poniedziałek, 5 stycznia 2009

Fucking porządki

Wzięłam się za fucking porządki, bo już ginę we wszechogarniającym bałaganie.
Będzie trudno uporządkować te rzeczy co tu mam, bo brakuje mi mebli, głównie szafek, regałów, szuflad.
Nawet jak to co mam tutaj nagromadzone poukładam, to i tak będzie mi tutaj to zawalidrogą.

Może by jakąś komodę kupić? Ale komoda to koszt. Taniej byłoby kupić deski sosnowe i samej zrobić regały.
Ale na to potrzeba czasu i umiejętności. Regał bym zrobiła, ale komoda pewnie by mi wyszła jakaś niedomykająca się. Poza tym, leży śnieg i nikt mi tutaj nic nie dowiezie przez najbliższe tygodnie – ani dechy, ani komodę.

Wzięłam się za dom. Mietka nie ma – poszedł na kilka dni do znajomego ze wsi do roboty.
Ja tymczasem ociepliłam pianką drzwi wejściowe i palę w piecu na maxa. Pilnuję by mi nie wygasł, bo przy takich temperaturach na zewnątrz to się błyskawicznie mieszkanie wychładza.

Porządkuję sterty papierów i ciuchów. To mi zajmie co najmniej tydzień.

Obrządek z grubsza zrobiony. Zwierzęta nakarmione. Jest zimno, ale słonecznie i nie wieje, więc pozwoliłam im paść się na dworze. Dostały po kostce siana i skubią.

14:08
Hahaha... walka z bałaganem w mojej sypialni trwa... trrrwa...i trrrrwa )))))))))))).
Nawet znalazłam parę ważnych dokumentów... a to dopiero wierzchołek góry lodowej...
Muszę w końcu ogarnąć te papierzyska i zorganizować sobie porządnie biuro. Czeka mnie trochę umysłowej pracy przy rozmaitych papierach – muszę mieć wszystko dobrze posortowane i porozkładane wygodnie bym mogła szybko działać.

Poprzestawiałam trochę te nędzne mebelki jakie tu posiadam: biurko i plastikowe regały na papiery.
Kurzy się na nich niesamowicie. Desperacko komoda z szufladami jest tu potrzebna.

Na strychu mam kilka sosnowych desek rok temu kupionych, wyszlifowanych i pomalowanych drewnochronem.
Miałam z nich robić drzwi do kurnika i stół do kuchni. Z tych zielonych zrobię drzwi do kurnika, a z tych rudych chyba jednak spróbuję komodę zmontować. Najwyżej schrzanię. Jeśli komoda mi nie wyjdzie, to zrobię co najmniej regały i powieszę na nich jakieś zasłonki coby się tak koszmarnie nie kurzyło na te moje dokumenty, papierzyska i gadżety.

niedziela, 4 stycznia 2009

śniegu napadało – Indiankę zasypało... ;)

Na dachach domu, obory i stajni leżą białe, ciche czapy śniegu. Wkoło biało, pięknie, słonecznie.
Mietek wybył dziś na 3 dni do znajomego do roboty do lasu.

W te największe mrozy będę sama :) Ma być minus 20 stopni. Co to dla mnie – mały pikuś ;)
6 lat temu przeżyłam tutaj minus 42 stopnie poniżej zera. Była to moja pierwsza zima na Mazurach.

Byłam sama, a piece przestały działać. Spałam w dresach, kurtce, śpiworze i pod trzema kołdrami. Spała też ze mną moja dalmatynka Sara. Taki mróz, a ja sama bez ogrzewania przez półtora tygodnia. Mało nie zamarzłam.
Zawzięłam się, że wytrzymam. Wytrzymałam. To było extremalne przeżycie ;) Tylko dla dzielnych tygrysków takich jak ja ;) Marznąc tak strasznie, zaprojektowałam wtedy jebitny, stalowy piec.

Ma 2,5 metra długości, 50cm szerokości, wlot na piekarnik i wpuszczony w niego piekarnik, blacha grzejna ma 50cm wysokości, a cały piec wraz z postumentami na których stoi ma ok. metra wysokości. W środku zainstalowana jest też wężownica do grzania wody, niestety przepalona już. Wodę grzeję w ogromnych 44 litrowych kotłach ustawionych na tym długim piecu. Woda nagrzewa się błyskawicznie. Mam pod dostatkiem gorącej wody do zmywania naczyń i mycia się.

Przede wszystkim tenże piec ogrzewa mi cały parter domu, a mógłby i strych, gdyby dorobić rozprowadzające ciepło rury na strychu.

Gotuję też na nim karmę dla psów, potrawy dla nas, warzę sery. Ten piec to wspaniałe me dzieło :) Ja go zaprojektowałam, kupiłam blachy, dałam do pocięcia, pogięcia i spawania wg moich wyliczeń. Błędem było kupienie do niego gotowej wężownicy ze sklepu żelaznego - okazała się za słaba. Trzeba to było zrobić z grubszej rury i dużo większą. Ponadto piec jest o pół metra za długi i piekarnik nie piecze. Tzn. mógłby, ale trzeba by było nawalić tam ogromną ilość drewna i podepchnąć pod sam piekarnik. Niemniej jednak piekarnik sprawdza się jako tzw. duchówka - dobre miejsce dla podtrzymywania temperatury potraw lub do wyrastania ciasta np. na chleb.
Jeszcze kiedyś ten piec trochę przerobię i wtedy będę mogła w nim wypiekać ciasta i chleby.

sobota, 3 stycznia 2009

Dzisiaj jakiś taki mało efektywny dzień. Mietek godzinę spóźnił się do pracy, ja nie mogę zmielić mięsa – nowa ręczna maszynka do mięsa kręci się na wszystkie strony, mało stołu nie wywaliłam, tak topornie mieli mięso.
Czas pomyśleć o elektrycznej maszynce do mięsa. I o nowym, solidnym stole.

Urodziła się śliczna, duża kózka po kózce saaneńskiej. Jest żwawa. Samodzielnie pije mleczko do młodej mamuśki. Fika radośnie po koziarni. Niech rośnie zdrowa i duża.

Nadal walczę w kuchni z maszynką. Zrobiłam też galaretkę na podwieczorek i ciasto wczoraj upieczone zalałam galaretką. Wyszło fajne, smaczne ciacho. To jest moje pierwsze ciasto z blachy z tego nowego piekarnika. I pierwsze z galaretką :). Zima to dobry czas na galaretki – szybko się ścinają za oknem lub na strychu.

Piekarnik sprawuje się wzorowo – jestem zadowolona. Piekarnik jest tak prosty, że aż genialny w swej prostocie i użytkowości. Jedyna rzecz jaka się w nimo może popsuć, to grzałki. Poza tym żadnych pokręteł, czasomierzy, termostatów, lampek, programatorów - nie ma, więc nie ma co się w nim popsuć. Takie proste sprzęty potrafią działać niezawodnie latami. Znajoma mojego ex boyfriend'a ma ponoć taki sam, tyle że pojedynczy i dobrze jej służy od chyba 15 lat.

Ja w moim piekarniku mam dwie półki na dwie blachy do pieczenia, więc mogę jednocześnie piec np. ciasto i bułki. Na razie upiekłam pojedyncze ciasto. Jak zrobić bułki, to muszę troszkę poczytać, bo jeszcze nie robiłam.

piątek, 2 stycznia 2009

Listonosz przywiózł piekarnik. No to teraz pasjami będę piekła ciasta i bułki :)
Listonosz złożył mi życzenia noworoczne, uścisnął dłoń - gość jest bardzo w porządku. Lubię go.
Spytał jak Mietek się sprawuje - pochwaliłam Miecia za wzorową pracę.

Dzisiaj Mietek działał na dworze, a ja cały dzień w kuchni. Pozmywałam naczynia, rozpakowałam i umyłam piekarnik i blachy. Ugotowałam obiad. Zajrzałam do kurnika i królików. Wydoiłam dojną kozę, a drugą zaprowadziłam do porodówki, gdzie dostała siana i dużego cmoka ode mnie, żeby nie było jej smutno samej. Pewnie dziś w nocy urodzi - taka pękata jest i ogon jej prosto stoi.

czwartek, 1 stycznia 2009

czwartek, 1 stycznia 2009

Jaki pierwszy dzień nowego roku – taki cały rok. Dlatego Mietek dzisiaj musiał wzorowo pracować: 8 godzin – od 8.00 do 16.00. I tak wzorowo ma pracować przez cały nowy rok. Nie ma bumelowania i obijania się.

Ja większość dnia spędziłam zajmując się domem, głównie kuchnią. Wyszłam na krótko by wydoić kozę, przeprowadzić inną wysokociężarną kozę do ciepłej i bezpiecznej porodówki, dać siana krowom i koniom, wpuścić bydło i konie do boxów, sprowadzić jedną z suk ze strychu obory na parter, i zrobić obchód włości.

Skontrolowałam robotę Mietka zgodnie z zasadą – „Pańskie oko konia tuczy” – trzeba od czasu do czasu kontrolować pracowników, bo inaczej zaczynają zbyt pobłażliwie dla siebie i niechlujnie podchodzić do zadań.

Mietka robota generalnie okay, tylko aluminiowa taczka nieco odkształciła się od kłód drzewa jakie nią przewoził. Za delikatna jest na takie kłody i kamienie. Ona jest odpowiednia do siana, paszy lub gnoju czy ziemi, ale nie do topornych kłód. Dałam mu stalową taczkę na większym i mocniejszym kole.
Ta stalowa jest odpowiednia do wożenia kłód i kamieni. Jest odporna.

Troszkę śnieżku popadało, ale niewiele. Nie przeszkadza zwozić drewno pod dom.
Mietek sporo przytargał tego drzewa, ale widzę, że jeszcze sporo leży tu i tam. Powoli wysprzątamy tę ziemię.
I jest czym palić w piecu. Dzisiaj ponoć ma być minus 10 stopni w nocy. To dosyć zimno.

Mamy zapas opału na jakiś czas – jest czym palić. Zwierzętom tak urządziłam boxy, że mają ciepło.
Psom może być trochę zimnawo, ale przynajmniej są pod dachem i mają legowiska wysłane słomą.
Dostaną na noc ciepłą karmę, to je trochę rozgrzeje. Chyba jutro im dorzucę ściółki by było im cieplej. Dorzuciłabym dzisiaj, gdybym wcześniej wiedziała, że ma być minus 10. Teraz już ciemno i nie wychodzę z domu. Jestem śpiąca. Upiekłabym ciasto i zrobiła kefir, ale za bardzo kleją mi się oczy. Może jutro to zrobię.

Wczoraj upiekłam świeży chlebek, ale jeszcze w starym automacie. Ten nowy muszę wypróbować. Ale najpierw instrukcja. Najpierw przeczytam instrukcję, a dość gruba jest.

środa, 31 grudnia 2008

Ale jestem zmęczona! Spać spać!
Dzisiaj caaały dzień baaaardzo pracowity: od rana do 15.00 obrządek zwierzyny, odebrałam też paczki od kurierów, a potem palenie w piecu, gotowanie, pranie, zmywanie.

Jestem padnięta, ale pożywny rosół ugotowałam, usmażyłam kotlety, ugotowałam ziemniaki, ugotowałam budyń. Wypróbowałam nową pralkę i tu rozczarowanie - pralka uszkodzona. Cieknie. Muszę zwrócić.
Szkoda, bo ładna, pojemna i fajnie się w niej pierze. Na jutro został mi do wypróbowania nowy automat do wypieku chleba. Dziś jeszcze w starym, małym upiekę chlebek na jutro.

Mietek wrócił przed północą - tym razem od swego wujka. Oczywiście zawiany – no, ale trafił w Sylwestra, to usprawiedliwiony ;)

Trochę pogadaliśmy. Zdał relacje gdzie był i co robił. Potem w skrócie naświetliłam mu błędność rzucania sznurków od kostek siana na podłogę koziarni i stwarzane przez takie niechlujne postępowanie zagrożenia dla zdrowia i życia kóz. Poniał. :) Wytłumaczyłam mu też, jak obchodzić się prawidłowo z ciężarnymi kozami i nowonarodzonymi koźlętami.

Mietek wyszukał ostatni kawałek czekolady w tym domu – świątecznego Mikołaja spod choinki.
Przełamaliśmy dziada na pół i zjedliśmy z budyniem, który dziś ugotowałam. Budyń niesamowity – ugotowany na mleku kozim, ale niezwykłym – na siarze. Gęsty jak legumina. Bardzo pożywny.

niedziela, 28 grudnia 2008

Narodziny i śmierć koźląt...

Rano wielki owczarek niemiecki przywałęsał się na moje podwórko i ujadał wściekle i rzucał się do kóz. Mietek przegnał psa i zamknął koziarnię, ale niestety - jedna z kóz poroniła. Wcześniaki. Maleńkie. Jedno małe po paru godzinach zmarło, drugie następnego dnia.

Szkoda, bo ładne kózeczki były. Z długimi uszami - znaczy saaneńskie, te wysokomlecznej rasy.

Muszę się wziąć za te wałęsające się psy sąsiadów-wieśniaków. Te ataki cudzych psów na moje zwierzęta muszą się skończyć.

Cały dzień coś robiłam. Rano zrobiłam obrządek zwierząt, nabiłam klapę na okienko.
Zabiłam deskami wygryzioną przez psa-przybłędę dziurę w drzwiach do obory gdzie mieszka jedna z moich suk.

Zrobiłam obchód. Sprawdziłam ogrodzenie i ile drzewa leży na mej ziemi. Mietek targał taczką to drzewo pod dom. Zrobiłam kilka świeżych fot.

sobota, 27 grudnia 2008

Poświąteczny spokój

Dziś poświąteczny spokój. Mietka od wczoraj rana nie ma. Wybył na wieś do ziomali. Nawet się nie odmeldował, ale obrządek poranny przy zwierzynie raczej zrobił, bo by inaczej wyła w niebogłosy gdyby jej nie wypuścił do wodopoju i nie dał jeść. Poza tym dzień czy dwa dni wcześniej Mietek dostał ode mnie zielone światło na wyjście jakby chciał iść do kościoła i ogólnie było powiedziane, że święta i wolne ma. Ale muszę mu zwrócić uwagę, by się tak nie ulatniał bez słowa. Tyle, że mógł myśleć, że śpię i może nie chciał mi przeszkadzać. No i dobrze, że zamknął drzwi szczelnie – na skarpetę... :D

Ja natomiast wczorajszy dzionek spędziłam głównie w łóżku na przemian przeglądając sobie opisy drzewek owocowych i jednym okiem oglądając TV. Ubawił mnie film o konfrontacji stylów życia odległych kuzynów z rodziny Sniderów. Jedni Sniderowie z Los Angeles – sztywniacy miejscy, a drudzy hippisowskiego typu Sniderowie z głębokiej wiochy. Ci z wiochy mieli zabawną, swoistą filozofię i sposób życia, ale byli szczęśliwi ze sobą. Taki trochę rodzaj rodziny Adamsów :D Trochę mi pokrewne dusze, zwłaszcza gdy z gara wychynął łeb kozi :D

Ci drudzy z Los Angeles – byli przeciętnymi mieszczuchami. Nudni, rozkapryszeni i wypaleni. Ich wiejscy krewni tchnęli w ich życie dużo pozytywnej energii i ożywili ich zamierający związek.

Za to kocham Amerykanów – za ich bogatą, wyzwoloną, nieskrępowaną różnorodność. Mimo tych skrajnych różnic, Amerykanie potrafią się między sobą dogadywać i przyjaźnić. Każdy żyje jak chce i każdy ma tam swoją szansę, by zrealizować swój American Dream. A ścieżki do tego prowadzą różnorakie.

Dzisiaj nadal sama. Mietek jeszcze na wsi. Z rana wstałam i zrobiłam obrządek, a potem obchód. Nic tak konia nie tuczy jak pańskie oko – jak mówi przysłowie. No i oczywiście brama wjazdowa rozpierdzielona na maxa.
A mówiłam Mietkowi by sprawdził czy szkółkarze zamknęli. W lesie znalazłam sporo suchego drewna – wiatrołomy oraz nacięte i porzucone przed laty pniaki. Jest co zbierać. Na razie obejdzie się bez docinania drewna. To co leży w moim lesie to jak się dokładnie wyzbiera to starczy na większość zimy.

Poza tym teraz gdy zieleń opadła i widać co w tym lesie jest, to stwierdzam, że niewiele tam drzew. Nie wygląda mi to na hektar lasu. Raczej na sporadyczne zadrzewienia tu i ówdzie. Jak się usunie te wiatrołomy, uschnięte drzewa i gęste krzaczory – to tam niewiele tych drzew zostanie. Teren podmokły. Czarny bez by dobrze rósł. Dosadzę na wiosnę. Owoce czarnego bzu to wspaniałe lekarstwo na przeziębienia. Będę robić soki, wina i nalewki z czarnego bzu. Może mi tam moja ulubiona borówka amerykańska urośnie? Trzeba by sprawdzić odczyn gleby. Ale teren podmokły to raczej kwaśny i powinna się udać.

Przy okazji tego spaceru znalazłam jeszcze dwa drzewka bzu czarnego na mojej ziemi, ale niestety zmasakrowane przez kozy. Trzeba będzie przyciąć – może się odrodzą z korzenia.

Od tej nadchodzącej wiosny kózki będą na uwiązach znowu. Koniec z ogryzaniem drzew, zwłaszcza tych pożytecznych.

Zamknęłam bramę wjazdową i trochę poprawiłam ogrodzenie. Wróciłam do domu. Ugotowałam zupę ogórkową.
Potem przycięłam deseczki na wytłuczone okienko u koni. Deseczki przeszlifowałam i nabiłam na okienko, wcześniej dokładnie usunąwszy szkło z ramy. Zgrabnie mi to okienko wyszło, ale niestety okazało się, że okienko nie ma zawiasów do powieszenia na krukach. Konie wygryzły albo wypchnęły je. Teraz zastanawiam się jak to okno powiesić. Mam już koncepcję jak to zrobić, ale to już na jutro, bo dziś już ciemno, a mnie znowu coś zmogło. Myślałam, żem zdrowa już, ale po tym dzisiejszym spacerze mało płuc nie wypluję takiego kaszlu dostałam.

Jutro spróbuję wymienić okna – powiesić w miejsce tego wytłuczonego jakieś inne całe, a to okienko zabite deseczkami nabiję w innym miejscu, gdzie światło nie jest tak niezbędne i gdzie okienko nie musi się koniecznie otwierać.

Przy okazji obrządku zauważyłam, że drzwi do obory gdzie rezyduje jedna z suk są przegryzione na wylot i jest tam już tak duża dziura, że mały kundel Naruszewiczowej może wleźć do środka, więc i tam nabiję deskę lub dwie by załatać dziursko. Ale to już jutro, bo dziś już ciemno, a jam śpiąca.

U krów też drzwi ogryzione i przydałoby się i tam nabić deskę, ale nie wiem czy znajdę jakąś, bom zupełnie bez desek jest. Może jakiś skrawek znajdę.

Sylwester zbliża się wielkimi krokami. Zupełnie mnie to nie rusza. Spędzę go w łóżku, nawet nie wiem czy zechce mi się włączać TV by śledzić coroczne odliczanie itp. Znając na pamięć oklepany do znudzenia repertuar TV – chyba nie włączę... Raczej pośmigam sobie po internecie. Ciekawszy jest.

Czy jakoś szczególnie uczczę Sylwestra? Niekoniecznie. Oleję ten dzień. Może upiekę jakieś dobre mięsko i ciasto, by pierwszego dnia nowego roku było co zjeść porządnego. Jaki pierwszy dzień nowego roku – taki cały rok. Także raczej skupię się na zaplanowaniu pierwszego dnia nowego roku. Niech będzie obfity, dostatni, ale i pracowity. Dużo pracy mnie czeka w tym nowym roku.

18:00
Mietek wrócił. Oczywiście zawiany. No cóż – ten naród tak tutaj funkcjonuje. Większość pije i w święta i bez święta.

czwartek, 25 grudnia 2008

Boże Narodzenie 2008

Wczoraj Wigilia. Dzisiaj pierwszy dzień świąt. Chociaż dla mnie pierwszy dzień świąt to Wigilia.
Jeszcze we wtorek kupiłam drzewka. Od razu je zadołowaliśmy. Następnego dnia nałożyliśmy kaptury z worów coby zabezpieczyć przed zającami. Potem szykowałam jedzonko. Stworzyłam nową potrawę – Piekielne Medaliony. Z najlepszej polędwicy wołowej kotleciki nafaszerowane chilli, czosnkiem, ziołami. Panierowane w jajku i tartej bułce. Zrobiłam też sałatkę. Podstawa taka sama jak tradycyjnie, ale dodałam zielonych oliwek, które domyślnie przysłała mi kuzyneczka Ewunia. Pamiętała, że uwielbiam zielone oliwki... ;)

Zapas karmy dla psów przywiozłam razem ze szkółkarzem, bo musieliśmy jechać do Olecka wydrukować umowę i wybrać kasę z bankomatu. Teraz mam zapas jedzenia dla nas i zwierząt na całą zimę.
No, tylko psom będę musiała jeszcze dokupić karmy, ale na razie mam to z głowy na ok. dwa miesiące.
No i muszę mąki dokupić do pieczenia chleba. Natomiast mam sporo mąki do wypieku ciast i bułek.
Kupiłam piekarnik specjalnie do wypieku ciast i bułek. Powinnam go dostać jeszcze w tym roku.
Kupiłam też nowy automat do wypieku chleba – duży. Z niego chleb starczy nam na dwa dni.
No i nową praleczkę wirnikową, bo ta poprzednia popsuła się. Na piecu stoją potężne gary z gorącą wodą.
Trzeba wykorzystać te wodę i poprać rzeczy. Opału mamy nieco – do końca świąt wystarczy, ale po świętach będę musiała wyruszyć z piłą dociąć drewna na opał. Jestem prawie zdrowa, więc dam radę. Przez święta porządnie wygrzeję się to szybciej wyzdrowieję.

Dzisiaj loose blues. Siedzimy w domu. Tylko rano Mietek wypuścił zwierzynę by napiła się, pościelił zwierzakom na czysto i dał jeść. Teraz cały dzień on ogląda sobie TV, ja klikam na kompie odpisując przyjaciołom i znajomym.

niedziela, 21 grudnia 2008
Wczoraj ubrałam choineczki.
Dzisiaj upiekłam świeży chleb i ciasto. Przydałby mi się duży piekarnik, to bym bułki i różne ciasta jednocześnie piekła.

piątek, 19 grudnia 2008

Wyprawa do Olecka

Byłam w kilku punktach miasta. Wróciłam obładowana torbami po uszy. Najważniejsze zdobycze tego dnia to 3 rozbrajające, śliczniutkie świerczki – miniaturki, które będą robić za choinki w święta, a po świętach pójdą na glebę, a jak da się je wkopać to - w glebę.

Ogólnie dzień udany - miłe kontakty z narodem z wyjątkiem zetknięcia z jednym parszywym skunksem na sam koniec dnia co mi zepsuł dobry humor swoją obrzydliwą chciwością i cwaniakowaniem.

Dzień nieco męczący, a na pewno męczący powrót z ciężkimi tobołami. Niby niewiele czego kupiłam, ale suma summarrum ciążyło mi bardzo, a zwłaszcza bardzo niewygodnie się wracało przez pola z tymi czterema wielkimi torbami.

W ciemnościach przez pastwiska wiodły mnie jasne smużki przyprószonych śnieżkiem wydeptanych latem krowich ścieżek.

środa, 17 grudnia 2008

Bezsłoneczny dzień

Wpadł listonosz z listami - niestety - nie dał się przekabacić by jednak dowieźć mi tę kaszę... Skarży się na wielkie tłumy w marketach. Będę musiała jakoś inaczej sobie poradzić.

Dzień bezsłoneczny. Zajmuję się kuchnią. Pomocnik oporządził bydło i wywozi taczką obornik do sadu. Tam jest bardzo jałowa ziemia. Trzeba dobrze ją nawieźć, aby mi te drzewka owocowały.

wtorek, 16 grudnia 2008

taki sobie dzień...

Vet był. Sprawdził cielaki. Przywiózł cukier i olej - zapasy na zimę. Dałam mu kilka jaj za przysługę. Ledwo 9 sztuk uzbierałam, bo wczoraj znajoma kupiła wszystkie jaja jakie miałam, a dzisiaj kury jeszcze nie zniosły wszystkiego co mają dzisiaj znieść.

Jeszcze brakuje mi co najmniej 60 kg kaszy dla psów. Listonosz nie przywiezie - jest zawalony paczkami i nie ma miejsca w samochodzie. W sklepach kolejki - nie ma czasu stać po kaszę dla mnie.

Będę musiała pojechać sama do Olecka, ale na razie to nie jest możliwe.

Dobrze, że chociaż weterynarz przywiózł część zakupów.

Na dworze szaro, ponuro - ogarnął mnie smutek... Kicia przyszła się poprzytulać.
Jedna suka urwała się wczoraj z uwiązu i przyszła na ganek spać.

"A gdzie jest KOT?" - przeraziłam się widząc sukę na ganku, na którym moment wcześniej była moja ukochana kicia. Sekunda namysłu - gwałtownie podniosłam głowę w górę i ku mojemu ubawieniu ujrzałam kocicę spokojnie siedzącą sobie na belce pod sufitem ;)))))))
Na szczęście kicia ma reflex - pomyślałam z ulgą... ;)

Wyprowadziłam sukę z ganku na dwór i kicia pośpiesznie zeszła z belki skrzętnie ewakuując się do mieszkania.

Mietek krąży po ziemi zbierając wiatrołomy na opał. Sporo ich się uzbierało przez te lata, bo nigdy w sumie nie były zbierane, a to też drewno dobre na opał.

Gdy wyzdrowieję, pójdę naciąć świeże gałęzie i odrosty na opał. Teraz próbuję się wykurować.

Jestem dzisiaj rozbita psychicznie. Spróbuję nad tym zapanować. Znalazłam ciekawą stronkę w internecie, która mnie zainspirowała do sprzątania i aranżacji mojego wiejskiego mieszkania.

Wstanę i coś porobię, póki jasno. W piecu ogień wygasł - trzeba napalić.

Zwierzyna kilka dni mnie nie widzi i stęskniła się. Podchodzi pod okna kuchni próbując mnie wyśledzić w środku... ;)

Ten dzień to nie taki szary i ponury jak mi się wpierw wydał.
Wyjrzałam za okno – a tam nie szaro i ponuro, lecz beżowo-zielonkawo.
Zabrałam się za porządki, głównie w kuchni. Zrobiło się więcej miejsca.

Na korytarzu zebrałam rozsypane przez Mietka zboże. Trzeba gdzieś je upchnąć, bo zawadza.
Ugotowałam obiad. Napaliłam w piecu. Słabo się pali w tym piecu dziś. Coś się piec nie może rozkręcić.

Wieczorem piec w końcu tak się rozbujał, że nagrzał nie tylko powietrze w domu, ale i wielgachne kotły z wodą do zmywania i kąpieli. Nazmywałam kolejną partię naczyń i garnków, a potem wykąpałam się w wielkiej misce przy piecu i umyłam głowę. Cudownie było... Piec przyjemnie grzał, woda gorąca. Wyparzyłam się dokładnie.
Miliony bakcyli ukatrupiłam z wielką przyjemnością ;)

Teraz siedzę sobie w łóżeczku czyściutka, pachnąca i suszę me długie, jedwabiste włosy... frajda :)
Taka kąpiel świetnie poprawia samopoczucie fizyczne i psychiczne. Chandra zblakła i prawie została zapomniana w oparach gorącej kąpieli... Moja przyjaciółka ma rację, twierdząc, że na chandrę najlepsze lekarstwo to zrobić sobie dzień piękności – rozpieszczać się i poświęcać wszelkie starania tylko sobie.
Muszę sobie to zapisać by pamiętać o tym – zawsze gdy mnie dopada smutek – muszę brać gorącą kąpiel, coby zmyć go z siebie. Przebierać się w czyste, nowe ciuchy, smarować kremami i pachnidłami, czesać włosy, obcinać paznokcie itp. – po prostu robić się piękna i boska :)

Ja co prawda przez pierwszą połowę dnia wcieliłam się w Kopciuszka sprzątającego kuchnię i zmywającego gary, ale wieczorem nareszcie zadbałam o siebie. Bo któż jak nie ja ma o mnie zadbać ??? :)

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Piękny sen...

ufff... strasznie osłabiona dzisiaj byłam, gorączkowałam, walczyłam z chorobą – obudziłam się dopiero około 13.00.

Miecio zajął się zwierzyną i natargał stertę suchych gałęzi. Dołów już nie da się kopać. Ziemia zamarzła.
Szkoda.

Ja gdy wstałam podłożyłam do pieca, pozmywałam trochę, obrałam i ugotowałam ziemniaki.
Znowu padłam jak kawka. Muszę tę chorobę wygrzać. Wytłuc te zarazki w wysokiej temperaturze. Przy piecu i w łóżku. Gdy piec dobrze napalony, to w kuchni ciepło jak w saunie. Dobrze grzeje w plecy – po takim grzaniu drogi oddechowe mi się oczyszczają i przestaje cieknąć z nosa.

W TV jakieś nudy. Konkursy -ble ble... Rzygam konkursami. Oglądanie czegoś takiego to strata czasu.
Szkoda życia na takie bzdety. Wolę posurfować w necie. Ale dzisiaj nie usiedzę przed kompem. Łeb sam mi opada.

A sen piękny miałam dziś... śniło mi się moje rodzinne miasto. Kwiaciarnia. Na jednej z pobliskich od mojego byłego miejsca zamieszkania ulicy... przystojny, muskularny, postawny blondyn... całował mnie namiętnie... w tej kwiaciarni...

Byłam speszona. Mężczyzna był taki realny. Był bogaty. Skoligacony z właścicielami kwiaciarni.

Na zapleczu kwiaciarni były dodatkowe, niewielkie pomieszczenia zabudowane wielkimi półkami na których stały używane drogie sprzęty elektroniczne, typu telewizor, wieża, radiomagnetofony i coś tam jeszcze. To były sprzęty tych właścicieli kwiaciarni.

Potem kobieta z kwiaciarni sprowadziła jakiejś poharatane rośliny do sprzedaży. Chciałam się nimi zająć, ale nie dała mi. Wystawiła na sprzedaż te pokaleczone rośliny. Za wysoką cenę.

Staliśmy z tym młodym blondynem na schodach kwiaciarni. Trzymał mnie mocno. Powiedział, abym się nie przejmowała tą kobietą. Że ona czasami taka jest.

Było mi miło w mocnych ramionach tego mężczyzny... Tak swojsko...

niedziela, 14 grudnia 2008

Jam ci jest chora!

Jam ci jest chora! Gardzioł boli, z nosa cieknie, kaszel, ogólne otumanienie, osłabienie.
Przebywam w domu, ale musiałam z kilka razy wyjrzeć na dwór i poinstruować Miecia, co ma robić.
Dziś targa suche gałęzie – wiatrołomy z mego lasku.

Ja miałam się wyleżeć i wygrzać, ale w domu jest robota dla mnie – zmywanie, pranie, sprzątanie.
Idą święta. Trzeba wysprzątać, by było czysto na tę Wigilię.

Może ciacho jakie dzisiaj upiekę... Why not?

Trochę pozmywałam, zrobiłam obiad, wykąpałam się i padłam jak kawka.
Słabo mi. Muszę zrezygnować z moich ambitnych planów zrobienia ciacha.
Nie dam rady. Idę do łóżka.

Słońce pięknie przygrzewa w okna. Przydałoby się umyć szyby... Kurka – dzisiaj nie dam rady.
A jutro może nie być słońca...

sobota, 13 grudnia 2008

Oddałam klacz...

... w dobre ręce... Zupełnie siadły jej tylne nogi. Nie było wyjścia. Nie stać mnie na kosztowne leczenie. Wolałam ją oddać komuś za darmo i dać jej szansę na wyzdrowienie i kilka lat życia, niż
sprzedać ją na mięso za 2500-3000zł, mimo, że bardzo potrzebuję pieniędzy.

Człowiek, który ją zabrał, ma dobre warunki, dużo taniej bo własnej paszy i kasę na weterynarzy. Człowiek ma dobre serce - zajmie się nią. Ma on tam u siebie hucułkę. Klacz ma będzie miała towarzystwo, a hucułka pewnie srokata tak jak moja Indiana, to będzie jej bardziej swojsko z nią.

Natomiast Indiana szaleje za Hossą. Lata po wybiegu, rży, szuka. Bardzo się zżyły przez te kilka ostatnich lat.

Został mi ogierek po Hossie. Indiana i Hannibal bardzo się lubią. Dwa młode konie dobrze się czują w swoim towarzystwie. Hossa to już starsza, dystyngowana dama. Wychowywała Indianę po swojemu. Indianka bardzo ją polubiła - pokochała jak swoją matkę... Teraz to zrozumiałam.
Indiana bardziej przeżywa zniknięcie Hossy niż Hannibal.

Natomiast Hossa całkiem spokojnie wsiadła do trailera. Pewnie myślała, że jedzie do krycia...
I wróci niebawem...

Cielaczki zakolczykowane

Był vet zaszczepić byczki na gruźlicę i przy okazji założyliśmy cielaczkom kolczyki.
Skubańce rosną jak na drożdżach. Służy im pobyt przy matkach.
Tak pięknie sobie śpią w oborze każdy przy swojej matce...
To takie naturalne i uczuciowe... Moje krowy to bardzo troskliwe matki.

Znalezisko

Nareszcie znalazłam to czego tak długo - od miesięcy - szukałam...
Jestem zadowolona ze znaleziska... ;)

Jakie to znalezisko - ujawnię na wiosnę... ;>

piątek, 12 grudnia 2008

Powrót Miecia

Po trzech dniach pobytu i pracy u Bułka - Miecio nareszcie powrócił niczym syn marnotrawny.

Zła jeszcze nie byłam, ale mocno zniecierpliwiona to na pewno. Wszak robota czeka - póki ciepło trzeba szykować tę ziemię pod drzewka, bo na wiosnę się nie wyrobimy.

W dodatku Bułek nie zapłacił Mieciowi za jedną dniówkę.

Pozwoliłam się Mieciowi przebrać i coś gorącego zjeść, po czym zagoniłam do prac okołosiedliskowych i domowych.

W nocy poszliśmy do obory złapać byczki na uwiązy, bo jutro przybywa vet Słowik zaszczepić byczki i założyć moim bysiom kolczyki...

W nocy łatwiej byczki złapać - rozespane. Ale tym razem akurat stały i matki ssały.
Jednak mimo tego utrudnienia, zagnaliśmy buńczuczne bysiorki do boxu, gdzie im założyliśmy owe uwiązy...

czwartek, 11 grudnia 2008

Chora!

No to rozchorowałam się. Gardło boli konkretnie, zaczynam kaszleć, łeb pęka, mięśnie obolałe, ogólnie słabo się czuję.

Miecio z rana wpadł – przywiózł sobie telewizor i worek ciuchów. Oczy miał nieprzytomne z nadmiaru wypitego alkoholu. Dałam mu drugi dzień wolnego. Pojechał z Bułkiem do Mazur przy czymś tam popracować, a potem mieli jechać do Olecka.

Ja wypuściłam zwierzynę do wodopoju, pościeliłam w oborach, stajni i koziarni, zadałam zwierzakom siana i owsa, nakarmiłam psy, pozamykałam bydło, konie i kozy. Weszłam do domu i padłam do łóżka jak kawka. Chyba już dzisiaj nie wstanę.

środa, 10 grudnia 2008

Przeziębiony środek tygodnia

Wczoraj była rozprawa – czterech na jednego, a dokładniej czterech wieśniaków na jedną mieszczkę ;) Mieszczka broniła się jak umiała... ;)

Po rozprawie zaszłam na komendę policji... Ale tam się kulturalnie zrobiło! Zostałam uraczona herbatą! ;)))
No, no, no... ;)

Dzisiaj Miecio ma wychodne. Nie ma go cały dzień.
A ja robię porządki na łące i w oborach...

Gardło mnie "drapie". Przeziębiłam się.

Gardzioł boli! Idę do łóżka!