczną drogi, gdzie przez 8 miesięcy w roku nie ma dojazdu do gospodarstwa, bo albo śnieg i zaspy, albo roztopy lub ulewy i nieprzejezdne bagno się robi na gruntowej, gliniastej drodze.

sobota, 27 lutego 2010

Sobota?

Czyżby to dziś była sobota? Indianka dziwnie się czuje mając tak niewiele do roboty. Teoretycznie jest mnóstwo do zrobienia, ale nie wszystko da się zrobić od ręki. Na przykład remont domu. Trzeba wielkiej kasy i masy pracy. Póki co, trzeba rozlokować swoje rzeczy w nowych mebelkach.
 
Indianka na Mazurach 7 lat żyła w nędzy i niewygodzie, prawie bez mebli z wyjątkiem przywiezionego ze Szczecina łóżka, biurka, stolika i dwóch plastikowych krzeseł. Nieopatrznie zostawiła swoje meble w dawnym mieszkaniu (piękną, ogromną lustrzaną szafę garderobianą, szafę ubraniową, regał na książki, dopasowany do kuchni komplet mebli kuchennych). Zostawiła je nowej nabywczyni jej mieszkania. Nabywczyni była po przejściach życiowych, w depresji, po rozwodzie, sama z dzieckiem. Nauczycielka języka obcego – podobnie jak Indianka, tyle że ona języka niemieckiego.
 
Żal się Indiance zrobiło rozbitej psychicznie kobiety i zostawiła jej swoje najlepsze meble, wierząc, że na Mazurach bez problemu zdobędzie używaną meblościankę, którą przemaluje na soczyste kolory, a po remoncie domu zrobi sobie własnoręcznie drewniane meble na wymiar.

Niestety, realia mazurskie drastycznie odbiegają od reali szczecińskich. Nie udało się załatwić używanych mebli, chociaż przez moment była nadzieja, bo lokalna szkoła zmieniała akurat umeblowanie i mieli dużo mebli na zbyciu. Indianka udała się do tejże szkoły z prośbą, czy nie mogła by kilku mebli dostać. Sekretarka odmówiła. Powiedziała, że te meble mają być spalone. Indianka podpytywała też swoich sąsiadów, czy nie mają na strychach jakichś zbędnych gratów. Robili oczy wielkie jak 5zł. Indianka przyjechała ze świata, gdzie ludzie zbędne graty wystawiają na korytarze lub przed blok i można sobie je zabrać. Tutaj tak dobrze nie ma. Więc została bez mebli.
 
Ostatnie pieniądze zainwestowała w materiały budowlane i narzędzia. Pomyślała, że meble kupi po remoncie. Ale remont utknął z braku pomocy i funduszy dawno temu. Kasy na cokolwiek nie było. A gdy pokazały się niewielkie dopłaty, trzeba było zainwestować w wynajem maszyn rolnych do uprawy ziemi i zakup zwierząt hodowlanych. Nic nie zostało na remont tym bardziej na meble.
 
Remoncik Indianka prowadzi z partyzanta. Jak ktoś kto coś umie zrobić znajdzie się na rancho przypadkiem – jest angażowany do drobnych prac konserwacyjnych i remontowych. Sama Indianka zrobiła dwie bramy do stajni i wyszlifowała oraz pomalowała ganek i belki stropowe w pokoiku gościnnym oraz z wielkim trudem tynkowała mały pokoik, dopóki kontuzjowana w wypadku ręka nie odmówiła posłuszeństwa
 
Tymczasem zakupione zwierzęta Indianki rozmnożyły się i dostarczyły mnóstwo zajęcia przy ręcznym dojeniu kóz, krów i przerobie mleka na sery. Nie było sił i czasu i kasy na jakikolwiek remoncik, więc Indianka nic nie remontowała.
 
7 lat temu w nowokupionej chacie zastała starą zdezelowaną szafę z lat 50tych i proste łóżko drewniane bez materaca oraz rozłażący się kredens kuchenny wypacykowany farbą olejną. W piwnicy znalazła pleśniejące stare dwie szuflady, które pomalowała i przerobiła na półki wiszące. Przemalowała także znalezioną w oborze podstawę od starej toaletki i zrobiła dwie stojące szafki z dwóch resztek jakiejś poobijanej meblościanki z płyt wiórowych.
 
To skąpe umeblowanie w żaden sposób nie było w stanie pomieścić przywiezionych z miasta rzeczy Indianki, więc stały całymi latami na podłodze w stosach lub były przekładane z miejsca na miejsce, bo przeszkadzały. Część wylądowała na strychu.
 
Dom nadal do remontu z wyjątkiem małego pokoiku gościnnego (chociaż i jego trzeba odmalować, bo sadze weszły w ściany a i drzwi trzeba wstawić bo sadza z kuchni brudzi ściany), ale Indiankę potwornie męczył ten wieloletni bałagan i prowizorka, zatem okazyjnie kupiła zestaw ładnych mebli na wyprzedaży. Najtaniej jak się dało. Niektóre pozycje były z 50% bonifikatą, więc się opłaciło.
 
Teraz ma przynajmniej w co wpakować swoje rzeczy: papiery, książki, ciuchy, szpargały. Mały pokoik gościnny umeblowała wygodnie i wprowadziła się do niego z lubością.
 
Kupiła też śliczną rozkładaną sofę. Sofa ma twardy prosty materac, więc dobrze się na niej leży obolałemu kręgosłupkowi, a samo łóżko jest jakby skrojone na Indiankę. Śpiuchna sobie w nim jako ptak w gnieździe.
Pokoik maleńki – z centymetrem w ręku Indianka zaplanowała co gdzie ma stanąć i wszystko co w nim miało się zmieścić – zmieściło się z nawiązkom.
 
Jeszcze trzeba drzwi wstawić do tego pokoiku i wodę doprowadzić do przynależnej do pokoiku łazienki. Potrzebne też centralne ogrzewanie, no ale to już grubsza inwestycja. W tym roku byle drzwi wstawić i wodę do łazienki doprowadzić i byłoby dobrze. Ewentualnie można by było wtedy wynająć ten pokoik agroturystom i zacząć na nim zarabiać. No, ale czy mieszczuchowi z Warszawy będzie pasował taki malutki pokoik? No i gdzie Indianka podzieje swoje osobiste rzeczy z tego pokoiku? To nie takie proste.
 
Prawdopodobnie trzeba będzie wyremontować drugi i trzeci pokój, ale tam roboty od groma jest do zrobienia i zajmie to mnóstwo czasu i pochłonie duże finanse. Skąd brać te finanse?
 
Jest rozwiązanie. Ten drugi pokój to w zasadzie tylko tynki skuć i położyć nowe oraz wstawić nowe drzwi i doprowadzić wodę do łazienki i łazienkę odnowić (ściany i sufit). No, ale przed nim jest rozwalona kuchnia...
 
To ten pokój z łazienką pomocnikowi Indianka by najęła. Zgłosił się facet, co chce wynająć pokój z wyżywieniem w zamian za pomoc przy remoncie i na gospodarstwie. Podobno coś umie robić. Jakby był sensowny gościu, to by go Indianka zatrzymała na dłużej.
 
W tym małym pokoiku, by sama mieszkała, a trzeci by zrobili pod agroturystów. Garsoniera z osobnym wejściem. To można spróbować zrobić.
 
No i kuchnia jest do kapitalnego remontu. Indianka nie może serwować posiłków agroturystom, dopóki kuchni nie wykafelkuje, podłogi nie wyleje, sufitu nie wymieni. To najwyżej nie będzie serwowała – będą jeść u konkurencji.
 
Jeśli nie ruszy w tym roku z agroturystyką to nie będzie miała nadal źródła utrzymania i co gorsza za co spłacić kredyty ... Trzeba działać!

piątek, 26 lutego 2010

Noc

Noc. Indianka rozkoszuje się swoim wygodnym pokoikiem, który sobie stworzyła w ciągu ostatnich kilku dni... Ma tu wszystko czego jej potrzeba do szczęścia (no z wyjątkiem cudownego królewicza z bajki, który jakoś nie może do Indianki trafić)... Jest ciepło, wygodnie, czysto, ładnie, melodyjnie...
 
Dzisiaj kolejny dzień porządków przedwiosennych. Nadgarstki nie przestają dokuczać. Musiały się nadwyrężyć podczas noszenia siana i książek. Oczywiście snopy siana Indianka nosiła podczas obrządku plus wiadra z wodą dla kóz. Natomiast książki i różne takie szpargały i gadżety porządkowała w domu. Owe przedmioty mocno się zakurzyły i każdy trzeba było umyć lub wytrzeć mokrą ścierką. Aż ręce zaczęły piec. To chyba ten chlor zawarty w wodzie tak pożarł skórę rąk Indianki. Na szczęście Indianka niedawno zaopatrzyła się w kremy i maść do rąk.
Natarła maścią piekące dłonie. Jutro trzeba będzie założyć gumowe lub foliowe rękawice. Skóra pracowitych dłoni Indianki za bardzo podrażniona, by dalej ją narażać.
 
Poza tym Indianka jakaś taka niespokojna jest. Ostatnio nie odżywia się normalnie tylko zalewajkami – może to dlatego? No i czuć w powietrzu zbliżającą się wiosnę – to też może wywoływać zamieszanie w niej.
 
Ogrom porządków domowych jest przytłaczający, ale sobie z nim systematycznie radzi. Są też pewne pilne sprawy do dopilnowania. Nawet kilka ich. Trzeba się za nie zabrać, ale najpierw trzeba chociaż z grubsza ogarnąć bałagan. Poukładać, posegregować rzeczy i dokumenty.
 
Już sporo rzeczy znalazło swoje miejsca. Tanio świeżo kupione regały zdają egzamin wyśmienicie. Jest półka językowa, informatyczna, prawnicza, jest półka koniarska, półka kucharska, półka różno-hobbystyczna, półka rozrywkowo-powieściowa, półka remontowo-budowlana, półka ogrodnicza i hodowlana. Każda pozycja pieczołowicie wytarta i tematycznie oraz gabarytowo dopasowana do reszty. To są żmudne porządki, no ale to trzeba zrobić. Indianka mieszkając ongiś w mieście zebrała pokaźny księgozbiorek, który uzupełniła żyjąc na Mazurach. To kilka setek pozycji składających się z książek, książeczek, poradników, podręczników, słowników.
 
Dom jest pełny kurzu, sadzy, wilgoci. Trzeba książki i czasopisma oczyścić i pochować, by nie niszczały i posegregować, by były łatwe do odnalezienia, gdy potrzebne.
 
Są też stosy dokumentacji rolniczej i innej. Wszystko trzeba przejrzeć, wytrzeć i posegregować, uporządkować.
 
Niebawem powstanie idealnie uporządkowany i przejrzysty gabinecik, który będzie pomocny Indiance w kontrolowaniu, regulowaniu i załatwianiu różnych spraw.

Przedwiosenne porządki

Indiance opał się skończył, piła nie działa, grzejnik elektryczny się przepalił, gaz do gotowania skończył, w domu zimno, ale koc elektryczny działa i Indiance ciepło spać, a w dzień gania po podwórku robiąc obrządek lub po domu robiąc porządki, więc zimna nie czuje.
 
Trochę ręce marzną i stopy, ale za to nawycierała z kurzu i poukładała oraz posegregowała dziesiątki książek, poradników i podręczników.
Nadgarstki i dłonie bolą i drętwieją (oby to nie reumatyzm był tylko zwykłe przepracowanie), ale jeszcze stosy dokumentacji rolniczej i innej do poukładania i posegregowania zostały. Mnóstwo tego. Jednak stosy stopniowo topnieją w miarę indiańskich zabiegów.
 
Także ciuchy poskładane i poukładane częściowo są, ale zostało jeszcze sporo ich do poukładania no i podłogi do pozamiatania i umycia.
Częściowo już pozamiatane i umyte, ale jeszcze nie wszystko dostępne jest dla miotły i mopa, bo podłogi zawalone stosami dokumentów i ciuchów oraz innymi zagracającymi szpargałami.
 
Wczoraj ku radości Indianki paczka od Mamy przyszła z prowiantem.
Także Indianka na razie ma co jeść i może działać dalej.

czwartek, 25 lutego 2010

Wyciszenie

Indianka delektuje się spokojem swojego domu i odpoczywa, bo cosik bardzo zmęczona jest. Wtorkowa wyprawa do Olecka ją wykończyła, a i środowe domowe porządki odcisnęły zmęczenie na organizmie kobietki. Bolą ręce i kręgosłupek. Trzeba się pooszczędzać.

wtorek, 23 lutego 2010

Na wozie

Indianka raz na wozie, raz pod wozem. Dziś na wozie :))).
Republika ściborska podwiozła Indiankę z Olecka na wioskę... :)
Jak miło! :) Sam mości "Biegnący Wilk" - Dariusz Morsztyn. Jaki uczynny człowiek! :)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Ciśnienie

Idzie wiosna i chyba ciśnienie się mocno wahnęło, bo Indiance czacha boli... Pięknie słonecznie dziś było, ale ciśnienie Indiankę do łóżka powaliło... Zanim się to zdarzyło, obrządek się zrobiło i podłogę w pokoiku umyło... i chlebek upiekło... ale teraz nie da rady nic robić – tak czacha nawala... Ogólnie Indianka osłabiona jakoś... przedwiosenne przemęczenie?

niedziela, 21 lutego 2010

Zamiatanko

Słoneczko ładnie przyświeca. Indianka poczuła zbliżającą się wiosnę i zabrała się za wiosenne porządki. Dokładnie zamiotła korytarz, schody do piwnicy, schody na strych, zdjęła bombki i łańcuchy bożonarodzeniowe (najwyższy czas!) i wyniosła mnóstwo drobiazgów, które trzeba wymyć z kurzu. Teraz przerwa na odsapnięcie, a potem pora na kuchnię...
No, ale trzeba jeszcze do zwierzaków zajrzeć...

sobota, 20 lutego 2010

Wzburzona

Od wczoraj Indianka jest wzburzona. Była w K. Przypadkiem była świadkiem nieprawości, niegodziwości i nadużywania władzy urzędniczej. Adrenalina ostro poszła w górę. Indianka jest ciągle bardzo zdenerwowana. Co za skandal niesłychany! To niepojęte! Krew burzy się w żyłach Indianki. Nie zostawi tak tego!

piątek, 19 lutego 2010

Męcząca wyprawa

Każda nożna wyprawa do Olecka jest dla Indianki męcząca i pozbawia ją sił na kilka dni. Po każdej takiej wyprawie Indianka musi parę dni odpocząć, odzyskać siły. Po wczorajszej takoż. Wielokilometrowa wędrówka śnieżnymi, urokliwymi szlakami zmęczyła Indiankę. Cudowne krajobrazy czynią piesze wędrówki niezwykłymi, ale wędrówki męczą, zwłaszcza gdy się targa z miasta na plecach zakupy, a kręgosłupek boli.

czwartek, 18 lutego 2010

Plastikowy wężyk

Bystre oczko Indianki dojrzało plastikowy wężyk sprytnie wkręcony w przedłużkę łączącą kranik ze ścianą w łazience szpitalnej.
Oto rozwiązanie problemu braku bieżącej wody w łazienkach Indianki.

Nie trzeba kuć i niszczyć kafelków. Można wodę puścić plastikowymi wężykami po kafelkach i zamocować je w fugach – tak jak to zrobiono w tej łazience szpitalnej w Olecku. 



ODPOWIEDŹ NA KOMENTARZE
Plastikowe wężyki też mnie odstręczały. Ujrzałam je na praktycznym przykładzie i nie wyglądają tak tragicznie jak sobie to wyobrażałam.

Poza tym aktualnie modne łazienki są tak brzydkie, że w tym kontekście taki mały prostacki wężyk nie powinien nikogo razić. Jak ja ten wężyk przeżyję, to ewentualni goście także. ważne, że będzie bieżąca woda w łazienkach.

Nie znam innego sposobu jak w istniejących już łazienkach doprowadzić wodę bez rozkuwania ścian i niszczenia kafelków.

Plastikowy wężyk to chyba najprostszy, najtańszy i najszybszy sposób na doprowadzenie wody do łazienek.

Ten wężyk co widziałam to białawy był, ale może są różnobarwne?

Cowboy, masz inny pomysł jak bez kucia ścian, łamania kafelków i wyrywania popękanej instalacji doprowadzić wodę do łazienek i kuchni?

Chcę też ciepłą wodę w kranach. Podgrzewacz przepływowy? Jaki najlepszy?
 

wtorek, 16 lutego 2010

Odpowiedź na komentarz

„Gdyby nie dopłaty, to cena za produkty rolne byłaby wyższa, a więc więcej pieniędzy rolnik by dostał.”

Wojtku – ekonomia to skomplikowany mechanizm i w związku z tym przy braku dopłat niekoniecznie cena za produkty byłaby wyższa i rolnik by więcej dostawał. Mogłoby być dokładnie odwrotnie, bo w grę wchodzi wiele czynników wzajemnie na siebie oddziałujących.

Dopłaty unijne to tylko jedna strona medalu. Druga strona to wyśrubowane wymogi unijne, które gospodarstwa muszą spełniać by te dopłaty otrzymywać. By otrzymywać te dopłaty musimy dostosowywać nasze gospodarstwa i sposób hodowli oraz uprawy do rozmaitych narzuconych nam odgórnie wymogów. 

Niektóre z nich są absurdalne i w moim odczuciu zbędne.

Dostosowywanie gospodarstw do wymogów unijnych wymaga dodatkowych nakładów inwestycyjnych, które nie zawsze są finansowane w stu procentach z dopłat unijnych – często trzeba do nich dokładać z własnej kieszeni np. 50% kosztu inwestycji czy 70% kosztu inwestycji, są też ograniczenia, np. nie można kupić używanego ciągnika za 15.000zł z tych dotacji na modernizację, tylko jedyna możliwość by skorzystać z tej dotacji to zakup nowego traktora, a to koszt ok. 2 miliardy, przy czym połowę trzeba wyłożyć ze swojej kieszeni (połowę lub więcej, bo refundowane są tylko koszty kwalifikowane czyli np. VAT nie jest refundowany, a to ogromne pieniądze przy takich kwotach) ponadto dotacje nie są wypłacane z góry lecz z dołu, czyli najpierw trzeba całą kasę na daną inwestycję wyłożyć z własnej kieszeni lub zapożyczyć się w banku, ponieść wysokie koszty przygotowania dokumentacji itd. i nie ma się pewności, czy te dopłaty ostatecznie zostaną przyznane, czy nie zostaną z jakichś względów okrojone lub odebrane całkiem.

System dopłat i wymogów unijnych to obszerny temat i nie zmieszczę się z jego ogarnięciem w pięciu zdaniach, a dziś nie mam czasu na dłuższe wypowiedzi.

Powiem krótko – dotacje unijne to róże z wielkimi kolcami. Wielu rolników, którzy potrzebują inwestycji w gospodarstwach rezygnuje z wielu programów z uwagi na te wielkie kolce, bo niekiedy kolce większe niż same kwiaty.

Ja bym chętnie skorzystała z dotacji na zakup ciągnika używanego lub małego w cenie do 15.000zł – ale takiej dotacji nie ma.

Natomiast jest dotacja na zakup ciągnika nowego za ok. 2 miliardy – to oznacza wyłożenie z własnej kieszeni jednego miliarda lub więcej – a kto tyle nosi w kieszeniach? Przeciętnego rolnika nie stać na korzystanie  z większości dotacji. Przy małym gospodarstwie zakup tak kosztownego sprzętu to samobójstwo – to jak kupowanie samolotu by przelecieć się do sklepu i z powrotem, bo ten traktor nie zarobi na siebie na maleńkim gospodarstwie, a kredyty i odsetki od nich pochłoną całe gospodarstwo.


Natomiast tzw. dopłaty obszarowe są niewielkie, uzależnione od obszaru gospodarstwa i im mniejsze gospodarstwo to i dopłaty mniejsze.

W moim przypadku ledwo starczają na zakup pasz i sfinansowanie  części innych kosztów prowadzenia gospodarstwa (KRUSu, podatku rolnego, stanówki, inseminacji, usług i środków weterynaryjnych). 

Jeśli zdecyduję się na jakiś droższy zakup np. na pompę do nawadniania sadu – to nie starcza na przykład na składkę KRUS. A pompę muszę kupić, gdy susza, bo młode sadzonki szlag trafi.

Mowy nie ma o zakupie nawet używanego samochodu czy ciągnika, nie wspomnę o kosiarce rotacyjnej i przyczepie samozbierającej siano.

Także drepczę w miejscu, bo brak konkretnego dofinansowania umożliwiającego mi rozwój i modernizację gospodarstwa, zainwestowanie w jakąś konkretną hodowlę lub uprawę.

Chciałam inwestować w serowarstwo – ale to ogromne koszty, wysokie wymogi sanitarne i budowlane – praktycznie nie do realizacji dla takiego małego rolnika jak ja.

Zdecydowałam się na założenie sadu owocowego, bo to przynajmniej początkowo tańsze i prostsze. Zanim zacznie przynosić dochody - minie kilka lat. 


Tymczasem już teraz musiałam wyłożyć kasę na zakup sadzonek, pompy do nawadniania, napracować się przy ręcznym sadzeniu ogromnej ilości sadzonek. Teraz okazuje się, że trzeba go pilnie ogrodzić, bo niszczą go lokalni zawistnicy i złodzieje.

Dążę do tego, aby moje gospodarstwo wykarmiło mnie i ewentualną rodzinę, którą bym chciała założyć i by dało mnie i mojej rodzinie godziwe utrzymanie. Kokosów na nim nie zbiję, bo trzeba by w nie wtopić masę kasy, której nie mam, a i ryzyko inwestycji w rolnictwie jest większe niż przy inwestowaniu w firmy miejskie i wtopienie wielkiej kasy nie jest równoznaczne z sukcesem planowanego przedsięwzięcia.

Gospodarstwa rolne to wyłącznie producenci, a ci zawsze mają przechlapane – najwięcej kasy koszą pośrednicy, a dla rolników zostają ochłapy, a przy zmianie koniuktury – nie da się przestawić z dnia na dzień np. kurzej fermy na hodowlę bydła opasowego, bo to wymaga kolejnych nakładów i długofalowej hodowli, zanim rolnik dochowa się np. gromady byczków na sprzedaż na mięso.

Często jest tak, że jak już dochowa się tego inwentarza pożądanego, to ceny żywca tak lecą na ryj, że sprzedaje za bezcen bydło byle tylko pokryć koszty produkcji i nie wbijać się w większe.
Zyskują na tym cwani handlarze, którzy skupują za psie pieniądze bydło.

Natomiast ceny w sklepach spożywczych są często kilku lub kilkunastokrotnie wyższe niż zapłata jaką dostaje rolnik za dany produkt, ale to rolnik ponosi koszty i ryzyko hodowli i to rolnik najmniej zarabia.

Nic nie ryzykuje pośrednik. Kupuje gotowy towar za psie grosze i sprzedaje drogo dalej. Kupuje tylko tyle ile mu potrzeba. Nie ponosi kosztów dalszej hodowli np. bydła w przypadku braku zbytu.

Rolnik, który wyhodował świnię musi ją sprzedać, gdy odchowana, aby nie wbijać się w zbędne koszty dalszego chowu.
Pośrednik ma to w nosie. To nie jego problem. Kupuje tylko wtedy kiedy mu to pasuje i za ile mu pasuje. Płaci wg podaży, popytu i wyczutej sytuacji rolnika (jak widzi że rolnikowi ciężko to zaniża zapłatę dla rolnika), a nie wg poniesionych kosztów hodowli. 


Bywa, że płaci poniżej kosztów odchowu świniaka. Jeśli rolnik ma kilka sztuk – to może sobie zachować dla siebie te świnie. Ale jeśli on z tego żyje i ma setki świń – musi sprzedać. 


Sprzedaje poniżej kosztów wtedy. Natomiast cena w sklepie mięsnym jest wysoka. Jest grubo wyższa od tego co dostał rolnik. Marża bardzo wysoka. Pośrednik wcześniej też wziął swoje. Rzeźnia swoje. Hurtownia swoje. Każdy się obłowił z wyjątkiem rolnika. Rolnik zapierdziela cały rok na okrągło w błocie, słocie, po to by za groszaki sprzedać to co wyhodował.

Gospodarstwo, rolnictwo to ciężki i ryzykowny kawałek chleba i cała rodzina musi całymi dniami zaiwaniać, by ta praca przynosiła jakieś efekty i dała jakiekolwiek utrzymanie.

Krnąbrna krowa Bernadetta

Dziś simentalka Berna bydłuje i dała popalić Indiance. Maruderskim krokiem pomaszerowała na zaśnieżone pastwisko i za nic nie dawała się zagonić ani zwabić do obory. Dryfowała wahadłowym krokiem leniwie po zaśnieżonych polach z półtorej godziny, a za nią Indianka. Krowa miała przewagę – łatwiej się chodzi po kopnym śniegu na czterech nogach niż na dwóch. Gdy Indianka próbowała ją zagonić, krowa robiła złośliwe uniki i szła w przeciwnym kierunku. I tak w kółko. Zrobiła dwie pełne rundy wokół 3 hektarowego pastwiska i wrrrreszcie przyszła na podwórko. Indianka zamknęła podwórko by bydle nie uszło.

Krowa na podwórku też robiła numery. Unikała wejścia do obory i galopowała dookoła podwórka szukając wyjścia z pułapki. 
W  końcu weeeszła... Geee... Jeśli Indianka miała myśli o zachowaniu krowy przy życiu – porzuciła je dziś. Krowa jest wyjątkowo krnąbrna i złośliwa, gdy bydłuje. Dużo z nią problemów wtedy. Dzisiaj przypomniała o tym Indiance. Berna jest nie do okiełznania, bardzo samowolna i nieusłuchana. 

Trzeba bydlaka do rzeźni oddać, ale nadal dgojazd jest niepewny. Do gospodarstwa chyba jako tako można dojechać, ale nie ma gwarancji, że się gdzieś nie ugrzęźnie, bo droga tylko tak z grubsza odśnieżona.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Spacerek

Dzisiaj dla odmiany Indianka udała się do wioski by zanieść posegregowane śmieci do kubła z plastikami.

Listonosz był u Indianki z listami, to przy okazji Indiance trochę pomógł nieść jeden worek przez 800 metrów, a potem dalej podwiózł do wioski Indiankę i jej 3 worki z plastikami.

Wracając Indianka widziała niepokojącego psa, łudząco podobnego do wilka. Husky? Dreszcze ją przeszły, gdy patrzyła na tego dziwnego, szczekającego psa.

Powoli wróciła śnieżną drogą na gospodarstwo. Przy wjeździe na gospodarstwo z podwórka zobaczyły Indiankę jej wypasione suki. Zaczęły ujadać i gdy Indianka znalazła się w połowie drogi na podwórko – przybiegły do Indianki i ją powitały radośnie. Ależ się one wielkie zrobiły po tej krowie.... Masywne, silne, agresywne. Piękne, nakrapiane psy obronne.

niedziela, 14 lutego 2010

Walentynki

Indianka czyta wiadomości rolnicze i duma: „źle się dzieje w państwie duńskim, oj źle...” Rolnik unijny musi być ciągle na bieżąco z niekończącymi się zmianami przepisów i programów i wykazywać się dużym refleksem, by nie wpaść na jakąś urzędniczą minę i nie stracić kasy...
 
Nie ma miejsca na sielankę. Trzeba mieć oczy i uszy dookoła głowy i reagować błyskawicznie by przetrwać w tym ciężkim zawodzie rolniczym.

sobota, 13 lutego 2010

Wolą śnieg

Pół dnia minęło pod znakiem spokojnego obrządku. Indianka nakarmiła i napoiła zwierzynę. Dzień ciepły, bezwietrzny, ale i bezsłoneczny. Hiacynty nie ma, więc Berna klei się do Indianki teraz.



Przez pierwsze dnie po ubiciu Hiacynty nie piła, mało jadła. Po prostu przeżywała odejście Hiacynty. Tęskniła. Teraz została jej jedynie Indianka za towarzystwo, bo konie tylko przeganiają osieroconą krowę.


Mimo braku słońca, zwierzyna z upodobaniem wybierała to siano, które Indianka podała jej na śniegu. Widać ciekawiej tak dla urozmaicenia zwierzakom je się ze śniegu. Postępują tak jak ludzie, którzy mimo, że mają co jeść w domu, wybierają często restaurację by posiedzieć w odmiennym otoczeniu. Zwierzęta wykazują zachowania podobne do zachowań ludzkich wbrew obowiązującym teoriom psychologicznym, które twierdzą, że zwierzęta kierują się wyłącznie prymitywnymi instynktami w przeciwieństwie do ludzi i w przeciwieństwie do ludzi nie są zdolne do abstrakcyjnego myślenia, nie mają potrzeby estetyki i urozmaicenia itp.

Indianka się z tymi teoriami nie zgadza. Uważa, że są powierzchowne i wyssane z palca, oparte na ignorancji i zadufaniu. Zdaniem Indianki, ludzie i zwierzęta różnią się między sobą wyłącznie budową ciała i stopniem rozwoju zmysłów i mózgu. Zdaniem Indianki ludzie i zwierzęta podlegają tym samym instynktom, potrzebom, zachowaniom, uczuciom i są zdolne do abstrakcyjnego myślenia, tyle że w różnym stopniu zależnym od rozwoju mózgu.

Zazdrosna koza tłucze rywalkę rogami, szczypie i gryzie zębami, przegania, stroszy futro rozpalona do czerwoności zazdrością, gdy jej rywalka uświadczy za dużo względów Indianki (głaskania, dojenia itp.)

Filozofowie i naukowcy odmawiają zwierzętom cech przypisanych ludziom takich jak: uczucia, zdolność do dobra i zła, poczucie estetyki, abstrakcyjne myślenie. Te twierdzenia wynikają stąd, że ludzie uważają się za nadgatunek, za gatunek znacznie lepszy od reszty gatunków zamieszkujących planetę Ziemia i chcą się za wszelką cenę odciąć od pozostałych gatunków wmawiając sobie ku swemu lepszemu samopoczuciu, że tylko wyłącznie ludzie są inteligentni, zaradni i zdolni do stworzenia cywilizacji. 

Tymczasem koza wbrew logice potrafi się zaopiekować szczeniakami. Otoczyć je ciepłem i miłością. Nie każda to zrobi, tylko ta, która naprawdę ma dobre serce.

Ludzie owszem, są dominującym gatunkiem na Ziemi zdolnym w wysokim stopniu do przetwarzania otaczającego go świata, ale dzielą te same cechy i zdolności z innymi gatunkami, które nieco inaczej dają sobie radę w naturze, ale w sprzyjających okolicznościach i w dłuższym przedziale czasowym w wyniku ewolucji mogłyby stworzyć podobną do ludzkiej cywilizację.

piątek, 12 lutego 2010

Cosik smutno

Brat w czwartek w nocy dotarł w końcu do domu w Szczecinie. Po drodze jeszcze zawadził o znajomego w centrum miasta i u niego przesiedział kilka godzin, podczas gdy artykuły spożywcze kupione przez Mamę dla niego i Indianki straciły świeżość i skapcaniały w cieple targane po pociągach, dworcach, poczekalniach i mieszkaniu znajomego.


Brat roztrwonił całą kasę jaką dostał na podróż. Jego międzymiastowa balanga kosztowała niemal 400zł. Mama zbierała od miesięcy na dentystę by zrobić sobie zęby - odmówiła sobie tego dentysty i dała synowi na podróż tę kasę by pojechał do chorej siostry i jej pomógł przez miesiąc. Będzie musiał matce te pieniądze zwrócić. Bardzo go rozsierdziła ta perspektywa, do tego stopnia, że rzucił kilkakrotnie o ścianę kuchni podróżną torbą z żywnością i rozwalił syrop w niej się znajdujący...

Chyba lepiej, że tu nie dotarł, skoro tak się zachowuje? Prędko by się skumał z miejscowymi żulami i dopiero byłaby jazda. Indianka pijaństwa by nie tolerowała - wystawiła by pijakowi i awanturnikowi bety za drzwi i wezwała by policję by go sprzed domu Indianki zabrała. Tylko niepotrzebne problemy by były.

Indiance cosik smutno... Idą Walentynki, a tu nie ma się do kogo miłego sercu przytulić... Nawet upić się nie da rady, bo raz, że Indianka abstynentka, a dwa, że nie może złamać tej zasady, bo jest na lekach przeciwbólowych....

Za to poznała na razie telefonicznie fajnie brzmiącą Warszawiankę, co kupiła jak Indianka gospodarkę i siedzi na niej tak jak Indianka sama, tyle że 5 lat krócej. Indiankę zaciekawiła ta osoba. Trzeba urządzić wieczór babski i poznać się wzajemnie... wymienić spostrzeżeniami, doświadczeniami i powspierać psychicznie i moralnie...

Nas wolne, niezależne kobiety realizujące wzniosłe marzenia mało kto rozumie i wspiera... Musimy się wspierać wzajemnie... Co prawda Indianka już od kilku lat wie, że na mazurskiej wsi kobiety z miasta mogą liczyć wyłącznie na siebie i przestała się wiejską znieczulicą przejmować, stwardniała i radzi sobie sama, ale zaintrygowała ją kobieta o podobnych zamiłowaniach, pasjach i stylu życia. Może to być fajna znajomość... Warto się poznać...