niedziela, 4 września 2016

Lewackie sądy chronią swoich morderców komunistycznych


Mimo szokującego ogromu bestialstwa i skali zbrodni, popełnionego na Polakach przez morderców i katów stalinowskich, żaden z nich nie został uczciwie osądzony i skazany. Dzieje się tak, gdyż wymiar sprawiedliwości w Polsce jest nadal w rękach katów, ich kolegów i krewnych; dzieci oraz wnuków.

Stołki prawnicze są dziedziczone. Środowisko prawnicze jest niezwykle hermetyczne. Lewacy pilnują, by do ich uprzywilejowanej grupy prawniczej, nie mogli się dostać zwykli ludzie z poza układu.

Obecne sądownictwo, to zakała Polski. To wrzód i rak na zdrowej tkance narodu. To państwo w państwie. To bezkarni dranie wyjęci spod prawa.
To oni naginają prawo tak, by szkodzić niewinnym ludziom bądź srogo skazywać na nieadekwatne kary finansowe lub więzienie za drobne wykroczenia zwykłych Polaków.

Zaś prawdziwi mordercy i aferzyści, żyją sobie dostatnio na tłustych emeryturach i dożywają późnej starości nie niepokojeni przez ten zgniły wymiar "sprawiedliwości".

Pora usunąć ten cuchnący wrzód z Polski. Pora na nowe, bezstronne, uczciwe elity. Wielu nas uczciwych, patriotycznych Polaków wymordowano za okupacji hitlerowskiej i sowieckiej, ale polskie elity się odradzają. Trzeba z nich wybrać nowych sędziów, prokuratorów, adwokatów. Polsce jest potrzebny nowy wymiar sprawiedliwości. Obecny jest niewiarygodny.
Obecny nie jest godny, by sądzić Polaków.

Indianka

sobota, 3 września 2016

Urodziny Inki

88 lat temu urodziła się Inka. Patriotka polska, dziewczyna, która wiedziała, jak trzeba się zachować. Nie dożyła swoich 18 urodzin, okrutnie zamordowana przez Żyda, strzałem z pistoletu, w tył głowy.
Niech pamięć o jej męczeństwie nigdy nie zostanie zatarta.

Indianka

Historia Inki
Prócz udziału w "bandzie Łupaszki", czyli niepodległościowym oddziale mjr Zygmunta Szendzielarza (regularna jednostka Wojska Polskiego, podlegająca konstytucyjnym władzom RP rezydującym w Londynie) i nielegalnego posiadania broni prokurator Wacław Krzyżanowski oskarżył ją o wydanie rozkazu zastrzelenia dwóch wziętych do niewoli funkcjonariuszy UB. Tego "przestępstwa" nie udowodnił jej nawet podległy bezpiece "sąd" i nie potwierdziło dwóch z pięciu zeznających "dobrowolnie" w sprawie milicjantów, którym żołnierze "Łupaszki" darowali życie. Jeden z nich przyznał, że opatrzyła go, gdy został ranny w walce z żołnierzami V Wileńskiej Brygady AK. 

Dla Krzyżanowskiego nie miało to znaczenia. W 1993 r. - kiedy stanął przed sądem jako pierwszy stalinowski prokurator oskarżony o morderstwo sądowe - tłumaczył się typowo: "Byłem młody. Zostałem skierowany na proces przypadkowo, bez przeszkolenia i przygotowania". Krzyżanowski kłamał. Ukończył szkołę oficerów bezpieczeństwa w Łodzi, a zaledwie dwie godziny wcześniej żądał kary śmierci dla 19-letniego Hansa Baumana, gdańskiego Niemca, który znalazł w lesie karabin i upolował nim sarnę. Jako groźny szpieg został rozstrzelany. 

Pułkownik Krzyżanowski w wojskowych sądach pracował - na Pomorzu i Śląsku - do 1976 r. Za zasługi został odznaczony wieloma medalami. W III RP Okręgowy Sąd Wojskowy w Poznaniu stwierdził, że... nie można jednoznacznie ustalić jego roli w procesie "Inki". Do dziś (bo nie ma informacji o jego śmierci) pobiera wysoką, resortową emeryturę. 

Uśmiechnięta, ładna dziewczyna

W wydanej w 1969 r. książce-paszkwilu Jana Bobczenki (były szef bezpieki w Kościerzynie) i gdańskiego dziennikarza Rajmunda Bolduana "Front bez okopów" bandyta "Inka" uczestniczy w egzekucji funkcjonariuszy UB w Starej Kiszewie. Jest "krępa", ma "sadystyczny uśmiech", a w jej ręce błyszczy "czarna, oksydowana stal rewolweru". 

Tymczasem jeden z "łupaszkowców", ppor. Olgierd Christa "Leszek", zupełnie inaczej ją zapamiętał: "stała przede mną smukła, uśmiechnięta, ładna dziewczyna, w pożyczonej gdzieś na wsi letniej sukience". 

W grypsie do sióstr Mikołajewskich z Gdańska, krótko przed śmiercią, "Inka" napisała: "Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba". 

 W tym, słynnym dziś zdaniu, tkwi jasny podział na dobro i zło. Dobro, rozumiane jako walka o ideały, które stanowią podstawę nie tylko polskiej duszy, ale po prostu człowieczeństwa, i zło - komunizm i jego funkcjonariusze. 

To właśnie adresatka tych słów - babcia "Inki" wychowywała ją po śmierci jej ojca i matki. Ojciec Danuty, Wacław, był leśniczym, żołnierzem armii Andersa, zmarł w 1942 r. wycieńczony trudami sowieckiego łagru. Trafił tam po pierwszej wielkiej deportacji Polaków 10 lutego 1940 r. Został pochowany na cmentarzu polskim w Teheranie. Matka Eugenia (z Tymińskich) za współpracę z podziemiem została po ciężkim śledztwie zamordowana przez gestapo w lesie pod Białymstokiem i pochowana w nieznanym miejscu. W prośbie o łaskę do Bieruta adwokat "Inki" wspomniał, że jego klientka została sierotą "po różnych wojennych historiach jej rodziców". Sama "Inka" podpisania podania do agenta NKWD odmówiła, gdyż jej koledzy z oddziału zostali nazwani w piśmie "bandytami". 

"Nie jesteśmy żadną bandą"



Danuta Siedzikówna
Danuta Siedzikówna "Inka" fot. Wikimedia Commons
Historia "Inki" jest wyjątkowa - choć dla tamtego pokolenia, wychowanego w niepodległej Polsce - właściwie typowa. Danusia Siedzikówna urodziła się 3 września 1928 r. we wsi Głuszczewina pod Narewką, pow. Bielsk Podlaski (na skraju Puszczy Białowieskiej). Po wywiezieniu ojca na Syberię, leśniczówkę Siedzików zajęło NKWD i rodzina (babcia, matka i trzy córki) wynajęły pokój w Narewce. Danusia pracowała jako kancelistka w tamtejszym nadleśnictwie. Trzy miesiące po śmierci matki wstąpiła - mimo swoich 15 lat - tak jak jej starsza o rok siostra Wiesia - do Armii Krajowej. W ubeckim więzieniu - torturowana i poniżana - cały czas pamiętała słowa przysięgi, którą złożyła w grudniu 1943 r. Zgłaszając się na ochotnika do polskiego podziemnego wojska, przyjęła pseudonim "Inka" - tak na imię miała jej szkolna przyjaciółka - i została żołnierzem ośrodka Hajnówka-Białowieża. 

Walczyła zatem z dwoma okupantami - najpierw niemieckim, później sowieckim (to też było charakterystyczne dla pokolenia II RP). Nie tylko dla "Inki"" sowiecki terror w polskim wydaniu okazał się nieporównanie gorszy. Wstępem do późniejszej tragedii były wydarzenia z czerwca 1945 r., kiedy - wraz z innymi pracownikami nadleśnictwa Narewka - za współpracę z antykomunistycznym podziemiem została aresztowana przez grupę NKWD-UB, z polecenia zastępcy szefa WUBP w Białymstoku Eljasza Kotona (później krwawy szef szczecińskiej bezpieki). W czasie transportu do siedziby białostockiego UB zostali odbici przez patrol żołnierzy V Wileńskiej Brygady majora "Łupaszki". 

Mimo rozkazu o demobilizacji Zygmunt Szendzielarz pozostał w konspiracji. Swój wybór tłumaczył w ulotce z marca 1946 r.: "...Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej Ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich (...) My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i słowa głośno nie mogą powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowieckich czuwa. Dlatego też wypowiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich, mordują najlepszych Polaków domagających się wolności i sprawiedliwości"

Bardzo skromna i obowiązkowa


Po uwolnieniu "Inka" wstąpiła do oddziałów "Łupaszki". Przez krótki czas jej przełożonym był zastępca majora Szendzielarza, porucznik Lech Beynar "Nowina" (późniejszy publicysta i historyk Paweł Jasienica; w marcu 1968 r. Gomułka oskarżył go o liczne morderstwa na zlecenie "Łupaszki"). 

We wrześniu 1945 r. major "Łupaszko" rozformował szwadrony na okres zimowy. "Inka" - ścigana cały czas przez UB - otrzymała fałszywe papiery na nazwisko Danuta Obuchowicz, wyjechała do Olsztyna i podjęła pracę w nadleśnictwie Miłomłyn koło Ostródy. Kiedy na początku 1946 r. brygada wznowiła działalność na Pomorzu (podporządkowana Eksterytorialnemu Okręgowi Wileńskiemu AK), Siedzikówna nie miała wątpliwości, gdzie jest jej miejsce. Znów była sanitariuszką i łączniczką, służąc pod komendą "Żelaznego" - ppor. Zdzisława Badochy, dowódcy jednego ze szwadronów "Łupaszki". 

Do lipca 1946 r. uczestniczyła w akcjach przeciwko NKWD, UB i ich konfidentom, zadziwiając ofiarnością i poświęceniem (powtórzmy - opatrywała nie tylko żołnierzy niepodległościowego podziemia, ale także rannych ubeków i milicjantów). Cytowany już zastępca "Żelaznego", ppor. Olgierd Christa "Leszek" wspominał: "Była bardzo skromna i bardzo obowiązkowa. Nie pamiętam, żeby się kiedykolwiek skarżyła, choć nie brakowało długich, forsownych marszów". 

Dramat "Inki" rozpoczął się 13 lipca 1946 r., kiedy "Leszek" wysłał ją do Gdańska po medykamenty dla szwadronu i aby nawiązała kontakt z "Żelaznym" - nie wiedziano jeszcze, że miesiąc wcześniej został zabity podczas ubeckiej obławy. Nie wiedziano również, że jedna z łączniczek - Regina Żylińska-Mordas, ps. "Regina" - po aresztowaniu przez UB wydała szereg punktów kontaktowych V Brygady Wileńskiej. Jednym z nich był lokal przy ul. Wróblewskiego 7 we Wrzeszczu, do którego "Inka" przybyła 19 lipca. Było to mieszkanie sióstr Mikołajewskich z Wilna. Helena i Jagoda, niewiele starsze od Siedzikówny, działały w konspiracji, więc dziewczęta urządziły sobie koncert pieśni patriotycznych, który trwał do późnej nocy. Nie przypuszczały, że mieszkanie jest "spalone" i pod oknami czają się ubecy. "Inkę" aresztowali nad ranem 20 lipca i przewieźli do więzienia przy ul. Kurkowej w Gdańsku. 

Walka z "bandytyzmem"



Brutalne śledztwo przeciwko Danucie Siedzikównie prowadzili funkcjonariusze gdańskiego WUBP. Najważniejszy był Jan Wołkow, który nie tylko osobiście znęcał się nad aresztowanymi, ale decydował o tym, kogo zamordować. Przed wojną skończył podstawówkę, pracował w Warszawie jako parkieciarz. Kilkuletni wyrok więzienia odsiadywał za antypolską działalność komunistyczną. Po wrześniu 1939 r. w kom-partii na Wołyniu. W 1944 r. został zrzucony do Polski jako sowiecki wywiadowca. Do pracy w Gdańsku ściągnął Wołkowa kierujący WUBP Grzegorz Korczyński, do którego oddziału Armii Ludowej wcześniej należał.


Wołkow zajmował się walką z "bandytyzmem", czyli polskim podziemiem niepodległościowym. Prócz tropienia 5 Brygady Wileńskiej zasłynął dowodzeniem, w październiku 1951 r., 800-osobową obławą UB i KBW, w której zabito innego słynnego Żołnierza Niezłomnego - Edwarda Taraszkiewicza. W końcu Wołkowa zwolniono z bezpieki, bo nie opanował czytania i pisania. Zmarł nie niepokojony przez Temidę III RP w styczniu 1999 r. w Warszawie. Został pochowany na Cmentarzu Komunalnym 
Północnym. 
Jego ofiara - "Inka" była w śledztwie bita i poniżana. Strażniczka z Gdańska o imieniu Sabina, znana z ludzkiego traktowania więźniarek, opowiadała, że rozbierano ją do naga, że do jej celi wpuszczano żony ubeków, którzy zginęli w akcjach przeciwko oddziałom "Łupaszki". Aresztowana wkrótce po Siedzikównie, jedna z sióstr Mikołajewskich - Helena, zobaczyła ją tydzień po aresztowaniu. "Inka" wyglądając przez zakratowane okno, położyła palec na ustach - dała znak, że nic nie powiedziała. Pytana o cel przyjazdu do Gdańska, powtarzała, że była umówiona na wizytę u dentysty. Ubecy nie zmusili jej nawet, aby wskazała miejsce swojego spotkania ze szwadronem - wiedzieli tylko (od "Reginy"), że ma to nastąpić na jednej ze stacji kolejowych w Borach Tucholskich. Dlatego obstawili kilka z nich, a na właściwej - Lipowa - zostali rozbici przez żołnierzy "Łupaszki". 


Uciec do Szwecji



Drugiego sierpnia 1946 r. Józef Bik, naczelnik Wydziału Śledczego gdańskiego WUBP, wystosował pismo do prokuratury wojskowej: "Przesyłam akta sprawy przeciwko Siedzikównie Danucie, ps. Inka, w celu przekazania do Wojskowego Sądu Rejonowego w trybie postępowania doraźnego. Proszę o uzgodnienie terminu rozprawy na dzień 3.08.1946". Sześć dni po egzekucji "Inki" (zapewne w nagrodę) Bik awansował do centrali MBP w Warszawie. 

Józefa Bika, drugiego po Wołkowie mordercę z gdańskiego WUBP, nawet jego resortowi koledzy uważali za wyjątkową kanalię. W 1968 r. - po zmianie nazwiska na Bukar, a potem Gawerski - uciekł do Szwecji, gdzie przedstawiał się jako ofiara polskiego antysemityzmu. W 2003 r. przysłał do IPN list, w którym prosił o wydanie zaświadczenia, że w latach 1945-1953 pracował w bezpiece. Było mu potrzebne, aby starać się o wyższą emeryturę. Kiedy sąd odmówił mu, odwołał się do drugiej instancji i wygrał. Po tym cudownym odnalezieniu, IPN wytoczył Bikowi proces, który jednak, z powodów proceduralnych, nigdy się nie rozpoczął. Akt oskarżenia brzmiał: "Bił ich, znęcał się i zmuszał w ten sposób do składania zeznań". 

Nie mniej okrutny wobec "Inki" był Andrzej Stawicki (w gdańskim UB prowadził też inne śledztwa, zakończone wyrokami śmierci; więźniowie oceniali go na 25-26 lat). To jego podpis widnieje na akcie oskarżenia. Mimo intensywnych poszukiwań prowadzonych m.in. przez gdański IPN, nie udało się ustalić, kim był ten człowiek. W polskich archiwach nie ma po nim śladu. Prawdopodobnie zmienił nazwisko, po czym zniszczył dokumentację i wyjechał za granicę. Może, jako obywatel sowiecki, wrócił do kraju powszechnej szczęśliwości. Może wybrał inny kierunek - Izrael lub Szwecję, jak Józef Bik? 


Sędziowie"



Proces "Inki", mimo iż trwał trzy godziny, był jedynie formalnością. Oskarżał wspomniany Wacław Krzyżanowski. Sądowi przewodniczył major Adam Gajewski, przedwojenny prawnik (absolwent KUL). Po ochotniczym wstąpieniu do LWP w 1944 r. został sędzią wojskowym, skazującym w procesach politycznych. Później został radcą prawnym Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych w Gdańsku. Zmarł w 1972 r., został pochowany na Cmentarzu Oliwskim. 

W składzie sędziowskim towarzyszyli mu kpr. Wacław Machola i kpt. Kazimierz Nizio-Narski. Ten drugi w czasie wojny był oficerem niemieckiej Kriminalpolizei (Kripo), członkiem Polskojęzycznej Grupy Gestapo powołanej przez Alberta Forstera do germanizacji Pomorza. Później został skazany za zatajenie tego faktu na osiem lat więzienia. 

Wszyscy ci "sędziowie" mieli pełną świadomość bezprawności swoich działań: niepełnoletnią dziewczynę skazali bez dowodów. Na wykonanie wyroku "Inka" czekała zamknięta w izolatce. Wysłaną przez obrońcę prośbę o łaskę do Bieruta "sąd" zaopiniował negatywnie. Nie miała ona i tak żadnego znaczenia - wyrok na Siedzikównie wykonano, nim do Gdańska dotarła odmowna odpowiedź Bieruta. 

Danuta Siedzikówna - sanitariuszka "Inka" została rozstrzelana rankiem 28 sierpnia 1946 r., wraz ze skazanym na śmierć dowódcą pododdziału V Brygady Wileńskiej - por. Feliksem Selmanowiczem "Zagończykiem" w gdańskim więzieniu przy ul. Kurkowej. Przed egzekucją "Inkę" wyspowiadał ks. Marian Prusak, uczestnik powstania warszawskiego, ściągnięty przez UB-eków z kościoła garnizonowego w Rumi, gdzie był wikarym: "Była bardzo spokojna. Wyspowiadała się i prosiła, by pójść do mieszkania we Wrzeszczu i powiedzieć, że ją rozstrzelano. Do siostry, która była w domu dziecka w Sopocie, wysłała już pocztówkę z informacją, że dostała wyrok śmierci. [...] W końcu zaprowadzono mnie do sali egzekucyjnej. [...] Tam była cała gromada UB, jacyś żołnierze, lekarz, prokurator. Chyba z trzydzieści osób. Było ciemno. Oszołomiła mnie ta sytuacja. W końcu wprowadzili skazańców. Prawdopodobnie mieli skute albo związane ręce. Ubecy zachowywali się grubiańsko. Nie chciałbym przytaczać tu wyzwisk, które sypały się na dziewczynę i tego pana [o tym, że był to "Zagończyk", ks. Prusak dowiedział się dopiero po latach]. Ustawiono ich pod słupkami przy ścianie. Przed rozstrzelaniem dałem im krzyż do pocałowania. Chciano im zawiązać oczy, nie pozwolili. Prokurator siedział za małym stolikiem okrytym czerwonym suknem. Odczytał wyrok i powiedział, że nie było ułaskawienia. Potem padła komenda "po zdrajcach narodu polskiego ognia". W tym momencie oni krzyknęli: "Niech żyje Polska", tak jakby się umówili. Padła salwa i oboje osunęli się na ziemię. Żołnierze strzelali z trzech, może czterech metrów". 

Ponieważ 10 ściągniętych na egzekucję i uzbrojonych w pepesze żołnierzy KBW nie trafiło "Inki" i "Zagończyka" z odległości trzech kroków (strzelali w powietrze), dobił ich strzałem z pistoletu w głowę dowódca plutonu egzekucyjnego ppor. Franciszek Sawicki z gdańskiego KBW. Relacje mówią, że był to człowiek z tzw. awansu społecznego, wcześniej służył w NKWD. W chwili oddania strzału miał krzyknąć: "Nie chciała gadzina zdechnąć trzeba ją dobić". Ksiądz Prusak spełnił ostatnie życzenie "Inki" - przekazał wiadomość pod wskazany adres. W 1949 r. został skazany na sześć lat więzienia, odsiedział trzy i pół roku. 

Pamięć o bohaterach



Śmierć "Inki" i "Zagończyka" była zemstą ubeków za działalność Zygmunta Szendzielarza, który przeprowadził szereg udanych akcji odwetowych na przedstawicieli komunistycznej władzy (jego żołnierze zlikwidowali m.in. sowieckiego doradcę PUBP w Kościerzynie) i cieszył się autorytetem ludności, a nie można było go ująć. W śledztwie ubecy pytali Siedzikównę głównie o niego: gdzie jest major, gdzie jest "Łupaszko"? 

Do 2014 roku nie było wiadomo, gdzie Danuta Siedzikówna została pogrzebana. Istniały przesłanki, że na Cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku - tu IPN miał prowadzić ekshumacje. Kilka lat temu imieniem "Inki" nazwano jeden z parków w centrum Sopotu. Pamiątkowy obelisk stanął także w jej rodzinnej Narewce. 

Słowa Danuty Siedzikówny (wypowiedziane do Krystyny Gaul, innej sanitariuszki od "Łupaszki", która też siedziała więzieniu w Gdańsku): "Popatrz, ilu ludzi mogło zginąć. Lepiej, że ja jedna zginę", niestety nie sprawdziły się. W czerwcu 1948 roku, UB (Urząd Bezpieczeństwa) rozpracował i ostatecznie rozbił Wileński Okręg AK. Majora Zygmunta Szendzielarza komuniści skazali na osiemnastokrotną karę śmierci (jaka nienawiść w tych lewackich ścierwach!) W śledztwie zachował godną postawę. O łaskę nie poprosił. Wieczorem 8 lutego 1951 r. został stracony w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Jego szczątki zostały odnalezione na warszawskiej "Łączce" w 2013 roku.

W 1991 r. Sąd Wojewódzki w Gdańsku uznał, iż działalność "Inki" i innych żołnierzy V Wileńskiej Brygady AK zmierzała do odzyskania niepodległego bytu Państwa Polskiego. 11 listopada 2006 r. Danuta Siedzikówna została pośmiertnie odznaczona przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta. 

http://historia.wp.pl/strona,2,title,Mordercy-Danuty-Siedzikowny-Inki,wid,16841933,wiadomosc.html?ticaid=117aa5&_ticrsn=5

Relacja spowiednika i naocznego świadka śmierci Inki
Posługiwał w kościele garnizonowym św. Piotra i Pawła w Gdańsku-Wrzeszczu. W sierpniu 1946 roku UB zabrało ks. Mariana jako wojskowego kapelana do gdańskiego więzienia, by wyspowiadał „bandytów” skazanych na śmierć. Wtedy jeszcze spełniano takie życzenia skazanych. Jak się okazało, skazanymi byli Feliks Selmanowicz „Zagończyk” i Danuta Siedzikówna „Inka” z 5 Wileńskiej Brygady AK mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Brygada ta walczyła od wiosny do jesieni 1946 roku przeciwko komunistom na Pomorzu. Dowódca i jego żołnierze wierzyli, że podporządkowanie Polski Sowietom to tylko przejściowa sytuacja, że nieuchronny jest konflikt pomiędzy Sowietami a zachodnimi demokracjami, które przecież nie mogą tak zostawić Polski, swego najwierniejszego sojusznika…Ksiądz tak wspominał: ”Kiedy wszedłem do celi, widziałem przeraźliwy smutek na twarzy Zagończyka. Miał małe dzieci, przeżywał katusze. Potem przeprowadzono mnie do celi, w której na śmierć czekała młoda, szczupła dziewczyna w letniej sukience. To była Danka „Inka”. Przyjęła mnie spokojnie, wyspowiadała się, a potem wyraziła życzenie, żeby o śmierci powiadomić jej siostrę”. Ksiądz nie wiedział nawet, że „Inka” to zaledwie siedemnastoletnia dziewczyna, która za sześć dni miała obchodzić swoje osiemnaste urodziny. Następnie dodaje ksiądz: „Przeprowadzono mnie schodami w dół. Oni już tam byli. Miałem krzyż, dałem go do pocałowania. Chciano im zawiązać oczy, nie pozwolili. Obok stała jakaś zgraja ludzi – wojskowy prokurator i pełno jakichś ubowców. Prokurator odczytał wyrok. Jego ostatnie słowa brzmiały: Po zdrajcach narodu polskiego, ognia! W tym momencie skazani krzyknęli, jakby się wcześnie umówili: Niech żyje Polska! Potem salwa. Osunęli sięlecz obydwoje żyli. Młodzi żołnierze z KBW, mimo ze starannie dobrani, byli jednak Polakami. Nie uwierzyli w „bandytów”. Strzelali z trzech kroków, tak by nie trafić. „Inka” podniosła się jeszcze raz i krzyknęła głośno: Niech żyje major Łupaszko. Wtedy podszedł oficer UB i strzałem z pistoletu w głowę zakończył jej życie”
Ksiądz musiał jeszcze razem z tym oficerem i lekarzem podpisać protokół wykonania wyroku śmierci, do dziś zachowany. „To było dla mnie nie do zniesienia. Sam nie wiem, jak się znalazłem ponownie w samochodzie” – dodaje ksiądz. Ksiądz Marian pracownikom IPN wyznał, że jego udział w egzekucji, a raczej w mordzie popełnionym na polskich patriotach, w obecności „polskiego” prokuratora, „polskich” oficerów, w „polskim” więzieniu, wstrząsnął nim bardziej niż to wszystko, czego był świadkiem podczas powstania.

Ksiądz Marian trafił do tego samego więzienia jeszcze raz, już nie jako spowiednik, lecz jako więzień. Jako zaufany spowiednik wiedział o planowanej, nieudanej ucieczce samolotem z Gdańska do Szwecji kilkunastu osób z grupy Norberta Imbery’ego ( skazanego później na karę śmierci). 2 listopada 1949 roku aresztowało go wojewódzkie UB w Gdańsku. W Areszcie Wewnętrznym WUBP przetrzymywany był do sierpnia następnego roku. Oskarżony przez Wojewódzkiego Prokuratora Rejonowego w Gdańsku: o posiadanie broni palnej bez zezwolenia, o niedoniesienie władzy o pobycie na Wybrzeżu poszukiwanego przez UB byłego żołnierza AK, uczestnika konspiracji antykomunistycznej, o kontakty z pracownikiem Konsulatu Wielkiej Brytanii w Gdańsku i o niedoniesienie o planowanej ucieczce. Został skazany na 6 lat więzienia. Najwyższy Sąd Wojskowy w Warszawie odrzucił skargę obrońcy. Po zastosowaniu amnestii z 22 listopada 1952 roku złagodzono wyrok do 3 i pół roku więzienia. „Wychodził powoli z bramy więzienia, rozkoszując się każdym krokiem na wolności. Zdawało się, że nie idzie, lecz dotyka delikatnie obutymi stopami bruku starej gdańskiej uliczki, jakby w obawie, że znowu zostanie przyłapany. Na czym? Właściwie to ciągle nie wiedział, dlaczego go uwięziono”.

Władze nie pozwoliły księdzu Marianowi na pracę duszpasterską na terenie diecezji gdańskiej. Wrócił do parafii Nowa Wieś Zachodnia koło Ostrołęki. Od 1971 roku osiadł w Rumi koło Gdyni na zasłużonym urlopie zdrowotnym.

W 1995 roku Sąd Wojewódzki w Gdańsku postanowieniem z 15 marca unieważnił wyrok z 1950 roku.

Ksiądz Marian o udrękach i upokorzeniach związanych z przesłuchaniami i pobytem w UB i w więzieniu nie lubił opowiadać. Po latach powiedział: „Nic w moim życiu nie było przypadkowe. Z perspektywy ponad 90 lat widzę je jako realizację Bożego planu. Trafiłem tam, gdzie byłem potrzebny. Sens mojego życia zrozumiałem już w jego połowie. To było w przeddzień mojego uwolnienia z więzienia w Gdańsku, 2 maja 1953 roku. We śnie pokazała mi się Matka Boża, przechodząca mimo. Uśmiechnęła się do mnie. Poczułem wielką radość i jakiś niewysłowiony ład serca, pewność drogi, którą kroczę. Wszystkie drobne sprawy i problemy stały się nieważne. Z tym uczuciem idę przez życie – tak długo, jak Pan Bóg pozwoli”.

Ksiądz kanonik Marian Prusak zmarł 3 stycznia 2008 roku w szpitalu w Wejherowie, pochowany został na cmentarzu w Lisewie Kościelnym 8 stycznia 2008 roku.

http://www.portalkujawski.pl/index.php/component/k2/item/6153-ksiadz-marian-prusak-byl-swiadkiem-morderstwa-inki

Siano przyjechało!

Przyjechał wielki transport siana. TiR z przyczepą.  32 bele. Ledwo się przecisnął przez wąską drogę i gałęzie. O mało lusterka nie stracił. Urząd Gminy by płacił kierowcy odszkodowanie, jako odpowiedzialny za stan techniczny drogi gminnej. Gałęzie poszarpały bele siana. Trzeba wyciąć te gałęzie przy drodze!

To nie koniec walki. Siano trzeba zabezpieczyć przed deszczem. Indianka dzielnie zwalczając swój lęk wysokości, weszła po drabinie na wieżyczki ustawione z bel i mozolnie, dokładnie zakrywa je plandekami i przydusza cegłami i drągami.

Zaradna i dzielna,
Indii

piątek, 2 września 2016

Mordercy Polaków zmieniają swoje nazwiska od lat


Ustalanie prawdziwych nazwisk budowniczych komunizmu w Polsce, funkcjonariuszy bezpieki, prokuratorów, sędziów i katów jest niczym rozwiązywanie węzła gordyjskiego. Przykład? Akt oskarżenia w sprawie Fieldorfa, od początku do końca spreparowany i fałszywy, przygotowywała Helena Wolińska (1919-2008), a właściwie – Felicja (Fajga Mindla) Danielak – zbrodniarka stalinowska uczestnicząca w mordach sądowych.
Zmiana nazwiska na Wolińska jej nie wystarczyła, więc przybrała także nazwisko męża – Włodzimierza Brusa (1921-2007) – ekonomisty i wykładowcy akademickiego (był promotorem Heleny Łuczywo z domu Chaber), który sam... zmienił nazwisko. Włodzimierz Brus naprawdę nazywał się Beniamin Zylberberg albo Zylberberger i pochodził z rodziny żydowskiej. A takich przypadków są dziesiątki. Wszystkich nie znamy do dziś.
Karolina Gruc - Kiedy UB aresztowało Danusię Siedzikównkę „Inkę”, miała tylko siedemnaście lat. Drobna, szczupła dziewczyna została potraktowana przez ubeków z wyjątkowym bestialstwem. Strażniczka gdańskiego więzienia UB o imieniu Sabina, znana z ludzkiego traktowania więźniarek, opowiadała, że dziewczynę ubecy rozbierali do naga, że do jej celi przyprowadzali żony, siostry i narzeczone tych, którzy zginęli w akcjach przeciwko oddziałom „Łupaszki”, mówiąc im, że „krwawa Inka” osobiście zabijała ich mężów, narzeczonych i braci. Można sobie tylko wyobrazić, jak traktowały one dziewczynę. Wiemy, że ubecy torturowali kobiety na równi z mężczyznami. Ponurą tajemnicą więzień bezpieki pozostaje natomiast, ile kobiet zostało podczas przesłuchań zgwałconych, ale jest bardzo prawdopodobne, że było ich bardzo wiele. Jakkolwiek trudno to przyjąć do wiadomości, jest prawdopodobne, że spotkało to także „Inkę”. Wiemy natomiast, że praktycznie wszyscy ubecy uniknęli kar adekwatnych do swoich zbrodni, a część z nich po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Sztandarowym przykładem ich bezkarności jest właśnie sprawa „Inki”.






Zdrajcy Polski i polskiego Narodu


Co łączy prokuratora-mordercę Krzyżanowskiego z obecnym Trybunałem Konstytucyjnym Rzeplińskiego i wichrzycielskim KODem? - Wszystko.
To przedstawiciele tych samych struktur, które latami, po II Wojnie Światowej, w czasie pokoju, mordowały bezbronnych, niewinnych ludzi, polskich patriotów, takich jak nastoletnia Inka. To zdrajcy i wrzody na zdrowej tkance narodu polskiego. :(((

Indianka

Stowarzyszenie córki prezesa Trybunału Konstytucyjnego finansowane przez międzynarodową finansjerę

Opublikowano: 31 sierpnia 2016 14:07:51
Podziel się i skomentuj
George Soros sponsoruje na całym świecie różnego rodzaju organizacje "obywatelskie". W Polsce Fundacja Batorego jest właśnie fundacją przez niego założona i finansowaną poprzez inną jego instytucję Open Society Institute). To właśnie Fundacja Batorego wspiera wszelkiej maści lewicowe i homoseksualne organizacje, które bez tych funduszy nie miałyby takiego oddziaływania. Większość z nich szybko skończyłaby swoje istnienie. Wśród organizacji, które swego czasu otrzymały środki finansowe od tej fundacji był Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, której szef został skazany prawomocnym wyrokiem na 4 lata więzienia za różnego rodzaju oszustwa finansowe.

Stowarzyszenie córki prezesa Trybunału Konstytucyjnego finansowane przez międzynarodową finansjerę
George Soros i Andrzej Rzepliński
Jak ujawniła "Gazeta Polska" wśród organizacji sponsorowanych przez Fundację Batorego jest również Stowarzyszenie 61 na którego czele stoi Róża Rzeplińska, córka Prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Tylko w roku 2014 na rzecz stowarzyszenia wpłynęło 300 tys. zł. Natomiast w latach 2014-2016 w ramach tzw. Obywatele dla Demokracji, który jest finansowany przez Unię, ale wdrażany przez Fundację Batorego, stowarzyszenie Rzeplińskiej otrzymało łącznie 700 tys. zł. Jak zauważa "Gazeta Polska" to nie jedyna organizacja powiązana z Georgem Sorosem, który ma w niej swoich przedstawicieli, jest Trust for Civil Society, które na Stowarzyszenie 61 przekazało 260 tys. dolarów, czyli coś około miliona złotych.

Jak podaje "Gazeta Polska" część z tych pieniędzy w formie wynagrodzenia wpłynęła do kieszeni Róży Rzeplińskiej, ale również Mai Rzeplińskiej, młodszej córki prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego, która również pracuje w tym stowarzyszeniu.
Gazeta Polska podaje, że również za rządów PO-PSL było to stowarzyszenie wspierane przez ministerstwa, które na różne programy realizowane przez stowarzyszenie przeznaczyły około 700 tys. zł.


http://www.dzienniknarodowy.pl/2454/stowarzyszenie-corki-prezesa-trybunalu-konstyt/





czwartek, 1 września 2016

Prokurator mordercą niewinnej nastolatki :(((


Płk Wacław Krzyżanowski był pierwszym stalinowskim prokuratorem, któremu w III RP zarzucono mord sądowy – 3 sierpnia 1946 r. brał udział w skazaniu na śmierć Danuty Siedzikówny, ps. Inka, sanitariuszki antykomunistycznego oddziału mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”.
Ta sprawa zakończyła się uniewinnieniem Krzyżanowskiego, ale później została wznowiona. Instytut Pamięci Narodowej odnalazł bowiem dokumenty, świadczące o tym, że tego samego dnia żądał on kary śmierci w innej sprawie – Hansa Baumana. To druga (czy ostatnia?) zbrodnia sądowa w jego karierze.
Obie zbrodnie w majestacie komunistycznego bezprawia miały miejsce w areszcie karno-śledczym w Gdańsku, a Krzyżanowski nie uczestniczył w nich – jak twierdził – przypadkowo, ale świadomie żądał najwyższego wymiaru kary dla „wrogów ludu”.
W PRL-u Wacław Krzyżanowski otrzymał wiele odznaczeń i nagród. Czym tak zasłużył się „ludowej” władzy? Wiadomo, że służbę wojskową rozpoczął w 1943 r. w Dżambule (Kazachstan), należał do dywizji kościuszkowskiej, brał udział w bitwie pod Lenino. Zaraz po wojnie ukończył szkołę oficerów bezpieczeństwa publicznego w Łodzi i rozpoczął pracę w Wojskowej Prokuraturze Rejonowej w Gdańsku, gdzie był „śledziem” do 1950 r. W wojskowym wymiarze sprawiedliwości (czytaj: bezprawia) pracował potem na Śląsku i na Pomorzu (w Koszalinie), w 1976 r. zwolniony do rezerwy.
ZAMORDOWANY ZA SARNĘ
Akta procesu Hansa Baumana cudem odnaleziono.
– Wynika z nich, że Wacław K. samodzielnie przeprowadził śledztwo i sformułował oskarżenie – mówi prof. Witold Kulesza, dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu.
Czym Hans Bauman podpadł komunistom, że skazali go na śmierć? Był gdańskim Niemcem, a jego rodzina głodowała. Pewnego czerwcowego dnia 1945 r. Bauman znalazł w lesie karabin z kilkoma nabojami, upolował nim sarnę, po czym broń zakopał. Zdobycznym mięsem podzielił się z mieszkającymi w jego domu Polakami. Niemiec wpadł wskutek donosu (obciążyły go również zeznania trzech Polaków).
KARABIN PRZECIW PAŃSTWU
Po śledztwie, prowadzonym przez funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Miastku, Krzyżanowski oskarżył Baumana o nielegalne posiadanie broni i prowadzenie działalności wywrotowej, mającej na celu oderwanie Gdańska od Polski. Żądając kary śmierci, stalinowski prokurator twierdził, że oskarżony jest „wrogo ustosunkowany do państwa polskiego, spodziewał się wojny i niewątpliwie miał zamiar użyć karabinu w stosownej chwili przeciwko państwu polskiemu”. Hans Bauman został skazany w trybie doraźnym na karę śmierci. 9 sierpnia 1946 r. wyrok wykonano.
W materiałach Instytutu Pamięci Narodowej czytamy: „skazany pozbawiony został całkowicie możliwości obrony, a okoliczności sprawy świadczą, iż skazanie Hansa B. stanowiło zbrodnię sądową, popełnioną przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego z powodu przynależności skazanego do określonej grupy narodowościowej, w której to wykorzystano formę procesu karnego do przeprowadzenia czystki etnicznej”. Tak wyglądało ówczesne, stalinowskie „prawo”.
OSKARŻYĆ I ZEMDLEĆ
Pierwszy proces Krzyżanowskiego o zbrodnię sądową rozpoczął się w 1993 r. przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Poznaniu. W akcie oskarżenia zarzucono mu, że jako oficer śledczy WPR w Gdańsku podżegał skład sędziowski do wymierzenia Danucie Siedzikównie, ps. Inka, sanitariuszce „Łupaszki”, najwyższego wymiaru kary, czyli do zabójstwa (tak jak w przypadku Hansa Baumana).
Co na to Krzyżanowski:
Byłem młody. Zostałem skierowany na proces przypadkowo, bez przeszkolenia i przygotowania [czyżby szkoła oficerów bezpieczeństwa publicznego w Łodzi nieodpowiednio przygotowywała do pracy? – red.], wcześniej nie brałem udziału w żadnej sprawie sądowej. Nie wiedziałem nawet, o co ta dziewczyna była oskarżona.
W podobny sposób tłumaczy się dziś większość stalinowskich funkcjonariuszy. Czy Krzyżanowski mówi prawdę?
Rozprawa przeciw „Ince” odbyła się tego samego dnia, kiedy skazano Hansa Baumana, czyli 3 sierpnia 1946 r., tylko dwie godziny później (podobnie, jak Niemiec, łączniczka „Łupaszki” została skazana w trybie doraźnym). Jest to bezsprzeczny dowód na to, że Krzyżanowski kłamie, kiedy mówi, iż na proces Siedzikówny został skierowany przypadkowo, a wcześniej nie brał udziału z żadnej sprawie sądowej.
Podczas swojej „przypadkowej” obecności na procesie „Inki”, Krzyżanowski wystąpił z ostatnim słowem. Poparł akt oskarżenia i żądał surowej kary. Dziś utrzymuje, że na sali sądowej był przez 5-10 sekund, został do tego zmuszony przez przełożonych, w ramach szkolenia [czyżby nie został wcześniej wystarczająco przeszkolony? – red.], a po odczytaniu sentencji omal nie zemdlał.
Charakterystyczne jest to, że Krzyżanowski oskarżał młodych ludzi – Siedzikówna miała 17 lat, Bauman 19. Oni najwyraźniej byli najbardziej niebezpieczni dla tworzącej się władzy „ludowej”.
ZEMSTA ZA „ŁUPASZKĘ”
Danuta Siedzikówna została aresztowana 20 lipca 1946 r., kiedy pojechała do Gdańska w celu zdobycia leków dla rannych partyzantów. Oskarżono ją o udział w „bandzie Łupaszki”, nielegalne posiadanie broni (tak jak Hansa Baumana), a w przede wszystkim o wydanie poleceń zastrzelenia dwóch funkcjonariuszy UB. Tego ostatniego czynu sąd jej nie udowodnił, a mimo to stwierdził, że zasługuje ona na śmierć.
Zdaniem prokuratora III RP, był to wniosek „rażąco niewspółmierny wobec czynów zarzucanych Danucie Sziedzikównie, jak i nie odzwierciedlający zebranego materiału dowodowego”.
„Inka” nie podpisała prośby do Bieruta o łaskę. Pismo podpisał jej obrońca. Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Zastrzelono ją 28 sierpnia 1946 r. w piwnicy gdańskiego aresztu. Razem z nią, z rąk plutonu egzekucyjnego, zginął Feliks Selmanowicz „Zagończyk”, jeden z dowódców majora „Łupaszki”. Umierali z okrzykiem „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Do 2015 roku rodzinie nie udało się odnaleźć miejsca pochówku Danuty Siedzikówny. Ze strony aparatu bezpieczeństwa była to zemsta za działalność Zygmunta Szendzielarza i jego oddziału, który mocno dawał się we znaki nowej władzy, a nie można było go złapać. Żeby osiągnąć propagandowy sukces, zamordowano niewinną dziewczynę, która niosła również pomoc rannym ubekom.
Poznański sąd stwierdził jednak, że nie można jednoznacznie ustalić, jaką rolę Krzyżanowski odegrał w procesie „Inki”. Kierując się zasadą, że wszystkie wątpliwości powinny być rozstrzygane na korzyść oskarżonego, uniewinnił byłego śledczego. 45 lat wcześniej wątpliwości nie przemawiały na korzyść Siedzikówny.
Wacław Krzyżanowski nie przyznał się do winy, ujawniając jednocześnie przestępczy charakter działalności komunistycznych organów sprawiedliwości (czytaj: bezprawia). Czyżby w swoich zeznaniach nie widział sprzeczności, że jako aktywny funkcjonariusz tamtego przestępczego systemu, podżegający do zbrodni sądowych na niewinnych ludziach, też jest (w świetle obecnie obowiązującego prawa) przestępcą?
W październiku 2014 r. w Koszalinie zmarł prokurator Krzyżanowski. Jego przeszłość nie przeszkodziła władzom PO i PSL w wystawieniu mu na pogrzebie asysty honorowej Wojska Polskiego...


Dwa jabłeczniki

Gotowe, upieczone, gorrrące! :) Dopiero, co wyjęte z pieca.
Ciut niedosłodzone, ale Indianka robiła ciasta na oko i wydawało się jej, że będą słodziutkie. Są dostatecznie słodkie, ale nie tak słodziutkie jak lubi Indii.

Lewy róg jabłecznika mocniej przypieczony, bo tam największy żar w piecu.
Prawy, dolny róg jabłecznika naruszony widelcem Indianki,
 która sprawdzała, czy ciacho się dobrze upiekło.

Może jutro zrobi lukier i poleje nim ciasto?
Ze słodyczą pulchnego ciasta, przyjemnie się komponują zatopione w nim dzikie jabłuszka. Ohhh... Trzeba poczekać aż ciasta ostygną...
O niecierpliwości indiańska!
Indii chce skosztować swoje wypieki JUŻ! :)))
Teraz, już, natychmiast! :)

Jabłecznik wyszedł pyszny.
Pulchny i słodkokwaskowaty, dzięki zawartości jabłuszek.

Młodzież polska zrobiła nam miłą niespodziankę

Bystra nasza polska młodzież zrobiła nam wszystkim Polakom miłą niespodziankę. Mimo intensywnej, agresywnej, pogardliwej, antypolskiej propagandzie w mediach publicznych siedzących w kieszeniach Niemiec,
nasza polska młodzież świetnie pokojarzyła fakty z naszej historii oraz obecnej sytuacji politycznej. Mamy myślącą, mądrą młodzież, która w naturalny sposób odnalazła w sobie nasz utracony za komuny, polski odwieczny patriotyzm. To fenomen! Mamy wspaniałą, fenomenalną, patriotyczną młodzież.

Bardzo się cieszę :) 💗💗💗

Indianka

Żebrowski: Rosną nam młode polskie elity

Opublikowano: 31 sierpnia 2016 15:09:42
Podziel się i skomentuj
– Patriotyzm zawsze był cechą Polaków, to był i jest fenomen. Patriotyzm to nie jest tylko odzież patriotyczna, to nie jest tylko to, co widzimy na zewnątrz, a więc koszulki, T-shirty, bluzy z nadrukiem, ale w tym wszystkim jest coś zdecydowanie ważniejszego, a mianowicie to, że ci ludzie żyją wartościami. Rośnie nam pokolenie, o którym możemy powiedzieć, że nie bardzo wiadomo, skąd się wzięło, bo przecież ani państwo polskie, a nawet rodziny nie pracowały aż tak intensywnie, żeby to, co obserwujemy dzisiaj, można było uznać za skutek takich działań. – Nie! Ta młodzież tak na dobrą sprawę sama zaczęła szukać świata wartości, sama zaczęła kojarzyć - mówi w wywiadzie dla "Dziennika Narodowego" historyk Leszek Żebrowski.
Jest spokojny o młode pokolenie i jego wybory:
- Chcemy mieć poczucie, że odchodząc, swoim następcom zostawiamy świat lepszym, niż my go mieliśmy. Dzisiaj to, o czym mówię, a więc postawa polskiej młodzieży, nie jest tylko pragnieniem, ale faktem, to się dzieje naprawdę. To jest coś, co zaistniało, i to jest fenomen. Tego nie wolno zmarnować, to należy pielęgnować i utrwalać (...) Ta młodzież tak na dobrą sprawę sama zaczęła szukać świata wartości, sama zaczęła kojarzyć.
Żebrowski: Rosną nam młode polskie elity
Tłumaczy też zawiłości długiej, mozolnej walki o odkłamywanie przeszłości - walki, która przynosi od niedawna pierwsze owoce.
– Przez kilkadziesiąt lat, w okresie tzw. Polski Ludowej, pamięć o tych i wielu innych ludziach była zabijana, i to w sensie dosłownym, łącznie z nimi samymi. W następnych latach po roku 1989 nie nastąpiło jakieś szybkie, diametralne odrodzenie. Dlatego trzeba było bardzo długiej, mozolnej pracy, aby przypominać bohaterów polskiej wolności. Przypominać, jak wyglądała sytuacja w Polsce po 1944 r., że to nie było normalnie funkcjonujące państwo, ale że to była okupacja i że siły, które wyzwoliły nasz kraj – czyli Armia Czerwona – ponownie nas zniewoliły, co ponownie nas kosztowało wiele ofiar. Tym samym wojna, która w Europie w maju 1945 r. się skończyła i ludzie mogli świętować, na terytorium Polski została przedłużona, a ludzie płakali. Polacy nie dostali tego, na co sobie zasłużyli, o co walczyli, a więc niepodległości, ale w podzięce nałożono im kajdany.

http://www.dzienniknarodowy.pl/2455/zebrowski-rosna-nam-mlode-polskie-elity/

Pranko, zmywanko, gotowanko, pieczenie

Jeden z ulubionych blezerów Indianki.
 Mocno zabrudzony, wymagał długiego moczenia i szorowania.

Pogoda sprzyja pracom podwórkowym; w tym praniu, zmywaniu.
Indianka też dziś upiecze jabłecznik. Wyszorowała blachę jedną, ale jeszcze musi drugą, bo rozrobiła ciasto na dwie blachy. Ciasto drożdżowe już rośnie sobie.

Blezer – rodzaj rozpinanej bluzy, krótkiej kurtki lub żakietu. Blezer ma luźny, sportowy krój i jest wykonywany z miękkich tkanin. Często nie ma kołnierza. Określenie pochodzi od angielskiego słowa blazer, oznaczającego sportową marynarkę.

Patologie instytucji państwowych obsadzonych przez PO i PSL

Niestety, wiele instytucji zaufania publicznego, zamiast kierować się dobrem dzieci i rodzin, kieruje się zyskami. Jest to niepokojąca patologia niebezpieczna dla szarych obywateli.

Indianka

"Ktoś by w Polsce krzywdził dzieci dla pieniędzy? 

1. Kiedy w 2002 roku trzej łódzcy dziennikarze – Paweł Patora, Marcin Stelmasiak i Przemysław Witkowski, przedstawili reportaż o „łowcach skór” w łódzkim pogotowiu ratunkowym, niektórzy kółka na łbie rysowali. Wydawało się to historią tak niewiarygodną, że i dwudziestu Hitchcocków czegoś podobnego by nie wymyśliło. Jak to – pogotowie ratunkowe? Lekarze, sanitariusze zamiast ratować, zabijali ludzi? I to zabijali w strasznych mękach, pavulonem, który powodował, że ofiary w pełni świadome traciły oddech i dusiły się żywcem, bezradnie patrząc na wykrzywione maski swych oprawców... nie, tego nie mogło być na świecie, to bzdura, horror jakiś, nieprawdopodobna fantazja czyjaś, ludzie nie mogli robić czegoś tak strasznego. 

2. Ja nadal w to nie wierzę, chociaż wiem, że to była prawda. Oprawcy z łódzkiego pogotowia w straszny sposób mordowali ludzi, dla kilkuset złotych, za informację o zgonie. Zostali za to skazani, choć do dziś nie rozumiem, dlaczego na przykład lekarze uczestniczący w tych zbrodniach dostali kary 5-6 lat i tylko sanitariusz dostał dożywocie. Od tamtego łódzkiego koszmaru nie można już mówić, że coś jest niemożliwe. Wszystko jest możliwe. Zawsze znajdą się ludzie, którzy dla zysku, dla pieniędzy gotowi są do najgorszej zbrodni. Niby wiem, że dla pieniędzy ludzie zrobią wszystko, a jednak nie chce mi się wierzyć, że dla pieniędzy ktoś może handlować dziećmi. Coraz częściej o tym słyszę, że w Polsce ma miejsce proceder handlu dziećmi, w którym uczestniczą przedstawiciele instytucji opiekuńczych i władz państwowych. Mówią o tym rodzice, którym zabrano dzieci, mówią przedstawiciele organizacji społecznych, usłyszałem o tym od lekarza – a ja nadal w to nie wierzę! Nie, nie wierzę! Jak to – kuratorzy, psycholodzy, pracownicy domów dziecka, pracownicy opieki społecznej i pomocy rodzinie, sędziowie rodzinni – mieliby polować na dzieci, mieliby zabierać je do placówek opiekuńczych i rodzin zastępczych tylko dlatego, że za to są pieniądze? Nie, to po prostu niemożliwe... 

3. Niemożliwe, a jednak... Niemożliwe, a jednak zabiera się matce 6-miesięczne niemowlę od piersi i oddaje rodzinie zastępczej, która oprócz szczęścia zyskuje przy tej okazji miesięcznie co najmniej 3 tysiące złotych. Niemożliwe, a jednak nagle i niespodziewanie zabiera się do domów dziecka z jednej, spokojnej, niewadzącej nikomu rodziny aż jedenaścioro dzieci i rozdziela je między trzy domy dziecka, żeby uzupełnić stan wychowanków. Nie było przemocy, nie było głodu, chłodu, ni powietrza morowego, a jednak się zabiera. Niemożliwe... a jednak sąd zabiera dzieci z powodu obecności w mieszkaniu psa i królika oraz niezapłaconej składki na komitet rodzicielski – 10 złotych (tak wynika z uzasadnienia). Niemożliwe... a jednak centrum pomocy rodzinie wnioskuje, a sąd skwapliwie zarządza zabranie dzieci do domu dziecka, a w uzasadnieniu pisze, że chce w ten sposób zapewnić dzieciom miłość, szczęście i zrozumienie – powszechnie wszak wiadomo, że domy dziecka to oazy miłości i szczęścia. 

4. Niemożliwe... a jednak aktyw walczył do upadłego o konwencję w sprawie przemocy państwa wobec rodzin ułatwiającą zabieranie matkom ich dzieci. Niemożliwe, a jednak do domów dziecka i rodzin zastępczych jakoś dziwnym trafem raczej nie zabiera się dzieci niepełnosprawnych, chorych, nie zabiera się dzieci przestępców, nie zabiera się ofiar prawdziwej przemocy, a najchętniej zabiera się dzieci kochane i zdrowe, zdecydowanie lepiej nadające się do płatnej opieki. Owszem, popłaczą sobie rok czy dwa, ale kiedyś się poddadzą. Co najwyżej któreś się powiesi, jak ten 16-latek z Suwałk, który nie wytrzymał zabrania go od rodziny (chyba nikt za tę śmierć nie odpowiedział). Natomiast dzieci z prawdziwej przemocy mogą się stawiać, potem powielać agresję... nie, zdecydowanie bezpieczniejsze jest zabieranie dzieci kochających i kochanych.

5. Domy dziecka są świetne. Rodziny zastępcze są wspaniałe, a sądy, jak sama nazwa wskazuje, są rodzinne i opiekuńcze. Ale tak jak pogotowie ratunkowe nie zawsze było ratunkowe, tak placówka opiekuńcza nie zawsze musi być opiekuńcza. Placówki opiekuńcze to również pensje i etaty. Rodzina zastępcza to dwa tysiące wynagrodzenia i po tysiąc złotych na każde dziecko – na śmieciówkach tyle nie płacą. Ograniczanie władzy rodzicielskiej to badania, wywiady, konsultacje, opieka, asysta, opinie i spory rynek usług z tym związanych. Nie odbiera się dzieci – ileś osób pozostaje bez zajęcia i dochodów. Odbiera się dzieci – jest ruch w interesie. Odbiera się dzieci – to i władzom samorządowym lżej. Już nie trzeba samotnej matce szukać mieszkania, płacić zasiłku, ba, alimenty się na nią nałoży.

6. Handel dziećmi? Nie... to niemożliwe... a jednak w Pucku sadystom dostarczono aż dziesięcioro dzieci, z których dwoje sadyści zamordowali. Prokuratura ocknęła się dopiero przy drugim zabitym dziecku, pierwsze spadło ze schodów, cóż, dzieci ze schodów spadają... Handel dziećmi? Niemożliwe... a jednak w Łęczycy dostarczono siedmioro dzieci zboczeńcom seksualnym, którzy latami je gwałcili. Sprawa przypadkiem wyszła na jaw. Ta wyszła...

7. Zrozpaczeni rodzice w Nisku, którym odebrano dzieci, mówią mi o handlu dziećmi coraz głośniej, a ja mówię – łowcy dzieci? Nie, to nieprawdopodobne, niemożliwe..."

Artykuł opublikowany na stronie: http://naszdziennik.pl/polska-kraj/141211,lowcy-dzieci-nie-to-nieprawdopodobne-niemozliwe.html

Kłamstwa KOD


Działacz KOD kłamał w sprawie o pobicie.
 Przyszedł na uroczystości już z bandażem [WIDEO]

29 sierpnia 2016 08:49
Wszystko wskazuje na to, że szeroko komentowane w mediach pobicie działacza KOD przez uczestników uroczystości pogrzebowych "Inki" i "Zagończyka" to fikcja. O sprawie informowała wczoraj Wyborcza, TOK FM, Newsweek oraz portal naTemat.
Wstrząsające relacje niemal natychmiast pojawiły się na portalach sympatyzujących z Komitetem Obrony Demokracji. Radomir Szumełda, działacz KOD z Pomorza podgrzewał atmosferę relacjonując przebieg wydarzeń na Twitterze.

Tymczasem nagranie internauty, uczestnika wydarzeń ukazuje zupełnie inną wersję. Radomir Szumełda na uroczystości pogrzebowe przyszedł z już zabandażowaną ręką. Widać to w momencie, w którym Policja eskortuje Mateusza Kijowskiego.


Paweł Jaworski
Źródło: Piotrek1984/YouTube, Michał Górnicki/TT

http://prostozmostu.net/news/dzialacz-kod-klamal-w-sprawie-pobicie-przyszedl-na-uroczystosci-z-bandazem-wideo

środa, 31 sierpnia 2016

Pracowity dzień w kuchni i wokół

Dzień minął na praniu, zmywaniu, moczeniu, odciekaniu i suszeniu.
Kolejne ciuszki doschły, w tym jeden z ulubionych, kremowo-beżowych sweterków. Nowa partia wełny jeszcze nie doschła. Kolejne naczynia pozmywane.

Na uwagę zasługuje fakt, iż w kuchni zrobiło się luźniej.

Jutro zaś smażenie konfitur ma dojść do skutku.
Na piecu stoi póki co świeży kompocik z jabłek i czarnego bzu.

Indianka