sobota, 27 lutego 2010

Sobota?

Czyżby to dziś była sobota? Indianka dziwnie się czuje mając tak niewiele do roboty. Teoretycznie jest mnóstwo do zrobienia, ale nie wszystko da się zrobić od ręki. Na przykład remont domu. Trzeba wielkiej kasy i masy pracy. Póki co, trzeba rozlokować swoje rzeczy w nowych mebelkach.
 
Indianka na Mazurach 7 lat żyła w nędzy i niewygodzie, prawie bez mebli z wyjątkiem przywiezionego ze Szczecina łóżka, biurka, stolika i dwóch plastikowych krzeseł. Nieopatrznie zostawiła swoje meble w dawnym mieszkaniu (piękną, ogromną lustrzaną szafę garderobianą, szafę ubraniową, regał na książki, dopasowany do kuchni komplet mebli kuchennych). Zostawiła je nowej nabywczyni jej mieszkania. Nabywczyni była po przejściach życiowych, w depresji, po rozwodzie, sama z dzieckiem. Nauczycielka języka obcego – podobnie jak Indianka, tyle że ona języka niemieckiego.
 
Żal się Indiance zrobiło rozbitej psychicznie kobiety i zostawiła jej swoje najlepsze meble, wierząc, że na Mazurach bez problemu zdobędzie używaną meblościankę, którą przemaluje na soczyste kolory, a po remoncie domu zrobi sobie własnoręcznie drewniane meble na wymiar.

Niestety, realia mazurskie drastycznie odbiegają od reali szczecińskich. Nie udało się załatwić używanych mebli, chociaż przez moment była nadzieja, bo lokalna szkoła zmieniała akurat umeblowanie i mieli dużo mebli na zbyciu. Indianka udała się do tejże szkoły z prośbą, czy nie mogła by kilku mebli dostać. Sekretarka odmówiła. Powiedziała, że te meble mają być spalone. Indianka podpytywała też swoich sąsiadów, czy nie mają na strychach jakichś zbędnych gratów. Robili oczy wielkie jak 5zł. Indianka przyjechała ze świata, gdzie ludzie zbędne graty wystawiają na korytarze lub przed blok i można sobie je zabrać. Tutaj tak dobrze nie ma. Więc została bez mebli.
 
Ostatnie pieniądze zainwestowała w materiały budowlane i narzędzia. Pomyślała, że meble kupi po remoncie. Ale remont utknął z braku pomocy i funduszy dawno temu. Kasy na cokolwiek nie było. A gdy pokazały się niewielkie dopłaty, trzeba było zainwestować w wynajem maszyn rolnych do uprawy ziemi i zakup zwierząt hodowlanych. Nic nie zostało na remont tym bardziej na meble.
 
Remoncik Indianka prowadzi z partyzanta. Jak ktoś kto coś umie zrobić znajdzie się na rancho przypadkiem – jest angażowany do drobnych prac konserwacyjnych i remontowych. Sama Indianka zrobiła dwie bramy do stajni i wyszlifowała oraz pomalowała ganek i belki stropowe w pokoiku gościnnym oraz z wielkim trudem tynkowała mały pokoik, dopóki kontuzjowana w wypadku ręka nie odmówiła posłuszeństwa
 
Tymczasem zakupione zwierzęta Indianki rozmnożyły się i dostarczyły mnóstwo zajęcia przy ręcznym dojeniu kóz, krów i przerobie mleka na sery. Nie było sił i czasu i kasy na jakikolwiek remoncik, więc Indianka nic nie remontowała.
 
7 lat temu w nowokupionej chacie zastała starą zdezelowaną szafę z lat 50tych i proste łóżko drewniane bez materaca oraz rozłażący się kredens kuchenny wypacykowany farbą olejną. W piwnicy znalazła pleśniejące stare dwie szuflady, które pomalowała i przerobiła na półki wiszące. Przemalowała także znalezioną w oborze podstawę od starej toaletki i zrobiła dwie stojące szafki z dwóch resztek jakiejś poobijanej meblościanki z płyt wiórowych.
 
To skąpe umeblowanie w żaden sposób nie było w stanie pomieścić przywiezionych z miasta rzeczy Indianki, więc stały całymi latami na podłodze w stosach lub były przekładane z miejsca na miejsce, bo przeszkadzały. Część wylądowała na strychu.
 
Dom nadal do remontu z wyjątkiem małego pokoiku gościnnego (chociaż i jego trzeba odmalować, bo sadze weszły w ściany a i drzwi trzeba wstawić bo sadza z kuchni brudzi ściany), ale Indiankę potwornie męczył ten wieloletni bałagan i prowizorka, zatem okazyjnie kupiła zestaw ładnych mebli na wyprzedaży. Najtaniej jak się dało. Niektóre pozycje były z 50% bonifikatą, więc się opłaciło.
 
Teraz ma przynajmniej w co wpakować swoje rzeczy: papiery, książki, ciuchy, szpargały. Mały pokoik gościnny umeblowała wygodnie i wprowadziła się do niego z lubością.
 
Kupiła też śliczną rozkładaną sofę. Sofa ma twardy prosty materac, więc dobrze się na niej leży obolałemu kręgosłupkowi, a samo łóżko jest jakby skrojone na Indiankę. Śpiuchna sobie w nim jako ptak w gnieździe.
Pokoik maleńki – z centymetrem w ręku Indianka zaplanowała co gdzie ma stanąć i wszystko co w nim miało się zmieścić – zmieściło się z nawiązkom.
 
Jeszcze trzeba drzwi wstawić do tego pokoiku i wodę doprowadzić do przynależnej do pokoiku łazienki. Potrzebne też centralne ogrzewanie, no ale to już grubsza inwestycja. W tym roku byle drzwi wstawić i wodę do łazienki doprowadzić i byłoby dobrze. Ewentualnie można by było wtedy wynająć ten pokoik agroturystom i zacząć na nim zarabiać. No, ale czy mieszczuchowi z Warszawy będzie pasował taki malutki pokoik? No i gdzie Indianka podzieje swoje osobiste rzeczy z tego pokoiku? To nie takie proste.
 
Prawdopodobnie trzeba będzie wyremontować drugi i trzeci pokój, ale tam roboty od groma jest do zrobienia i zajmie to mnóstwo czasu i pochłonie duże finanse. Skąd brać te finanse?
 
Jest rozwiązanie. Ten drugi pokój to w zasadzie tylko tynki skuć i położyć nowe oraz wstawić nowe drzwi i doprowadzić wodę do łazienki i łazienkę odnowić (ściany i sufit). No, ale przed nim jest rozwalona kuchnia...
 
To ten pokój z łazienką pomocnikowi Indianka by najęła. Zgłosił się facet, co chce wynająć pokój z wyżywieniem w zamian za pomoc przy remoncie i na gospodarstwie. Podobno coś umie robić. Jakby był sensowny gościu, to by go Indianka zatrzymała na dłużej.
 
W tym małym pokoiku, by sama mieszkała, a trzeci by zrobili pod agroturystów. Garsoniera z osobnym wejściem. To można spróbować zrobić.
 
No i kuchnia jest do kapitalnego remontu. Indianka nie może serwować posiłków agroturystom, dopóki kuchni nie wykafelkuje, podłogi nie wyleje, sufitu nie wymieni. To najwyżej nie będzie serwowała – będą jeść u konkurencji.
 
Jeśli nie ruszy w tym roku z agroturystyką to nie będzie miała nadal źródła utrzymania i co gorsza za co spłacić kredyty ... Trzeba działać!

piątek, 26 lutego 2010

Noc

Noc. Indianka rozkoszuje się swoim wygodnym pokoikiem, który sobie stworzyła w ciągu ostatnich kilku dni... Ma tu wszystko czego jej potrzeba do szczęścia (no z wyjątkiem cudownego królewicza z bajki, który jakoś nie może do Indianki trafić)... Jest ciepło, wygodnie, czysto, ładnie, melodyjnie...
 
Dzisiaj kolejny dzień porządków przedwiosennych. Nadgarstki nie przestają dokuczać. Musiały się nadwyrężyć podczas noszenia siana i książek. Oczywiście snopy siana Indianka nosiła podczas obrządku plus wiadra z wodą dla kóz. Natomiast książki i różne takie szpargały i gadżety porządkowała w domu. Owe przedmioty mocno się zakurzyły i każdy trzeba było umyć lub wytrzeć mokrą ścierką. Aż ręce zaczęły piec. To chyba ten chlor zawarty w wodzie tak pożarł skórę rąk Indianki. Na szczęście Indianka niedawno zaopatrzyła się w kremy i maść do rąk.
Natarła maścią piekące dłonie. Jutro trzeba będzie założyć gumowe lub foliowe rękawice. Skóra pracowitych dłoni Indianki za bardzo podrażniona, by dalej ją narażać.
 
Poza tym Indianka jakaś taka niespokojna jest. Ostatnio nie odżywia się normalnie tylko zalewajkami – może to dlatego? No i czuć w powietrzu zbliżającą się wiosnę – to też może wywoływać zamieszanie w niej.
 
Ogrom porządków domowych jest przytłaczający, ale sobie z nim systematycznie radzi. Są też pewne pilne sprawy do dopilnowania. Nawet kilka ich. Trzeba się za nie zabrać, ale najpierw trzeba chociaż z grubsza ogarnąć bałagan. Poukładać, posegregować rzeczy i dokumenty.
 
Już sporo rzeczy znalazło swoje miejsca. Tanio świeżo kupione regały zdają egzamin wyśmienicie. Jest półka językowa, informatyczna, prawnicza, jest półka koniarska, półka kucharska, półka różno-hobbystyczna, półka rozrywkowo-powieściowa, półka remontowo-budowlana, półka ogrodnicza i hodowlana. Każda pozycja pieczołowicie wytarta i tematycznie oraz gabarytowo dopasowana do reszty. To są żmudne porządki, no ale to trzeba zrobić. Indianka mieszkając ongiś w mieście zebrała pokaźny księgozbiorek, który uzupełniła żyjąc na Mazurach. To kilka setek pozycji składających się z książek, książeczek, poradników, podręczników, słowników.
 
Dom jest pełny kurzu, sadzy, wilgoci. Trzeba książki i czasopisma oczyścić i pochować, by nie niszczały i posegregować, by były łatwe do odnalezienia, gdy potrzebne.
 
Są też stosy dokumentacji rolniczej i innej. Wszystko trzeba przejrzeć, wytrzeć i posegregować, uporządkować.
 
Niebawem powstanie idealnie uporządkowany i przejrzysty gabinecik, który będzie pomocny Indiance w kontrolowaniu, regulowaniu i załatwianiu różnych spraw.

Przedwiosenne porządki

Indiance opał się skończył, piła nie działa, grzejnik elektryczny się przepalił, gaz do gotowania skończył, w domu zimno, ale koc elektryczny działa i Indiance ciepło spać, a w dzień gania po podwórku robiąc obrządek lub po domu robiąc porządki, więc zimna nie czuje.
 
Trochę ręce marzną i stopy, ale za to nawycierała z kurzu i poukładała oraz posegregowała dziesiątki książek, poradników i podręczników.
Nadgarstki i dłonie bolą i drętwieją (oby to nie reumatyzm był tylko zwykłe przepracowanie), ale jeszcze stosy dokumentacji rolniczej i innej do poukładania i posegregowania zostały. Mnóstwo tego. Jednak stosy stopniowo topnieją w miarę indiańskich zabiegów.
 
Także ciuchy poskładane i poukładane częściowo są, ale zostało jeszcze sporo ich do poukładania no i podłogi do pozamiatania i umycia.
Częściowo już pozamiatane i umyte, ale jeszcze nie wszystko dostępne jest dla miotły i mopa, bo podłogi zawalone stosami dokumentów i ciuchów oraz innymi zagracającymi szpargałami.
 
Wczoraj ku radości Indianki paczka od Mamy przyszła z prowiantem.
Także Indianka na razie ma co jeść i może działać dalej.

czwartek, 25 lutego 2010

Wyciszenie

Indianka delektuje się spokojem swojego domu i odpoczywa, bo cosik bardzo zmęczona jest. Wtorkowa wyprawa do Olecka ją wykończyła, a i środowe domowe porządki odcisnęły zmęczenie na organizmie kobietki. Bolą ręce i kręgosłupek. Trzeba się pooszczędzać.

wtorek, 23 lutego 2010

Na wozie

Indianka raz na wozie, raz pod wozem. Dziś na wozie :))).
Republika ściborska podwiozła Indiankę z Olecka na wioskę... :)
Jak miło! :) Sam mości "Biegnący Wilk" - Dariusz Morsztyn. Jaki uczynny człowiek! :)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Ciśnienie

Idzie wiosna i chyba ciśnienie się mocno wahnęło, bo Indiance czacha boli... Pięknie słonecznie dziś było, ale ciśnienie Indiankę do łóżka powaliło... Zanim się to zdarzyło, obrządek się zrobiło i podłogę w pokoiku umyło... i chlebek upiekło... ale teraz nie da rady nic robić – tak czacha nawala... Ogólnie Indianka osłabiona jakoś... przedwiosenne przemęczenie?

niedziela, 21 lutego 2010

Zamiatanko

Słoneczko ładnie przyświeca. Indianka poczuła zbliżającą się wiosnę i zabrała się za wiosenne porządki. Dokładnie zamiotła korytarz, schody do piwnicy, schody na strych, zdjęła bombki i łańcuchy bożonarodzeniowe (najwyższy czas!) i wyniosła mnóstwo drobiazgów, które trzeba wymyć z kurzu. Teraz przerwa na odsapnięcie, a potem pora na kuchnię...
No, ale trzeba jeszcze do zwierzaków zajrzeć...

sobota, 20 lutego 2010

Wzburzona

Od wczoraj Indianka jest wzburzona. Była w K. Przypadkiem była świadkiem nieprawości, niegodziwości i nadużywania władzy urzędniczej. Adrenalina ostro poszła w górę. Indianka jest ciągle bardzo zdenerwowana. Co za skandal niesłychany! To niepojęte! Krew burzy się w żyłach Indianki. Nie zostawi tak tego!

piątek, 19 lutego 2010

Męcząca wyprawa

Każda nożna wyprawa do Olecka jest dla Indianki męcząca i pozbawia ją sił na kilka dni. Po każdej takiej wyprawie Indianka musi parę dni odpocząć, odzyskać siły. Po wczorajszej takoż. Wielokilometrowa wędrówka śnieżnymi, urokliwymi szlakami zmęczyła Indiankę. Cudowne krajobrazy czynią piesze wędrówki niezwykłymi, ale wędrówki męczą, zwłaszcza gdy się targa z miasta na plecach zakupy, a kręgosłupek boli.

czwartek, 18 lutego 2010

Plastikowy wężyk

Bystre oczko Indianki dojrzało plastikowy wężyk sprytnie wkręcony w przedłużkę łączącą kranik ze ścianą w łazience szpitalnej.
Oto rozwiązanie problemu braku bieżącej wody w łazienkach Indianki.

Nie trzeba kuć i niszczyć kafelków. Można wodę puścić plastikowymi wężykami po kafelkach i zamocować je w fugach – tak jak to zrobiono w tej łazience szpitalnej w Olecku. 



ODPOWIEDŹ NA KOMENTARZE
Plastikowe wężyki też mnie odstręczały. Ujrzałam je na praktycznym przykładzie i nie wyglądają tak tragicznie jak sobie to wyobrażałam.

Poza tym aktualnie modne łazienki są tak brzydkie, że w tym kontekście taki mały prostacki wężyk nie powinien nikogo razić. Jak ja ten wężyk przeżyję, to ewentualni goście także. ważne, że będzie bieżąca woda w łazienkach.

Nie znam innego sposobu jak w istniejących już łazienkach doprowadzić wodę bez rozkuwania ścian i niszczenia kafelków.

Plastikowy wężyk to chyba najprostszy, najtańszy i najszybszy sposób na doprowadzenie wody do łazienek.

Ten wężyk co widziałam to białawy był, ale może są różnobarwne?

Cowboy, masz inny pomysł jak bez kucia ścian, łamania kafelków i wyrywania popękanej instalacji doprowadzić wodę do łazienek i kuchni?

Chcę też ciepłą wodę w kranach. Podgrzewacz przepływowy? Jaki najlepszy?
 

wtorek, 16 lutego 2010

Odpowiedź na komentarz

„Gdyby nie dopłaty, to cena za produkty rolne byłaby wyższa, a więc więcej pieniędzy rolnik by dostał.”

Wojtku – ekonomia to skomplikowany mechanizm i w związku z tym przy braku dopłat niekoniecznie cena za produkty byłaby wyższa i rolnik by więcej dostawał. Mogłoby być dokładnie odwrotnie, bo w grę wchodzi wiele czynników wzajemnie na siebie oddziałujących.

Dopłaty unijne to tylko jedna strona medalu. Druga strona to wyśrubowane wymogi unijne, które gospodarstwa muszą spełniać by te dopłaty otrzymywać. By otrzymywać te dopłaty musimy dostosowywać nasze gospodarstwa i sposób hodowli oraz uprawy do rozmaitych narzuconych nam odgórnie wymogów. 

Niektóre z nich są absurdalne i w moim odczuciu zbędne.

Dostosowywanie gospodarstw do wymogów unijnych wymaga dodatkowych nakładów inwestycyjnych, które nie zawsze są finansowane w stu procentach z dopłat unijnych – często trzeba do nich dokładać z własnej kieszeni np. 50% kosztu inwestycji czy 70% kosztu inwestycji, są też ograniczenia, np. nie można kupić używanego ciągnika za 15.000zł z tych dotacji na modernizację, tylko jedyna możliwość by skorzystać z tej dotacji to zakup nowego traktora, a to koszt ok. 2 miliardy, przy czym połowę trzeba wyłożyć ze swojej kieszeni (połowę lub więcej, bo refundowane są tylko koszty kwalifikowane czyli np. VAT nie jest refundowany, a to ogromne pieniądze przy takich kwotach) ponadto dotacje nie są wypłacane z góry lecz z dołu, czyli najpierw trzeba całą kasę na daną inwestycję wyłożyć z własnej kieszeni lub zapożyczyć się w banku, ponieść wysokie koszty przygotowania dokumentacji itd. i nie ma się pewności, czy te dopłaty ostatecznie zostaną przyznane, czy nie zostaną z jakichś względów okrojone lub odebrane całkiem.

System dopłat i wymogów unijnych to obszerny temat i nie zmieszczę się z jego ogarnięciem w pięciu zdaniach, a dziś nie mam czasu na dłuższe wypowiedzi.

Powiem krótko – dotacje unijne to róże z wielkimi kolcami. Wielu rolników, którzy potrzebują inwestycji w gospodarstwach rezygnuje z wielu programów z uwagi na te wielkie kolce, bo niekiedy kolce większe niż same kwiaty.

Ja bym chętnie skorzystała z dotacji na zakup ciągnika używanego lub małego w cenie do 15.000zł – ale takiej dotacji nie ma.

Natomiast jest dotacja na zakup ciągnika nowego za ok. 2 miliardy – to oznacza wyłożenie z własnej kieszeni jednego miliarda lub więcej – a kto tyle nosi w kieszeniach? Przeciętnego rolnika nie stać na korzystanie  z większości dotacji. Przy małym gospodarstwie zakup tak kosztownego sprzętu to samobójstwo – to jak kupowanie samolotu by przelecieć się do sklepu i z powrotem, bo ten traktor nie zarobi na siebie na maleńkim gospodarstwie, a kredyty i odsetki od nich pochłoną całe gospodarstwo.


Natomiast tzw. dopłaty obszarowe są niewielkie, uzależnione od obszaru gospodarstwa i im mniejsze gospodarstwo to i dopłaty mniejsze.

W moim przypadku ledwo starczają na zakup pasz i sfinansowanie  części innych kosztów prowadzenia gospodarstwa (KRUSu, podatku rolnego, stanówki, inseminacji, usług i środków weterynaryjnych). 

Jeśli zdecyduję się na jakiś droższy zakup np. na pompę do nawadniania sadu – to nie starcza na przykład na składkę KRUS. A pompę muszę kupić, gdy susza, bo młode sadzonki szlag trafi.

Mowy nie ma o zakupie nawet używanego samochodu czy ciągnika, nie wspomnę o kosiarce rotacyjnej i przyczepie samozbierającej siano.

Także drepczę w miejscu, bo brak konkretnego dofinansowania umożliwiającego mi rozwój i modernizację gospodarstwa, zainwestowanie w jakąś konkretną hodowlę lub uprawę.

Chciałam inwestować w serowarstwo – ale to ogromne koszty, wysokie wymogi sanitarne i budowlane – praktycznie nie do realizacji dla takiego małego rolnika jak ja.

Zdecydowałam się na założenie sadu owocowego, bo to przynajmniej początkowo tańsze i prostsze. Zanim zacznie przynosić dochody - minie kilka lat. 


Tymczasem już teraz musiałam wyłożyć kasę na zakup sadzonek, pompy do nawadniania, napracować się przy ręcznym sadzeniu ogromnej ilości sadzonek. Teraz okazuje się, że trzeba go pilnie ogrodzić, bo niszczą go lokalni zawistnicy i złodzieje.

Dążę do tego, aby moje gospodarstwo wykarmiło mnie i ewentualną rodzinę, którą bym chciała założyć i by dało mnie i mojej rodzinie godziwe utrzymanie. Kokosów na nim nie zbiję, bo trzeba by w nie wtopić masę kasy, której nie mam, a i ryzyko inwestycji w rolnictwie jest większe niż przy inwestowaniu w firmy miejskie i wtopienie wielkiej kasy nie jest równoznaczne z sukcesem planowanego przedsięwzięcia.

Gospodarstwa rolne to wyłącznie producenci, a ci zawsze mają przechlapane – najwięcej kasy koszą pośrednicy, a dla rolników zostają ochłapy, a przy zmianie koniuktury – nie da się przestawić z dnia na dzień np. kurzej fermy na hodowlę bydła opasowego, bo to wymaga kolejnych nakładów i długofalowej hodowli, zanim rolnik dochowa się np. gromady byczków na sprzedaż na mięso.

Często jest tak, że jak już dochowa się tego inwentarza pożądanego, to ceny żywca tak lecą na ryj, że sprzedaje za bezcen bydło byle tylko pokryć koszty produkcji i nie wbijać się w większe.
Zyskują na tym cwani handlarze, którzy skupują za psie pieniądze bydło.

Natomiast ceny w sklepach spożywczych są często kilku lub kilkunastokrotnie wyższe niż zapłata jaką dostaje rolnik za dany produkt, ale to rolnik ponosi koszty i ryzyko hodowli i to rolnik najmniej zarabia.

Nic nie ryzykuje pośrednik. Kupuje gotowy towar za psie grosze i sprzedaje drogo dalej. Kupuje tylko tyle ile mu potrzeba. Nie ponosi kosztów dalszej hodowli np. bydła w przypadku braku zbytu.

Rolnik, który wyhodował świnię musi ją sprzedać, gdy odchowana, aby nie wbijać się w zbędne koszty dalszego chowu.
Pośrednik ma to w nosie. To nie jego problem. Kupuje tylko wtedy kiedy mu to pasuje i za ile mu pasuje. Płaci wg podaży, popytu i wyczutej sytuacji rolnika (jak widzi że rolnikowi ciężko to zaniża zapłatę dla rolnika), a nie wg poniesionych kosztów hodowli. 


Bywa, że płaci poniżej kosztów odchowu świniaka. Jeśli rolnik ma kilka sztuk – to może sobie zachować dla siebie te świnie. Ale jeśli on z tego żyje i ma setki świń – musi sprzedać. 


Sprzedaje poniżej kosztów wtedy. Natomiast cena w sklepie mięsnym jest wysoka. Jest grubo wyższa od tego co dostał rolnik. Marża bardzo wysoka. Pośrednik wcześniej też wziął swoje. Rzeźnia swoje. Hurtownia swoje. Każdy się obłowił z wyjątkiem rolnika. Rolnik zapierdziela cały rok na okrągło w błocie, słocie, po to by za groszaki sprzedać to co wyhodował.

Gospodarstwo, rolnictwo to ciężki i ryzykowny kawałek chleba i cała rodzina musi całymi dniami zaiwaniać, by ta praca przynosiła jakieś efekty i dała jakiekolwiek utrzymanie.

Krnąbrna krowa Bernadetta

Dziś simentalka Berna bydłuje i dała popalić Indiance. Maruderskim krokiem pomaszerowała na zaśnieżone pastwisko i za nic nie dawała się zagonić ani zwabić do obory. Dryfowała wahadłowym krokiem leniwie po zaśnieżonych polach z półtorej godziny, a za nią Indianka. Krowa miała przewagę – łatwiej się chodzi po kopnym śniegu na czterech nogach niż na dwóch. Gdy Indianka próbowała ją zagonić, krowa robiła złośliwe uniki i szła w przeciwnym kierunku. I tak w kółko. Zrobiła dwie pełne rundy wokół 3 hektarowego pastwiska i wrrrreszcie przyszła na podwórko. Indianka zamknęła podwórko by bydle nie uszło.

Krowa na podwórku też robiła numery. Unikała wejścia do obory i galopowała dookoła podwórka szukając wyjścia z pułapki. 
W  końcu weeeszła... Geee... Jeśli Indianka miała myśli o zachowaniu krowy przy życiu – porzuciła je dziś. Krowa jest wyjątkowo krnąbrna i złośliwa, gdy bydłuje. Dużo z nią problemów wtedy. Dzisiaj przypomniała o tym Indiance. Berna jest nie do okiełznania, bardzo samowolna i nieusłuchana. 

Trzeba bydlaka do rzeźni oddać, ale nadal dgojazd jest niepewny. Do gospodarstwa chyba jako tako można dojechać, ale nie ma gwarancji, że się gdzieś nie ugrzęźnie, bo droga tylko tak z grubsza odśnieżona.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Spacerek

Dzisiaj dla odmiany Indianka udała się do wioski by zanieść posegregowane śmieci do kubła z plastikami.

Listonosz był u Indianki z listami, to przy okazji Indiance trochę pomógł nieść jeden worek przez 800 metrów, a potem dalej podwiózł do wioski Indiankę i jej 3 worki z plastikami.

Wracając Indianka widziała niepokojącego psa, łudząco podobnego do wilka. Husky? Dreszcze ją przeszły, gdy patrzyła na tego dziwnego, szczekającego psa.

Powoli wróciła śnieżną drogą na gospodarstwo. Przy wjeździe na gospodarstwo z podwórka zobaczyły Indiankę jej wypasione suki. Zaczęły ujadać i gdy Indianka znalazła się w połowie drogi na podwórko – przybiegły do Indianki i ją powitały radośnie. Ależ się one wielkie zrobiły po tej krowie.... Masywne, silne, agresywne. Piękne, nakrapiane psy obronne.

niedziela, 14 lutego 2010

Walentynki

Indianka czyta wiadomości rolnicze i duma: „źle się dzieje w państwie duńskim, oj źle...” Rolnik unijny musi być ciągle na bieżąco z niekończącymi się zmianami przepisów i programów i wykazywać się dużym refleksem, by nie wpaść na jakąś urzędniczą minę i nie stracić kasy...
 
Nie ma miejsca na sielankę. Trzeba mieć oczy i uszy dookoła głowy i reagować błyskawicznie by przetrwać w tym ciężkim zawodzie rolniczym.

sobota, 13 lutego 2010

Wolą śnieg

Pół dnia minęło pod znakiem spokojnego obrządku. Indianka nakarmiła i napoiła zwierzynę. Dzień ciepły, bezwietrzny, ale i bezsłoneczny. Hiacynty nie ma, więc Berna klei się do Indianki teraz.



Przez pierwsze dnie po ubiciu Hiacynty nie piła, mało jadła. Po prostu przeżywała odejście Hiacynty. Tęskniła. Teraz została jej jedynie Indianka za towarzystwo, bo konie tylko przeganiają osieroconą krowę.


Mimo braku słońca, zwierzyna z upodobaniem wybierała to siano, które Indianka podała jej na śniegu. Widać ciekawiej tak dla urozmaicenia zwierzakom je się ze śniegu. Postępują tak jak ludzie, którzy mimo, że mają co jeść w domu, wybierają często restaurację by posiedzieć w odmiennym otoczeniu. Zwierzęta wykazują zachowania podobne do zachowań ludzkich wbrew obowiązującym teoriom psychologicznym, które twierdzą, że zwierzęta kierują się wyłącznie prymitywnymi instynktami w przeciwieństwie do ludzi i w przeciwieństwie do ludzi nie są zdolne do abstrakcyjnego myślenia, nie mają potrzeby estetyki i urozmaicenia itp.

Indianka się z tymi teoriami nie zgadza. Uważa, że są powierzchowne i wyssane z palca, oparte na ignorancji i zadufaniu. Zdaniem Indianki, ludzie i zwierzęta różnią się między sobą wyłącznie budową ciała i stopniem rozwoju zmysłów i mózgu. Zdaniem Indianki ludzie i zwierzęta podlegają tym samym instynktom, potrzebom, zachowaniom, uczuciom i są zdolne do abstrakcyjnego myślenia, tyle że w różnym stopniu zależnym od rozwoju mózgu.

Zazdrosna koza tłucze rywalkę rogami, szczypie i gryzie zębami, przegania, stroszy futro rozpalona do czerwoności zazdrością, gdy jej rywalka uświadczy za dużo względów Indianki (głaskania, dojenia itp.)

Filozofowie i naukowcy odmawiają zwierzętom cech przypisanych ludziom takich jak: uczucia, zdolność do dobra i zła, poczucie estetyki, abstrakcyjne myślenie. Te twierdzenia wynikają stąd, że ludzie uważają się za nadgatunek, za gatunek znacznie lepszy od reszty gatunków zamieszkujących planetę Ziemia i chcą się za wszelką cenę odciąć od pozostałych gatunków wmawiając sobie ku swemu lepszemu samopoczuciu, że tylko wyłącznie ludzie są inteligentni, zaradni i zdolni do stworzenia cywilizacji. 

Tymczasem koza wbrew logice potrafi się zaopiekować szczeniakami. Otoczyć je ciepłem i miłością. Nie każda to zrobi, tylko ta, która naprawdę ma dobre serce.

Ludzie owszem, są dominującym gatunkiem na Ziemi zdolnym w wysokim stopniu do przetwarzania otaczającego go świata, ale dzielą te same cechy i zdolności z innymi gatunkami, które nieco inaczej dają sobie radę w naturze, ale w sprzyjających okolicznościach i w dłuższym przedziale czasowym w wyniku ewolucji mogłyby stworzyć podobną do ludzkiej cywilizację.

piątek, 12 lutego 2010

Cosik smutno

Brat w czwartek w nocy dotarł w końcu do domu w Szczecinie. Po drodze jeszcze zawadził o znajomego w centrum miasta i u niego przesiedział kilka godzin, podczas gdy artykuły spożywcze kupione przez Mamę dla niego i Indianki straciły świeżość i skapcaniały w cieple targane po pociągach, dworcach, poczekalniach i mieszkaniu znajomego.


Brat roztrwonił całą kasę jaką dostał na podróż. Jego międzymiastowa balanga kosztowała niemal 400zł. Mama zbierała od miesięcy na dentystę by zrobić sobie zęby - odmówiła sobie tego dentysty i dała synowi na podróż tę kasę by pojechał do chorej siostry i jej pomógł przez miesiąc. Będzie musiał matce te pieniądze zwrócić. Bardzo go rozsierdziła ta perspektywa, do tego stopnia, że rzucił kilkakrotnie o ścianę kuchni podróżną torbą z żywnością i rozwalił syrop w niej się znajdujący...

Chyba lepiej, że tu nie dotarł, skoro tak się zachowuje? Prędko by się skumał z miejscowymi żulami i dopiero byłaby jazda. Indianka pijaństwa by nie tolerowała - wystawiła by pijakowi i awanturnikowi bety za drzwi i wezwała by policję by go sprzed domu Indianki zabrała. Tylko niepotrzebne problemy by były.

Indiance cosik smutno... Idą Walentynki, a tu nie ma się do kogo miłego sercu przytulić... Nawet upić się nie da rady, bo raz, że Indianka abstynentka, a dwa, że nie może złamać tej zasady, bo jest na lekach przeciwbólowych....

Za to poznała na razie telefonicznie fajnie brzmiącą Warszawiankę, co kupiła jak Indianka gospodarkę i siedzi na niej tak jak Indianka sama, tyle że 5 lat krócej. Indiankę zaciekawiła ta osoba. Trzeba urządzić wieczór babski i poznać się wzajemnie... wymienić spostrzeżeniami, doświadczeniami i powspierać psychicznie i moralnie...

Nas wolne, niezależne kobiety realizujące wzniosłe marzenia mało kto rozumie i wspiera... Musimy się wspierać wzajemnie... Co prawda Indianka już od kilku lat wie, że na mazurskiej wsi kobiety z miasta mogą liczyć wyłącznie na siebie i przestała się wiejską znieczulicą przejmować, stwardniała i radzi sobie sama, ale zaintrygowała ją kobieta o podobnych zamiłowaniach, pasjach i stylu życia. Może to być fajna znajomość... Warto się poznać...

czwartek, 11 lutego 2010

Przedwczesna radość

Indianka przedwcześnie się ucieszyła z wizyty brata. Brat nie dojechał. Upił się w pociągu relacji Szczecin – Gdynia. Stracił śpiwór i połączenie na Ełk. Zyskał nowego kumpla – bezdomnego Gracjana z Kartuz, z którym dalej pił na dworcu w Gdyni...

Indianka wielokrotnie dzwoniła do brata błagając by przestał pić, bo go okradną, albo pobiją, zabiją albo gdzie zamarznie. Brat nie słuchał. Pił dalej. Wdał się w jakieś utarczki z policją.
Zanim bratu padła bateria w komórce, Indianka dodzwoniła się do niego po raz ostatni o 5.00 rano. Wtedy oświadczył, że jest w jakiejś mieścinie, że w Gdyni i Olsztynie wdał się w bójki i że wraca do Szczecina. Był przy nim Gracjan – Indianka słyszała jak brat zwracał się do niego pytając, gdzie są.

Minął cały dzień. Nastał wieczór. Brat nie przyjechał ani do Indianki, ani do matki w Szczecinie. Nie ma z nim kontaktu telefonicznego. Nie odzywał się. Nie wiadomo, co się z nim dzieje – czy jedzie pociągiem do Szczecina, czy dalej pije gdzieś na dworcu, a może coś złego mu się stało? Nic nie wiadomo. 

Matka dała mu 300zł na podróż, poza tym miał przy sobie swoje 100zł – razem 400zł. Ma co przepić, o ile nie został okradziony czy napadnięty...


Gdy kilka lat temu jechał po raz pierwszy do Indianki – też się upił. Przegapił Ełk i pojechał do Białegostoku. Nic go to nie nauczyło. Tym razem też nie umiał sobie odmówić alkoholu. „No bo co tu robić jak tyle czasu się jedzie lub czeka na pociąg”.

Tymczasem Indianka i jej Mama martwią się o gagatka, a on dalej gdzieś tam hula.

Szczęście w nieszczęściu, że Indianka po lekach czuje się lepiej i daje sobie tu radę o własnych siłach. Na brata nie ma co liczyć – jest absolutnie nieodpowiedzialny. Na własne życzenie pakuje się w kłopoty. Indianka musi sobie tu dalej radzić sama.




Dobrze, że te najgorsze dni kryzysu zdrowia ma już za sobą. No, ale jak się ma takiego brata to nie ma miejsca na chorobę. Prędzej ktoś obcy pomoże niż rodzony brat, który dba przede wszystkim o własne uciechy...

środa, 10 lutego 2010

Wizyta u chirurga

Indianka była u lekarza tj. u chirurga. Zrobili Indiance prześwietlenie na takiej akrobatycznej maszynie (taki wielki automat) co sam kładzie pacjenta, wypisali leki, zalecili pas na kręgosłup, wystawili zwolnienie na 10 dni na razie, a potem kontrola i ewentualne dalsze zwolnienie i zalecenia.

W KRUS okazało się, że nie jest wypłacane chorobowe rolnikom poniżej 30 dni zwolnienia lekarskiego, więc Indianka nieprzyjemnie zdziwiona, bo gdy była kiedyś na ZUSie, to za każdy dzień zwolnienia lekarskiego należało się chorobowe. W przypadku rolnika nie należy się nic. 

Jeśli by była na zwolnieniu powyżej 30 dni, to wtedy za każdy dzień zwolnienia płacą 10zł. Póki co, dostała tylko 10 dni bezpłatnego zwolnienia i receptę na leki. Recepta zniżkowa - zapłaciłaby bez recepty 92zł, a tak zapłaciła 54zł czyli chociaż taka ulga. 

No, ale i tak wydała w aptece więcej pieniędzy, bo jak się tam znalazła to kupiła przy okazji plastry, gazę (co by uzupełnić swą wiejską apteczkę pierwszej pomocy), zamiast pasa na kręgosłup którego nie było - tańszy znacznie bandaż elastyczny do owinięcia sobie tych lędźwi, no i kremy z witaminami do jej  spracowanych i przemarzniętych rąk. 

Prześwietlenie nie wykazało uszkodzeń kręgosłupa, ale niewykluczone, że coś tam (jakiś krąg) nieznacznie się przesunął podczas upadku i stąd ten ból i niedowład (to może być niewidoczne gołym okiem milimetrowe przesunięcie kręgu odpowiedzialne za ten ból i niedowład) ponadto niewykluczone, że się jakiś mięsień nadwyrężył podczas tego szarpnięcia w czasie upadku, bo Indianka bardzo raptownie fiknęła w kurniku i w dodatku upadając wyrżnęła plecami w deskę. 

Od doktora dostała receptę na leki na rozluźnienie tych mięśni i przeciwbólowe i ma wyznaczoną wizytę kontrolną. Jest jej lepiej niż było, bo było fatalnie - z łóżka nie mogła wstać. Jakoś powoli rozchadza tę niedołężność. Grzeje plecy kocem elektrycznym co pomaga. Od dziś bierze leki.

wtorek, 9 lutego 2010

Kawaleria nadciąga

Nadciąga odsiecz na pomoc Indiance z jej rodzinnego grodu – pięknego Szczecina. BRRRAAATTT!!! :))))
Przejmie obowiązki Indianki – zajmie się domem i zwierzyńcem, a Indianka pójdzie do lekarza, kręgarza lub do szpitala jeśli okaże się to konieczne.
 
Dziś Indiance kręgosłup tak bardzo nie doskwierał, choć niewątpliwie utrudniał ruchy i pracę. Indianka dała radę zrobić obrządek i nawalić zwierzakom siana z nawiązkom na jutro, dała radę rozpalić w piecu tak, że aż 44litrowe gary gotowały się na nim i korzystając z morza wrzącej wody – zrobiła sobie gorącą kąpiel nosząc ostrożnie w mniejszych wiaderkach gorącą wodę do wanny. Musi uważać, by znowu nie przeciążyć kręgosłupa, bo schorzenie może się odnowić. Chodzi skulona, bo nie może rozprostować się w pełni, ale jakoś chodzi.
Nauczyła się też tak wstawać z taboreta lub krzesła, by nie było to zbyt bolesne.
 
Indianka myśli, że to niekoniecznie chore korzonki, choć wygrzanie kręgosłupa przy piecu a potem kocem elektrycznym troszkę pomogło. Kilka dni temu wyrżnęła się w kurniku. Poślizgnęła się i z całym impetem walnęła na kość ogonową. Stłukła ją wtedy mocno, ale położyła się do łóżka i niby przeszło. Potem była wyprawa do Olecka i powrót długą trasą z plecakiem na plecach – już wtedy zaczęła odczuwać dziwną sztywność w lędźwiach. Następnego dnia dźwigała 20 litrowe wiadra z wodą dla chorej krowy aż do obory pod pysk, bo krowa nie miała siły wstać i wyjść na podwórko i tym bardziej podejść pod dom by tam się napić wody.
 
No i wtedy właśnie coś strzyknęło w lędźwiach Indianki. Następnego dnia zaczęło się pogarszać. Rzeźnik odjechał, a Indianka odkryła, że nie jest w stanie się zginać i nic robić. Kręgosłup zaczął bardzo boleć. Indianka wtedy padła do łóżka.
 
Indiance się wydaje, że ten ból i niedowład to z powodu stłuczenia kości ogonowej. Może się też któryś krąg przesunął, albo ukruszył, a może pękł? Było okropnie, ale dzisiaj jest ciut lepiej. Oby tak dalej.
 
Zatroskanym serdeczne dzięki za troskę - szczególnie Ewie i Graszy44. Wygrzanie przy piecu i kocem elektrycznym, a następnie gorąca kąpiel dała ulgę, ale chyba trzeba zrobić prześwietlenie i wybrać się do chirurga lub kręgarza.

niedziela, 7 lutego 2010

Kręgosłup

Kręgosłup nie przestaje boleć. Jest coraz gorzej. Indianka, gdy usiądzie, nie może wstać. Musi kombinować by się poderwać w górę. Gdy zmusza się do chodzenia – to ledwo powłóczy nogami. Każdy krok to ból. Nie może się zginać, a gdy kucnie by coś podnieść z podłogi, to nie może wstać. Skarpetkę zakłada jedną ręką kilka minut gimnastykując się przy tym niemało. Z trudem robi tylko poranny obrządek – pilnuje by zwierzyna napita i najedzona była i myk do domu by runąć jak kłoda do łóżka. Co za cholerstwo się przyplątało??? Akurat teraz, gdy robota czeka, gdy trzeba przytargać i naciąć drewna... W domu znowu poniżej zera, tym razem –5 C. Indianka nie da rady schylać się, by napalić w piecu. Co za męka!