Lidia Maksymowicz, więźniarka nr 70 072, jest jednym z bohaterów książki “Dobranoc, Auschwitz. Reportaż o byłych więźniach”. Książka jest już dostępna w księgarniach. Przedstawione w niej historie szokują i pokazują jak wyglądało życie więzionych w obozach ludzi oraz przez co musieli przejść po wyzwoleniu.

Grupę byłych więźniów poznaliśmy w 2013 roku, ale decyzję o tym, że napiszemy książkę, podjęliśmy dwa lata później, gdy zmarł jeden z naszych bohaterów, pan Józef Paczyński. Zdaliśmy sobie sprawę, że to ostatni moment, by zapisać świadectwa tych ludzi. Za chwilę odejdą ostatni świadkowie historii. Czujemy się wyróżnieni, że mogliśmy ich poznać – mówią Interii autorzy książki, Aleksandra Wójcik i Maciej Zdziarski.
Poniżej przedstawiamy fragment rozmowy, jaką przeprowadzili z Lidią Maksymowicz.
W jakich okolicznościach została pani uwięziona w Auschwitz?
– Miałam trzy lata, ale byłam już dzieckiem wojny, które wiele przeżyło. Z babcią, dziadkiem i rodzicami mieszkaliśmy na przygranicznych terenach Białorusi. Nasza wieś została spalona. Z konieczności poszliśmy do oddziału partyzanckiego. Ukrywaliśmy się w lesie, w ziemiankach. Wiedziałam, co znaczy być głodnym i czekać na mamę, co to jest zimno i że trzeba siedzieć cichutko, bo wróg usłyszy. Przywykłam do przeciwności losu i dlatego było mi łatwiej odnaleźć się w obozie niż innym dzieciom.
Z kim jeszcze, oprócz mamy, trafiła pani do obozu?
– Z dziadkami, którzy zostali skierowani do gazu. Byli starsi i nie nadawali się do pracy. Nie można ich było do niczego wykorzystać, więc zostali natychmiast zabici przez Niemców. Byłyśmy z mamą przerażone, bo komendy padały po niemiecku, w obcym dla nas języku, i nic nie rozumiałyśmy. Zaraz też pognali nas na kwarantannę. Mama miała piękne długie warkocze i niestety obcięli je, bo wszystkich golono na łyso. My, dzieci, nie poznawałyśmy naszych mam, gdy straciły włosy. A gdy założono im pasiaki, to już w ogóle były nie do poznania. Wtedy dopiero je tatuowali.
Dzieciom także robiono tatuaż z numerem?


tak! Wszystkie krzyczały, wyrywały się, jak je tatuowano – a ja nie. Wiedziałam, że nie wolno. Tak że mój numer tym się wyróżnia, że jest równy, bo nie wierzgałam, siedziałam posłusznie. Wtedy to były malutkie cyferki, ale że ręka rosła, to tatuaż zrobił się całkiem wyraźny. Zobaczcie – jak zrobiony od kalki! 
Jak wyglądał obozowy oddział dla dzieci?
– To był normalny barak. Przy wejściu znajdował się osobny pokoik, nazywano go “sztuba”. Siedziała w nim kobieta, która miała nas pilnować. Pod dachem znajdowały się małe okienka i do dziś pamiętam, że gdy spoglądałam w górę, barak wydawał mi się strasznie wysoki.
Na każdej pryczy leżało nas kilkoro. Trochę połamanej słomy, brudny koc z pluskwami i wszami. Wokół potwornie cuchnęło. Jak dziecko miało biegunkę i nie doleciało do nocnika, smród roznosił się po całym baraku. Wyglądaliśmy odrażająco – owrzodziałe, nieprawdopodobnie chude dzieci.
Rano wychodziliśmy na apel – bo nas też, jak dorosłych, wyganiano na plac – odliczano numery i gdy kogoś brakowało, Niemcy sprawdzali w baraku. Wtedy się okazywało, że leżą tam zwłoki. Dzieci przeważnie umierały w nocy. W jednym z baraków znajdował się długi piec. Pamiętam leżące na nim martwe ciała.
Co jeszcze utkwiło pani w pamięci?
– Chyba to, że bardzo szybko dowiedziałam się o doktorze Mengele. Wszystkie dzieci wiedziały, kto to jest i że kiedy przychodzi, trzeba się chować, włazić pod pryczę, żeby tylko doktor Mengele nie zabrał.
Pamiętam, że siedzę na ziemi i widzę buty – eleganckie, błyszczące, oficerskie. Tych butów było więcej, bo Mengele miał całą ekipę, sam nie byłby przecież w stanie prowadzić wszystkich eksperymentów. Przychodzili w białych fartuchach i czystych butach, które widziałam, chowając się pod pryczą.
Pani również została poddana eksperymentowi. Na czym polegał?
Dostałam zastrzyki. Zapamiętałam powrót od doktora – budzę się na pryczy w baraku i widzę inne dzieci na łóżkach, wszystkie osłabione. Moja skóra pokrywa się ropniami, a ciało traci kolor. Mama, kiedy udało jej się dostać z jedzeniem do baraku, powiedziała, że byłam jak szkło. Nie poznała mnie! Dopiero kobieta, która nas pilnowała, wyjaśniła: “Twoja córka wróciła z eksperymentów, dlatego tak wygląda”.
Matce zawdzięczam przetrwanie, bo wielokrotnie, narażając swoje życie, czołgała się z jedzeniem do baraku dziecięcego. W budce strażniczej stał żołnierz z karabinem, który pilnował terenu. Mama wyczekiwała na moment, gdy snop światła był skierowany w inną stronę. Wtedy podbiegała i starała się wejść. Raz złapała ją blokowa i tak lała, że wybiła jej wszystkie zęby.
Jak długo była pani więziona w obozie?
Odgrudnia 1943 roku do wyzwolenia, do 27 stycznia 1945 roku, czyli 13 miesięcy. Gdy historycy badali dokumenty, do których mieli dostęp, powiadomili mnie, że byłam najdłużej żyjącym dzieckiem.
Ostatni raz rozmawiałam z matką na chwilę przed zarządzoną ewakuacją – Niemcy wyprowadzali więźniów w Marszu Śmierci. Kilkanaście razy do mnie mówiła, żebym zapamiętała, jak się nazywam, skąd pochodzę. Ale, niestety, nie zapamiętałam.
Kiedy do obozu zgłosili się państwo Rydzikowscy – polska rodzina, która chciała przygarnąć dziecko – wiedziałam tylko, że mam na imię Luda. Mama kazała mi powtarzać, że jestem z Mińska. Moi nowi rodzice zrozumieli jednak, że chodzi o Mińsk Mazowiecki. Pomyśleli, że jestem polskim dzieckiem, przywiezionym do obozu po powstaniu warszawskim.
Rydzikowscy zabrali mnie do domu. Byłam przerażona, wcześniej nigdy w życiu nie widziałam normalnego pokoju. Pamiętam balię z wodą, bo łazienki z wanną nie było w domu. Do dzisiaj wspominam, jak paruje woda, a ja umieram ze strachu, że mnie tam włożą!
Nie wiedziała pani, do czego służy balia?
– Zgadza się! Przez cały ten czas w obozie nie byłam przecież kąpana.
W jakim była pani stanie fizycznym?
– Jak mówiła mama Rydzikowska, byłam niepodobna do dziecka. Skórę miałam pomarszczoną jak starzec, a między zmarszczkami był brud. Nogi odmrożone aż do kolan, palce grube jak parówki, swędziały mnie potwornie. No i siny brzuch, wydęty z głodu. Wargę też miałam pękniętą, z ust ciekła mi krew. Nie chciało się to goić, bo miałam awitaminozę. Potwornie kaszlałam.
Minęło pół roku, zanim mogłam wyjść na podwórko. Wszyscy wiedzieli, że jestem z lagru. Buntowałam się przeciwko temu, że nikt nie był w lagrze, tylko ja… Organizowałam zabawę w obóz. Ustawiałam dzieci do apelu, w szeregu, tak jak mnie ustawiali w obozie. I robiłam selekcję: “Ty na rewir, a ty do gazu, ty na rewir, ty do gazu”.
Kiedy zaczęła pani szukać kontaktu z utraconą rodziną?
– Dopiero po kilkunastu latach. Kiedy Rydzikowscy zabierali mnie z obozu, przy barakach leżało mnóstwo zwłok. Przeważnie odwrócone twarzą do ziemi, w błocie i śniegu. I gdy przechodziliśmy koło rowu, kobieta opiekująca się obozowymi dziećmi powiedziała mi: “O, tu leży twoja mama”. A ja, obyta ze śmiercią, zrozumiałam, że mama nie żyje…
Jak się pani dowiedziała o tym, że pani mama jednak żyje?
– W 1962 roku dostałam list z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Dowiedziałam się, że matka jest Rosjanką i wcale nie została zabita w Auschwitz. Mieszka w Związku Sowieckim. Szybko zostałam wezwana przez sekretarza partii na rozmowę telefoniczną z mamą.
O czym rozmawiałyście?
– Mama płakała, cały czas płakała. Dopytywała: “Ludmiła, to ty?”. Ja mówiłam po polsku, ona po rosyjsku i tak żeśmy rozmawiały. Ale ta rozmowa się nie kleiła.
Czy wcześniej, tuż po wojnie, matka pani szukała?
– Tak, dowiedziałam się od niej, że nie ustawała w poszukiwaniach. Najpierw jeździła po domach dziecka w Związku Sowieckim, bo jej powiedziano, że tam zostały wywiezione dzieci z Oświęcimia. Później zwróciła się do Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca w Moskwie.
(…)
Jaki jest pani stosunek do Niemców? Jest pani bohaterką naszej książki “Dobranoc, Auschwitz”, obok Karola Tendery, który wytoczył niemieckiej telewizji ZDF proces za użycie na stronie internetowej sformułowania “polskie obozy śmierci”.
– Kiedy słyszę o takich przypadkach, to coś się we mnie burzy. Przecież Polacy sami byli więźniami, albo pomagali uwięzionym, narażając niejednokrotnie swoje życie. A dzisiaj idioci pozwalają sobie na sformułowanie “polskie obozy koncentracyjne”. Jak można na to przyzwalać?
Podczas spotkań z Niemcami używa pani sformułowania “niemiecki obóz”?
– Oczywiście, zawsze to podkreślam. Nie mówię o hitlerowcach czy nazistach, ale o Niemcach. Jako dziecko nie wiedziałam, kim są naziści. Funkcjonariusze w obozie mówili po niemiecku, więc dla mnie to byli Niemcy. Do dzisiaj tak mówię.
Młodzi Niemcy reagują na to bardzo różnie. Niektórzy chyba nie wierzą w to, o czym opowiadam, bo w ich domach milczy się na ten temat. Nie wiedzą, kim byli dziadkowie.
Jak dziś wygląda pani życie?
Staram się żyć tak jak wszyscy. Mam bardzo wielu przyjaciół, także byłych więźniów Auschwitz.
Cały wywiad dostępny jest na stronie http://nowahistoria.interia.pl