środa, 4 listopada 2009

Papeteria firmowa

Indianka tak się zaprzyjaźniła z drukarką, że zaprojektowała i wydrukowała firmową papeterię gospodarstwa.
Wydrukowała etykiety i koperty firmowe, bo szkoda jej czasu na ręczne adresowanie kopert, oraz ponieważ zabrakło jej odpowiednio dużych kopert, więc zaszła konieczność stworzenia nowych.
 
W tak zwanym międzyczasie zajęła się zwierzętami, ale niestety zabrakło czasu  na drzewka.
Straszna wichura – wiatr pomiata plandekami przykrywającymi gałęzie i chrust opałowy. Mroźno. Nieprzyjemnie na dworze. Indianka tym chętniej została w domu, by dokończyć korespondencję.

Drukarka jakoś drukuje, ale często się zawiesza, prawdopodobnie z powodu niefirmowego cartridge’a.
Trochę czasu pochłania przekonywanie drukarki by drukowała. Jednak wszystko gotowe do wysłania. Koperty starannie i schludnie zaadresowane czekają na Listonosza. 

Krnąbrna drukarka

Indianka podjęła zaciętą walkę z krnąbrną drukarką co nie wiadomo czemu nie chciała drukować. Najpierw walka toczyła się o to, by drukarka cokolwiek wydrukowała. Nie było łatwo. Maszyna zacinała się, wykazywała error lub ględziła, że cartridge niewłaściwy. Wciągnęła papier i zrobiła z niego dżem („jam”)... :)))
 
W końcu, niespodziewanie wydrukowała testową stronę, tyle, że wyłącznie w czarnym kolorze. Zawsze coś – jakiś postęp. Potem nastąpiło kilkanaście bezskutecznych prób wydrukowania dokumentów. Indianka nie odpuszczała niesfornej maszynie – skoro mogła wydrukować testową stronę – to musiał być sposób aby mogła wydrukować dokumenty Indianki. WRESZCIE, po którejś z rzędu próbie, drukarka raczyła krzywo drukować. Były też ubytki – dokument niestandardowy – nie mieścił się w typowych marginesach. Trzeba było kombinować, by niektóre tabele zechciały się wydrukować w całości. Ostatecznie to co miało być wydrukowane – zostało wydrukowane.
 
Rozochocona Indianka poszła dalej w swych zapędach – skserowała też pewne pismo. Zadania zostały wykonane. Indianka zakończyła zmagania z okiełznaną z grubsza maszyną o 2.00 w nocy. NIC TO!
Nagrodą jest to, że nie musi jutro jechać do zakichanego Olecka tylko po to by wydrukować zakichane dokumenty! Mało tego – odtąd będzie WSZYSTKIE swoje pisma drukować na miejscu! Ufff... jaka ulga i wygoda – Indianka za to w nagrodę jutro śpi dłużej ;)))). MASZYNA OPANOWANA ;)))).  Indianka poczuła się fajnie, jak w czasach miejskich, gdy panowała nad wszystkimi swoimi urządzeniami i szybko działała na swoim komputerku i żadne sprawy papierkowe nie stawały kością w gardle. Odtąd żadne zaległe pisma nie będą psuły Indiance sielskiego nastroju... :)

wtorek, 3 listopada 2009

Gorrrąca kąpielll...

No, co prawda miałam na dziś inne plany, choć nie do końca sprecyzowane, to jednak miałam zacząć dzień od dojenia kóz lub sadzenia drzewek i wyglądać spodziewanej paczki z łakociami i innymi urozmaicającymi dietę suplementami, ale wczoraj poszłam bardzo późno spać po pracy do upadłego w dzień w polu i w nocy w domu, więc dziś z rana dołożyłam do pieca i wreszcie się wykąpałam. Wczoraj w nocy już byłam za słaba na to. Pewnie bym w wannie zasnęła albo zasłabła. Poza tym wczoraj w sadzie mnie nieźle przewiało w tej mojej cienkiej wiatrówce, więc wskazane wygrzać się na maxa. Moja robocza kurta - brudna – pożyczyłam Franklinowi do pracy i teraz wymaga gruntownego prania. Namoczyłam ją w wannie z wodą po kąpieli. Niech odmoknie, a potem ją wypiorę i wysuszę przy piecu, żeby była najdalej na jutro gotowa do pracy. Muszę ciepło się ubierać – nie  mogę sobie pozwolić na przeziębienie, dlatego też dziś Listonosza przywitałam z zatkanymi ustami coby śmiertelna świńska grypa lub inna złośliwa odmiana mnie nie zaatakowała. Pamiętam aż za dobrze tę feralną grypę kilka lat temu, gdy leżałam nieprzytomna w domu, a żaden z moich bezdusznych wiejskich sąsiadów nawet się nie zainteresował czy jeszcze żyję i czy mi czegoś nie trzeba. Tutaj na Mazurach Garbatych trzeba polegać wyłącznie na sobie i być przygotowanym na najgorsze opcje. Najlepszym sposobem na chorobę jest unikać jej. Więc mam zamiar unikać. Zrobić zapasy żywnościowe na całą zimę i nigdzie się stąd nie ruszać dopóki pandemia nie minie.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Epokowy sen

Miałam ciekawy sen...

Przestrzeń życiowa odzyskana...

Wstał poranek – Indianka otworzyła oczka rozespane i wspomniała wczorajsze pożegnanie...
uhahaha... cała chata dla mnie :)))))))) Gramolny Franklin pojechał do Poznania... CAŁY MIESIĄC z nim wytrzymałam :)))). Dzielna byłam... TAK mnie irytował... ufff... no, ale było co było i się skończyło.
Odzyskałam moją przestrzeń życiową w domku i na rancho!



Indiankę ramiona i ręce bolą po wczorajszej ciężkiej pracy w sadzie, ale uporała się z zabezpieczeniem korzeni przed mrozem i przesychaniem, dobrze sobie tam rozplanowała zadania, podzieliła na etapy i dalej będzie działała sama systematycznie. Jeśli pogoda będzie plusowa do końca listopada – to sama da radę uporać się z sadzeniem drzewek. Taką ma nadzieję. Z Franklinem niewiele posadzili, ale zawsze coś. Większość roboty spada na nią samą.


Indianka wczoraj wcześnie poszła spać, bo ledwie o 20.00. Bardzo zmęczona była i senna. Spała jak suseł do 8.00 rano, czyli 12 godzin. Organizm przemęczony potrzebował długiej regeneracji.

niedziela, 1 listopada 2009

Kto się czubi, ten...

Kto się czubi, ten drałuje 60km do Giżycka na rowerze w nocy :D

Dwa dni temu Franklin czując bliskie opuszczenie Ranch’a, zaczął się stawiać i pokazywać swoje fochy. Odmówił wydojenia kóz. Indianka połknęła złość wtedy i dalej zmywała naczynia i szykowała obiad na następny dzień. Dała mu drzwi do skrobania z pianki i taśmy zamiast dojenia tych kóz, a następnego dnia sama wydoiła kozy. Pozornie było niby okay. Pozornie ;)

Dzisiaj do 12.00 wykopywał sadzonki z dołów. Sadzonki z gołymi korzeniami trzeba było zabezpieczyć na noc przed przymrozkiem i przesychaniem. Indianka poprosiła go, by pomógł je przenieść na stanowiska i wkopać w pęczkach, aby zabezpieczyć korzenie. Odmówił. Obwieścił, że on będzie się pakował. Tak więc OD 12.00 DO 17.00 pakował JEDEN plecak. Nie uszło indiańskiej uwadze, że celowo długo go pakował, by nie pomóc przy drzewkach, bo mu się po prostu pomagać nie chciało. Z powodzeniem mógł pomóc pozabezpieczać drzewka do 16.00. Zdążyłby zjeść, umyć się, spakować i wyspać. Ale nie – samiec musiał pokazać swoje. 



Trafiła kosa na kamień. W tej sytuacji Indianka stanęła okoniem :D Sama ciężko pracowała w sadzie. Przyszła po zmroku z sadu i powiedziała Franklinowi, że gdy się skończy pakować (jeszcze coś tam manipulował przy rowerze i sakwach – podobno przymiarki robił do wsiadania do pociągu) to żeby zaprowadził rower z tymi sakwami do stajni i zamknął. On na to apodyktycznym tonem, że rower i sakwy śpią z nim w Indianki domu. Na to Indianka – NIE.
Franklin „Dlaczego?”
Indianka „Nie ma sensu aby go tam z powrotem wnosić objuczonego tymi sakwami – nie ma miejsca, poza tym jutro i tak jedziesz”.

Na to Franklin, że on w takim razie będzie spał z rowerem w stajni.
„Jak chcesz” – odrzekła niewzruszona Indianka.
„Jak ja tam będę spał?” – zapytał Franklin.
Indianka „Nie wiem. Masz śpiwór.”
„To daj mi tam materac”
„Nie dam. Śpię na nim. Wstaw rower i sakwy do stajni, daj mi dowód i śpij w moim domu”.
„Warunki jakie mi stawiasz mi nie odpowiadają”
„Trudno, mi nie odpowiadało, że odmówiłeś wydojenia kóz dwa dni temu” – rzekła gniewnie Indianka.



Na to Franklin, z pretensją, czemu mu od razu mu nie powiedziała, że nie może spać dziś wieczór w domu, bo by od razu pojechał.
„Nie pojechałbyś od razu, bo się do tej pory pakowałeś. Możesz spać w domu, ale Twój rower i sakwy nie.”
Poprosił o zapalenie światła na dworze. Indianka weszła do domu i zapaliła.

Wyszła na dwór do Franklina i zapytała: „Chcesz gorącą herbatę?”
„Może i się napiję.”
Weszła do domu i wstawiła wodę na herbatę. Gdy woda się zagrzała wyszła do Franklina ciągle grzebiącego przy sakwach z pytaniem:
„To jaka decyzja? Śpisz w domu czy stajni?”
„Chyba pojadę.”

„No to szerokiej drogi.” To mówiąc weszła do domu. Przez okno zobaczyła, że ogląda mapkę. Zgasiła światło na dworze i weszła do kuchni robić kolację.



Po chwili Franklin zapukał do drzwi. Indianka otworzyła je z szerokim uśmiechem na twarzy :D
No to jak, jaka decyzja? Nocujesz czy jedziesz?
„Jadę. Chciałem się pożegnać.”
„No to szerokiej drogi.” – rzekła Indianka uśmiechając się pod nosem.
Zamknęła drzwi za Franklinem i weszła do kuchni. Nagle zrobiło jej się smutno i żal Franklina.
Zapaliła światła na dworze i wyszła do niego zapraszając go do zanocowania w domu ten ostatni raz – łącznie z rowerem i sakwami.
„żartowałam.” – uśmiechała się od ucha do ucha, ale Franklin urażony powiedział, że on nie lubi takich żartów i że jedzie.
No, to jak chcesz. Dobranoc.” – odrzekła Indianka i weszła do domu.

Franklin odjechał w ciemną dal...

Zmiana wart

OOO... 7 dni temu ktoś nadał wiadomość na moim blogu, że chce mi pomóc na gospodarstwie :D
Zgłoszenie rychło w czas :D Tak zwany „good timing” :D
Zmiana wart :D Ciekawe co z tego wyniknie! :D
Drzewka czekają i korzonkami z niecierpliwości tuptają :D Come on! :D

Pora na zmiany

No, Franklin zdzierżył ciurkiem cały miesiąc – to i tak najdłużej wytrzymał surowe warunki wiejskiego żywota z tych wszystkich osób jakie się tu przewinęły ostatnio. W sumie dzielny był. Miał też swoje zalety: uczciwość, systematyczność, dokładność, inwencja twórcza w wykonywanych zadaniach. Mozolnie i pracowicie było, ale się skończyło. Pora rozejrzeć się za nowym lokatorem do pokoiku gościnnego. Niech pomaga na gospodarstwie lub płaci za pokój. Zawsze to jakaś ulga dla mnie będzie.
 
Tymczasem Franklin dostał ciekawą propozycję przeprowadzki do mego znajomego na lepsze warunki:  zakwaterowanie + bogate wyżywienie w domku na wsi w zamian za lekkie prace domowe. Franklin zastanawia się. Miał wracać do Poznania, a tu taka nieoczekiwana propozycja. Jest zainteresowany, ale musi tę propozycję przetrawić. Więc dzisiaj trawi ;)

piątek, 30 października 2009

Prace biurowe i fizyczne

Ostanie dni bardzo pracowite – nie ma czasu na bloga. Zresztą pracowite jak zawsze, tyle że tylko dziś prace fizyczne, a wczoraj i przedwczoraj biurowe – w związku z czym nie mogłam już patrzeć na komputer. Starczy, że dwa dni spędziłam przed nim, ale uporałam się w końcu z papierami. Czeka mnie jeszcze konfigurowanie komputera z drukarko-skanero-kopiarko-faxem, cobym nie musiała drałować do miasteczka po wydruki lub xero. 


Mam serdecznie dość drukowania w miasteczku. Szkoda mi cennego czasu i mojej energii na takie jeżdżenie po to by wydrukować stronę lub dwie. To bez sensu. Multum roboty czeka na miejscu. Chcę jak najwięcej zrobić na dworze zanim Franklin wyjedzie, bo potem samej będzie mi za ciężko. Jest tyle do zrobienia! Franklin się zużył i niebawem wyjedzie ;) Dokucza mu kolano i ręka. Kolano pęknięte miał kiedyś w wypadku rowerowym i przy fizycznej pracy zaczęło go boleć znowu. Natomiast ręka go niepokoi szczególnie tym bardziej, że bez wyraźnego powodu mu drętwieje. Gdy spał w stajni na szerokim łożu nie drętwiała mu. Zaczęła boleć, gdy przeniósł się do domu na inne, węższe łóżko. Mnie się wydaje, że po prostu śpi na tej ręce w nocy lub zwisa mu ona z łóżka bezładnie podczas snu i krew odpływa z niej – stąd to drętwienie. No, ale skoro nie czuje się na siłach to lepiej by wracał do siebie, poszedł do lekarza i odpoczął.


Tak więc cały ciężar prowadzenia gospodarstwa znów spadnie na mnie samą. W tym roku jest szczególnie dużo pracy i wydatków, ale muszę temu sprostać.

wtorek, 27 października 2009

Czy dziki to szkodniki?

Czy dziki to szkodniki? I tak i nie. Podobnie jak ludzie :D
Dzik ryje ściółkę spulchniając glebę i wyjadając pedraki i larwy pasożytów drzew owocowych.
Dziki zapamiętale ryją glebę w moim sadzie. Dopóki nie ruszają drzew – okay. Kilka drzew zniszczyły jednak, więc trzeba będzie się ogrodzić szczelnie siatką leśną i puścić prąd. To będzie duży koszt. Siatka musi być na tyle gęsta, aby zające się nie przedostały – ogryzają drzewka powodując straty, więc i je trzeba zatrzymać. Koszt założenia sadu to jednak spory koszt. Nie ma wyjścia – od zachodu graniczę z lasem i stamtąd zwierz dziki wdziera się na moje włości powodując zniszczenia.


poniedziałek, 26 października 2009

Zwiastuny

W sobotę gdy Indianka z Franklinem sadzili drzewka, nagle usłyszeli tętent koni. Indianka podniosła ze zdziwieniem głowę szukając oczyma źródła tego odgłosu. Czyżby jakimś cudem konie jakoś się wydostały ze swojego wybiegu i galopowały jak oszalałe wokół gospodarstwa? Tymczasem ukazało się trzech jeźdźców na koniach. Jeden z nich ukłonił się grzecznie i rozpędzona kawalkada pognała dalej na wieś. Indianka zdumiała się.
Nigdy wcześniej nie widziała tutaj jeźdźców... Tęsknie powiodła wzrokiem za rozpędzonymi końmi...
 
Ona tu ciężko pracuje, a tak by chętnie pobawiła się, poszalała konno po łąkach...
 
Gdy Franklin zakomunikował, że głodny – Indianka udała się do domu ugotować obiad. Okazało się, że nie ma prądu. „Nic to – pomyślała Indianka. Wszak mam gaz do gotowania, opał do grzania wody i nagrzewania mieszkania oraz do podgotowywania lub gotowania potraw, świece do oświetlenia, a że brak prądu – nic to – najwyżej TV nie będziemy oglądać i radia słuchać, no i niestety chleba nie upiekę, komputera nie włączę – jakoś się bez tego obejdziemy tego dnia.”
 
Indianka napaliła w piecu, ugotowała obiad, zapaliła świece. Po zmierzchu wrócił Franklin na gotową obiadokolację. Zjedli w nagrzanej kuchni w blasku świec. Wody gorącej mnóstwo nagrzane – Franklin nabrał sobie do brodzika gorącej wody, a Indianka zanurzyła się w swojej wannie z lubością przy świetle świecy. Jaki błogi relaks po długim dniu pracy...

piątek, 23 października 2009

Prace sadownicze

Indianka wróciła z sadu, siadła na pieńku w kuchni i zaczęła rozbuwać swe nieco utrudzone pomykaniem po polu stopy, bezwiednie pogwizdując „Międzynarodówkę”. Często, gdy Indiance uda się dokonać czegoś znacznego, nachodzi ją uroczysty nastrój, któremu samoistnie towarzyszy pompatyczna „Międzynarodówka” ;)))
Nie, żeby się ta pieśn Indiance szczególnie podobała – po prostu sama się pcha na usta ;))))
 
Po chwili do domu przyczłapał Franklin. Indianka zadowolona, bo prace sadownicze posuwają się do przodu. Raczej wolno – ale zawsze do przodu. Dziś Franklin większość czasu sadził sam – Indianka zajęła się gotowaniem i praniem, więc dołączyła do Franklina po obiedzie dopiero. Posadzili ligole i Indianka wykopała, przytargała i przycięła Cortlandy. Jutro Indianka ma zamiar zapełnić tę łąkę drzewkami do ostatniej dziury w ziemi. By zadanie usprawnić – wybierze się na łąkę razem z Franklinem z samego rana. A kto ugotuje obiad?

środa, 21 października 2009

Metodyka zakładania sadu jabłoniowego

Indianka studiuje metodykę zakładania sadu jabłoniowego. Wychwytuje kluczowe informacje i zaznacza je na czerwono. Ogólnie stwierdza, że jej rancho idealnie nadaje się na uprawę drzew owocowych jeśli chodzi o różnorodność biologiczną i ukształtowanie terenu, ale widzi, że intensywne zabiegi agrotechniczne będą konieczne.

wtorek, 20 października 2009

Szybko mija czas...

No i tak ten czas szybko leci. Miałam zaplanowane wiercenie dziur w glebie w niedzielę, zamiast tego czym innym się zajmowaliśmy – drobiazgami, ale też potrzebnymi typu wydłubywanie izolatorów z drzew i wkręcanie w słupki ogrodzenia dla koni, wykopywanie ziemniaków na obiad, zbieranie bzu na konfiturę i herbatę zdrowotną, dojenie kóz, gotowanie obiadu – i tak niedziela zleciała.  Wkręciłam te izolatory w słupki ogrodzenia wybiegu dla koni i rozciągnęłam tam taśmy i ten odcinek już gotowy jest. No, prawie. Jeszcze zabrakło kilku słupków do uzupełnienia ogrodzenia, ale dołki są.
 
W poniedziałek rżnięcie drewna na opał, dziś znowu, bo piła tępawa i mało co tnie, a dużo pali i w sumie prawie cały kanister poszedł na narżnięcie opału, a to paliwo miało być do ogra. No, ale trudno. Opał na zimę i na teraz też musimy pilnie gromadzić, bo w zawieruchę to ciężka robota. I tak sporo dołków pod drzewka nawiercone – jest w co sadzonki wkopywać. Jutro chcę dowiercić ile się da dołków pod drzewka i już sadzić. Opał na razie jest, więc nie zmarzniemy, a trzeba się pilnie zająć drzewkami. Są też ogrodzenia do porobienia, ale to musi poczekać – być może dopiero na wiosnę. Może choć część uda się jeszcze teraz zrobić. Ten tępy łańcuch mnie dobija. Franklin ostrzył, ale za słabo naostrzył, a ja też nie bardzo umiem i lepiej nie naostrzyłam. Chyba będę musiała kupić specjalną maszynkę do ostrzenia łańcuchów, bo cięcie tępawym łańcuchem to mordęga i marnotrawstwo paliwa i czasu.

niedziela, 18 października 2009

Przeziębiona

Wczoraj większość dnia pracowałam w kuchni gotując obiad, piekąc chleb, smażąc dżem, zmywając naczynia oraz piorąc ciuchy i porządkując schody na strych. Franklin w tym czasie doił kozy, wykopywał ziemniaki na obiad i poprawiał pastuch elektryczny. Po obiedzie poszliśmy za siedlisko robić ogrodzenie stałe wybiegu dla koni. Nawierciliśmy ze dwadzieścia otworów w ziemi i wkopaliśmy 15 słupków. Reszta dołków do uzupełnienia słupkami. Trzeba dociąć słupków.
 
Słaba jestem – przeziębiłam się i choroba mnie brała. Zmęczyłam się szybko i śpiąca byłam, więc wcześnie zakończyłam wczoraj dzień. Muszę się wygrzać w domu dziś, ale i tak mam zamiar trochę podziałać na świeżym powietrzu – jest ono niezbędne dla mnie. Potrzebuję dużo tlenu do prawidłowego funkcjonowania. Codziennie mam potrzebę wyjść na świeże powietrze i coś podziałać na zewnątrz, więc i dzisiaj mam taki zamiar. Piła tępa, paliwo do piły skończyło się – nie ma czym pociąć do końca leżących wiatrołomów. Franklin miał wymienić łańcuch do piły i naostrzyć, ale widzę, że nie zrobił tego, więc zostawię mu to na wieczór, a dziś pójdziemy nawiercić trochę otworów pod drzewka.
 
Z internetu dwa dni temu ściągnęłam sobie metodykę zakładania i uprawy sadów owocowych. Super opracowanie. Bardzo pomocne dla mnie. Szkoda, że nie trafiłam na to rok temu. Co prawda starannie dobrałam odmiany do mojego sadu analizując charakterystyki poszczególnych odmian (oj, naczytałam się tych charakterystyk!), ale to opracowanie podaje bardzo precyzyjne informacje np. ile ma być zapylaczy na ile drzewek, czym obsadzać obrzeża sadów i wiele innych pomocnych wskazówek z których mam zamiar skorzystać. Generalnie mimo mojej amatorskiej wiedzy sadowniczej trafnie wybrałam stanowiska dla poszczególnych gatunków drzewek, trafnie dobrałam zapylacze oraz rośliny na żywopłoty chroniące drzewka przed surowymi warunkami klimatycznymi. Informacje zawarte w metodyce uprawy sadów owocowych upewnią mnie w mej wiedzy i pomogą uściślić to co już wiem i umożliwią lepsze i bardziej świadome zadbanie o mój sad.

piątek, 16 października 2009

Wróciła jesień

Super! Wróciła jesień. Śnieg stopniał, ciepło, bezwietrznie. Narżnęliśmy opału, głównie z wiatrołomów. Napracowaliśmy się, za to teraz znowu mamy ciepło w domku. Poprawiłam i przerobiłam też ogrodzenie wybiegu dla koni i z satysfakcją zauważyłam, że ogrodzenie kur spełnia swoje zadanie.

środa, 14 października 2009

śnieżyca

Piękną śnieżycę dziś ujrzałam na mym rancho: śnieg, deszcz, silna wichura. Z daszku ganku zwiało resztkę papy. Dobrze, że ta papa nie trzasnęła w okno na strychu, bo bym była bez szyby.
 
Wolontariusz Franklin ostatnią noc spędził dzielnie w stajni. Wicher nad stajnią i wokół niej huczał tak, że Franklin bał się, że dach zerwie.
 
Rano gdy obudziłam się nie zdawałam sobie sprawy, że na dworze leży śnieg. Dopiero gdy wstałam by wpuścić Franklina do domu na śniadanie zobaczyłam śnieg. Widząc co się dzieje za oknem, zarządziłam natychmiastową ewakuację wolontariusza ze stajni do domu.
 
Jednak łóżko nadal nie było gotowe, więc poprosiłam Franklina, by dorobił dodatkowe nóżki pod kręgosłup szkieletu łoża. Widząc, z jakim powolnym namaszczeniem się do tego zabiera, odebrałam mu te zadanie. Nie miałam ochoty czekać tyle czasu co ostatnio, gdy mozolnie przez 3 wieczory przykręcał listwę do deski.
 
Złapałam więc energicznie masywny sosnowy słupek i docięłam 6 podpórek pod słaby kręgosłup łóżkowy, coby go wzmocnić. Franklin przyniósł gwoździe i młotek i przybiłam te dodatkowe nóżki do listwy.
Łóżko stało się nareszcie stabilne i nie groźne już załamanie się stelaża pod ciężarem materaca i osoby śpiącej.
 
Franklin zmotywowany moją szybką naprawą łoża – ambitnie naprawił drzwi na ganku, tj. nabił deski na dziurę w drzwiach.
 
Następnie ja zajęłam się układaniem i mocowaniem stelażu na szkielecie łoża, a Franklina wysłałam do stajni by przyniósł materac i pościel. Franklin najpierw przyniósł materac, z którego natychmiast ściągnęłam przybrudzone targaniem przez stajnię i podwórko prześcieradło i naciągnęłam nowe, czyste, a materac ułożyłam na stelażu naprawionego łoża.
 
Franklin poszedł po kołdry, a ja tymczasem rozpakowałam nową, śliczną pościel kolorystycznie idealnie dobraną do prześcieradła. Franklin przyniósł pierwszą kołdrę, a ja zdarłam z niej zmokniętą poszwę i nałożyłam świeżutką.
 
Następnie przyniósł drugą kołdrę i tę drugą umieściliśmy w przydzielonej mu sypialni. Ma tam w sumie dwie kołdry.
 
Napaliliśmy w piecu, zjedliśmy coś i zajęliśmy się ogarnianiem swoich sypialni.
 
Dziś Franklin po dwóch tygodniach próby dostał sypialnię w mym domu. Przez pierwsze dwa tygodnie udowadniał, że jest przydatny na Rancho i potrafi dostosować się do panujących tu warunków. Sprawdził się.
 
To prawda, jest nadmiernie powolny, niekiedy wręcz irytująco powolny, ale potrafi być pomocny, więc zasłużył na pokój w mym domku :)
 
Wczoraj też sporo poryliśmy ogrem. Śnieżyca musi odejść, bo będę sadziła sadzonki nowych drzewek. Za kilka dni ma wrócić jesień i niech tak się stanie. Strasznie wcześnie zima tego roku przyszła. Opału jeszcze nie mam na zimę. Wichura wywaliła wielkie drzewo obok siedliska, to do niego się chcę dobrać w pierwszej kolejności.
Jest suche, leży i blisko – będzie łatwo pociąć i zatargać na ganek. Ganek wprawdzie przecieka przez dach, ale tu drewno zgromadzimy by było łatwo dostępne na co dzień. Myślę o zakupie papy na ten daszek. Rolka kosztuje około 40zł i jest ciężka. Ciekawe, jak ja ją tu przytargam na gospodarstwo.
 
Ja mam lęk wysokości i Franklin też trochę, ale ze strychu da radę wejść na daszek i ponabijać papę gdybym ją kupiła. Papiaki już mam. Byłoby sucho na ganku i drzewo by nie zamakało i łatwiej się paliło w piecu. Franklin trochę umie ostrzyć łańcuchy do pił. On naostrzy, a ja potnę to zwalone przez wichurę drzewo. A może jemu to zostawię? Da sobie radę z leżącym drzewem.

poniedziałek, 12 października 2009

"Ja, robot"

Se obejrzeliśmy „Ja, robot”. Fajne móvie. Tyle, że TV przegięła z reklamami. Niekończące się serie, chyba po 15 minut ciągu reklam. Przegięcie. TV wyczaiła, że duża oglądalność i poszła na całość z tymi reklamami. Przegięcie do kwadratu.
 
Filmuś powyższy to zasłużony relaks po owocnym dniu pracy. Dziś też ładnie ryliśmy w glebie niczym nawiedzone krety ;))) Tak trzeba. Do skutku. Za rok będzie trochę owoca ;)))

Humor chłopski

Komentarz górala na Pierwszym Portalu Rolnym do artykułu „ARiMR jest przygotowana do wypłacania rolnikom płatności obszarowych za 2009 r.” :)))
 
baca s gor
 
a fabrykanty syćkiego co jes lo rolnictfa jus kalkulujom kielo cza bee syćko płonniyś coby te dutki wytargać łot chłopa i to jesce s nawionskom,ale znojdzie sie zafse jakosik mynda społeczno co to bee f szklanym łogupiacu pioć kielo to dutkof mo za te dopłaty,a takiemu to nic jeno s liścia f ryj pszyłozyć ,hej
 
źródło: PPR
 
Nie rozumiem wszystkich poszczególnych słów, ale ogólny sens łapię i zgadzam się z opinią bacy z gór... ;)))


Ogerowanie

No cóż – poniedziałek. Kolejny dzień grzebania w papierach. Mam opory. Mam blokadę. Muszę się dotlenić wpierw. Idziemy wiercić dziury w ziemi, tylko Franklin musi dokręcić ogra, bo się od rotacji poluzowały elementy i nawet lekko wygięła rama. A... policzył ile dziur w sobotę wywierciliśmy – 145 na dwóch niepełnych zbiornikach paliwa. To nieźle. Gleba miejscami gliniasta i kamienista – oger ciężej chodzi, ale nabraliśmy już wprawy i radzimy sobie z taką glebą. Franklin odpala dwuosobową maszynę, a ja dodaję gazu i decyduję jak głęboko wiercić i kiedy wyciągać i na jaką wysokość oraz zrzucam obrotami ziemię ze świdra. Gdy czuję opór ziemi lub kamienia – wyciągam świder i próbuję ponownie wgryźć się w glebę. Franklin urządzenie przenosi z miejsca na miejsce, a ja odmierzam te miejsca i zaznaczam gdzie wiercić. Obecnie chcę jak najwięcej dołków nawiercić, póki ziemia wilgotna i miękka. Ponadto chcę by dołki się dotleniły zanim posadzę drzewka. Gdzieś w listopadzie zaczniemy sadzić.

niedziela, 11 października 2009

Marek Grechuta

Generalnie nie przepadam za poezją, ale poezję śpiewaną Marka Grechuty uwielbiam...
Robi na mnie ogromne wrażenie. To był wielki artysta i stworzył przepiękne, niezwykle subtelne, porywające duszę utwory... Szkoda, że zmarł tak wcześnie...

sobota, 10 października 2009

Indianka zadowolona

Oger sprawdził się :))). Indianka wespół zespół z Franklinem nawierciła circa about 130 otworów w ziemi!
I to w krótkim czasie paru godzin! Przy budowie ogrodzenia wybiegu dla kur Franklin potrzebował cały dzień, by wykopać 3 dziury, a tu w parę godzin nawierciliśmy ponad 130 otworów! : )))). Jest różnica??? :)))))). Indianka baardzo zadowolona... :) Dzięki świdrowi ziemnemu da radę dosadzić nowe drzewka przed zimą, a na wiosnę nawiercimy otwory pod ogrodzenie.


Po odwiertach Franklin miło mnie zaskoczył, że sam z własnej inicjatywy zabrał się za porządki na korytarzu i w piwnicy. To bardzo pochlebne. Wprawdzie jest bardzo powolny, ale ma dużo dobrych chęci  – to cenne. Nasuwa mi się bajka o wyścigu zająca i żółwia - żółw wygrał, bo choć powolny, to wytrwale dążył do celu, podczas gdy zając zasuwał od czasu do czasu, a potem sobie bimbał tak, że przebimbał wyścig i przegrał z żółwiem. Miałam tu różnych przypadkowych pomocników w ostatnim roku i chyba ten obecny pasuje do mojego Ranch'a najbardziej... Czas pokaże, ale rokowania są pozytywne... :) Może wreszcie trafił mi się odpowiedni pomocnik... :)

Piorę, zmywam, gotuję...

Piorę, zmywam, gotuję... piorę, zmywam, gotuję i... choruję...
Jestem w wyjątkowo krwawym nastroju dziś... ;)))
 
Sterta naczyń i słoiczków do zmycia topnieje sprawnie i nieubłaganie.
 
Wolontariusz Franklin dostał zadanie pozbierać gałęzie z siedliska i ułożyć pod domem oraz uporządkować ganek. Jeszcze „ogra” nie próbowaliśmy, bom za słaba na dźwiganie na razie.

Naczynia

Wczoraj Indianka uczyła wolontariusza doić kozę, smażyć naleśniki i piec chleb. Potem Franklin został oddelegowany do piwnicy, gdzie miał za zadanie zamieść i wyszorować ceglaną podłogę.
Indianka za wiele nie poleżała, bo chciała wykorzystać morze nagrzanej wody do zmywania i prania – więc stała i działała kilka godzin oglądając jednocześnie niektóre filmy. Większość naczyń zmyta, ale nie ma gdzie ich ustawiać i chować. Co robić?

piątek, 9 października 2009

Zadowolona

Indianka zadowolona – wczoraj szybko i sprawnie wymieniła uszkodzony świder glebowy na nowy.
Tym bardziej zadowolona, że nowy świder większy, o większej mocy i przede wszystkim o większej średnicy wiertła – bardziej odpowiedniej do sadzenia drzewek. Za to jest dwuosobowy, gdyż wymaga większej siły do przenoszenia jego oraz do utrzymania przy wierceniu. Bardzo pomocny przy wymianie ciężkiego świdra był samochód zaprzyjaźnionych braci z Podlasia. Uszkodzony świder wygodniutko wylądował w bagażniku i szybciutko został w sklepie wymieniony na nowy, któren tenże nowy takoż bagażnikiem przewiezion został na Rancho po krótkiej wycieczce do Ełku, gdzie Indianka sprawdziła, iż 3G faktycznie działa.
 
Dzisiaj Indianka i Franklin rozpracowują anglojęzyczną instrukcję. „Auger” to po angielsku wiertło, świder. Słowo ”auger” wymawia się podobnie jak „oger” więc nasze nowe narzędzie pracy zostało pieszczotliwie nazwane „ogrem” :))). Świder trzeba dokręcić, bo lata luźno, zanim wybierzemy się z nim do sadu.
 
Indianka cieszy się też, że za jednym zamachem udało się kupić 21kg mąki do wypieku chleba i wysłać ważne pismo. Już dziś na śniadanko świeży chlebek upieczon. Franklin zajada ze smakiem.

Czwartek, to był owocny dzień. Więcej takich dni! Za to dziś na dworze szaro, chłodnawo. Samopoczucie Indianki takie sobie – chyba zaczynają się „te dni”. No, ale one miną, a póki trwają z pomocą wolontariusza Franklina Indianka co nieco podziała mimo średniego samopoczucia.

czwartek, 8 października 2009

Pochmurny poranek

O jaki pochmurny dzień wstał! Ledwie 9.00 rano, a na dworze szaro, wręcz ciemnawo od deszczu i braku słońca. Co za dzień! Ziemia mokra aż kląszczy. Nie wiem czy znajomi do mnie po tej ślizgawce dojadą. Miałam dziś jechać do miasteczka, ale chyba sobie odpuszczę. I tak mam co robić w domku, a pogoda nie zachęca do dalszych eskapad. Muszę jechać świder oddać do reklamacji, ale jak ja wrócę? Leje. Nie uśmiecha mi się moknięcie. Zabrałam się za papiery, a Franklin przekłada kafle w piwnicy.

środa, 7 października 2009

Boska kąpiel

Alem się wczoraj wygrzała i wymoczyła do syta w mej wannie akrylowej... Czuję się jak nowonarodzona po takim relaksie.
 
Dziś kolej na kąpiel wolontariusza. Kotły z wrzącą wodą pulsują na piecu. Dzisiaj Franklin się będzie moczył. Miał się kąpać wczoraj, ale tak koszmarnie się grzebał, że niechcący wcięłam się przed niego i musiał swoją kąpiel przełożyć na dziś, bo ja chciałam się długo wygrzewać w wannie, bez stresu, że on czeka. aż skończę się pluskać.
 

 

Pańskie oko konia tuczy

No, niestety – gospodarz/gospodyni musi doglądać wszystkiego sam/sama jeśli chce mieć pewność, że zadania prawidłowo wykonane. Ogrodzenie okazało się nieszczelne – dół siatki wyłożony za niskimi kamieniami i kury rozlazły się po całym siedlisku. Jastrząb nie omieszkał zaatakować kur, w dodatku tuż pod samym domem. Wypłoszyłam go otwierając okno kuchni. Wyszłam przed dom i drapieżnik porzucił naddziobaną kurę. Kura przeżyła tym razem.
 
Trzeba było na nowo układać kamienie pod siatką – tym razem większe. Teraz wybieg na pewno szczelniejszy.
Przy okazji wyjmowania siatki, którą chcę użyć nad ogrodzeniem i do zabezpieczenia kilku dosadzonych pod domem grusz – znalazłam jaja kurze. Super. Będą naleśniki.
 
Lekcja dla wolontariusza: Kura to wszędobylski ptak potrafiący przecisnąć się przez niewielki otwór.
(Postanowiłam wczuć się w role belfra, gdyż wolontariusz mimo, że pochodzi ze wsi - nie odróżnia pietruszki od marchewki, nie wie co to bób, ode mnie dowiedział się dopiero, jak koza i krowa trawi, nie wie jak zachować bezpieczeństwo podczas obcowania z końmi itp.)

wtorek, 6 października 2009

Lunch

Pochłonęliśmy lunch z volontariuszem Franklinem. Wypiłam dwa kubki mleka i morzy mnie sen. Franklin jeszcze walczy z ogrodzeniem. Ja z moimi porannymi pracami się uporałam, czekają jeszcze papiery, ale senna jestem i muszę się zdrzemnąć zanim się do nich zabiorę.

I want more!

... much more... :)

poniedziałek, 5 października 2009

Wybieg

Wybieg kur powolutku przyrasta. Wolontariusz powolny, ale pełen dobrych chęci – pomalutku kończy budowę ogrodzenia.
 
Ja cały dzień dziś w domu spędziłam zajmując się gotowaniem, pieczeniem, zmywaniem itp.
 
Refleksja: jak ten czas leci. Zastanawiam się, czy nie czas zająć się zupełnie czymś innym, czy nie czas zmienić styl życia. Czegoś mi brak.

Jastrzębie

Zbudowaliśmy ogrodzonko dla kur. Puściłam prąd – tłucze porządnie. Jeszcze kawałek trzeba uprzątnąć ze sterty kamieni, by można było dostawić ostatnie 3 pale, no i dół siatki obłożyć kamieniami coby uszczelnić ogrodzonko. To nie koniec. Musi być siatka rozpostarta  n a d  wybiegiem, aby wróg no.1 nie mógł pustoszyć mi stadka. Złowróżbny odgłos jastrzębi rozpoznam nawet na Alasce. W TV leciał jakiś amerykański film kryminalny, włączyłam go w trakcie i po charakterystycznym okrzyku jastrzębi, bujnym śniegu i małomiasteczkowej architekturze od razu rozpoznałam jakie to miejsce. No, ale jastrząb to była pierwsza wskazówka, która naprowadziła mnie na Alaskę. Jastrzębie to rzadkie ptaki i spotyka się je tylko w dzikich, dziewiczych rejonach obfitujących w bogatą zwierzynę łowną. Jastrzębie żywią się gryzoniami, zającami, ptactwem, a nawet potrafią zabić małe koźlę. Na moim rancho nad rzeczką mieszkają 3 jastrzębie. Dwa dorosłe i jedno młode. Polują regularnie na moje kury. Są zmorą drobiu. Mocno przetrzebiły stadko kur.

sobota, 3 października 2009

Wybieg dla kur

Wybieg dla kur prawie gotowy. Ogrodzenie poziome prawie skończone. Został jeszcze kamienny odcinek do uprzątnięcia i siatka odetnie kury od lisów.
 
Wolontariusz wreszcie przykręcił listwę do łóżka. W zasadzie jutro może się wprowadzić do swojego pokoju, jakby chciał.
 
Nacięłam drewna do pieca, napaliłam, nagrzałam wody. Poprałam, pozmywałam, ugotowałam obiad, a wcześniej zajmowałam się zwierzętami i poprawianiem ogrodzeń wybiegów.
 
Jest ciepło tak, że aż mnie sen morzy. Nawet TV nie chce mi się oglądać... 

czwartek, 1 października 2009

Przybył wolontariusz z Poznania

We wtorek udałam się w 40km trasę na rowerze. Przyciągnęłam ok. 50kg materiałów budowlanych, w tym klej do glazury, 10 kołków do obory, 1,20m2 szyby w 16 kawałkach, farbę na rdzę, silikon, krzyżaki do luksferów. Namęczyłam się, bo wózek napierał na tylne koło i hamował jazdę, no ale przyciągnęłam te rzeczy na Rancho, więc mogę kontynuować remont.
 
W środę zrobiłam zakupy w pobliskiej wiosce. Oczywiście też rowerem pojechałam, tym razem bez wózka – wystarczył pojemny bagażnik. Jechało się o niebo lżej. Przywiozłam 15kg worek ziemniaków, pieczywo, warzywa, margarynę. Ledwo wróciłam i rozpakowałam się i trochę pokręciłam po domu – wyszłam przed dom zamknąć kurnik – zobaczyłam zbliżające się jasne światło. To nowy wolontariusz przybył. Jazda z Olecka zajęła mu godzinę i 40 minut, czyli nieźle biorąc pod uwagę, że jechał pierwszy raz tą trasą, po ciemku i mocno obładowany. Jego rower ma fajne, pojemne sakwy. Rower stary, ale zadbany. Wolontariusz przyjechał do Olecka z Poznania pociągiem, a dalej z Olecka na Rancho rowerem.
 
Nakarmiłam wolontariusza, pogadałam, wykąpałam i posłałam spać w stajni , bo pokój w którym ma mieszkać trzeba odnowić, przemeblować i wysprzątać. Razem damy radę uporać się z tym szybko.
W stajni śpi na strychu na piankowym materacu, ma tam dwie kołdry, śpiwór, śpi w dresach, więc powinien przetrwać tę jedną noc. Jeśli będzie mu się tam dobrze spało, to pośpi tam kilka dni dopóki nie doprowadzimy pokoju do stanu używalności. Jeśli będzie mu zimno, to sklecimy mu szybko jakiekolwiek spanie w domu Indianki. Wczoraj deklarował się, że wstanie skoro świt, ale jest z dalekiej podróży, więc pozwoliłam się mu wyspać do woli.
 
Roboty mam tu na 10 osób. Mamy co robić - czasu przed przymrozkami mało. Trzeba się będzie sprężać ostro. Dziś start.
 
***
 
Dzisiaj pierwszy dzień pracy poznańskiego wolontariusza. Dałam mu pospać, pracę zaczęliśmy późno, po 10.00, ale to dlatego, aby miał nieco czasu się zaaklimatyzować.
Nacięliśmy drewna na ogrodzenie wybiegu dla kur. Ja cięłam piłą spalinową, bo mi to szybciej i lepiej szło – on odmierzał kawałki, które miałam przecinać i porządkował nacięte żerdzie.
 
Potem ja poszłam robić obiad, a on zwoził taczką nacięte żerdzie. Długo to robił, ale to nienawykły do fizycznej pracy człowiek, który ostanie 10 lat spędził w mieście i ma filozoficzne podejście do pracy, więc robił to swoim refleksyjnym rytmem. Nie wtrącałam się – staram się być wyrozumiała. Nie każdy jest taki szybki i wydajny jak ja, a człowiek jest pełen dobrych chęci, więc niech robi to po swojemu, byle zrobił dobrze i miał satysfakcję z dobrze wykonanego zadania.
 
Nadeszła próba charakteru dla wolontariusza. Rozpadał się straszny deszcz z gradem, wiało. Wolontariusz dzielnie sprostał. Twierdził, że nie dość, że zwiezie to nacięte drewno, to jeszcze natnie kolejne. No, ale wystarczy, że zwiezie to co nacięte – jutro z tego zrobimy ogrodzenie.
 
Jutro postawimy to ogrodzenie, a w sobotę chcę wreszcie wkleić pozostałe luksfery. Już mam wszystko co potrzebne by je wykleić, więc nie ma co się ociągać, bo temperatura spada każdego dnia o parę stopni.
 
Jutro ma być tylko 9 stopni, więc dziś łóżko naprawimy i jeśli wolontariuszowi będzie zimno w stajni, będzie mógł spać w domu.
 
Chociaż nadal nie powinno być mu zimno – ma dobry śpiwór, dwie kołdry – mówił, że było mu aż za ciepło dziś w nocy.

sobota, 26 września 2009

Film "Cold Mountain"

"Kto ma kozy ten da sobie radę. Ma towarzystwo, mleko i ser, a w razie potrzeby i mięso." – powiedziała dobra kobieta ratując rannego żołnierza od śmierci.

Jestem szczęśliwa

Jestem spokojna i szczęśliwa. Tak się czuję dziś. Wierzę, że wszystko ułoży się dobrze. Wszystkie moje sprawy. Spokojny poranek. Za oknem bezsłoneczny dzień, lekko kropi. Patrzę na podwórko – wiele jest jeszcze tutaj do zrobienia, ale to cała przyjemność leży w tym kreowaniu przestrzeni wokół siebie swoimi łapkami. Zdolne i pracowite łapki mam, więc radę dam ;)

Siedzę przy wysokiej skrzyni, na której rozłożyłam stosy papierów do przerobienia. W radio śpiewa mój ulubiony wykonawca: Robbie Williams. Pięknie śpiewa. Tak romantycznie i kołysząco.

Zaraz śniadanko, potem wydoić kozy i zabieram się za papierki. A, sprawdzę czy mi papryka urosła i wykopię trochę ziemniaków na obiad.

czwartek, 24 września 2009

Second Life

O, udało się ściągnąć Second Life... super... Gdy znajdę nieco czasu, rozpracuję to.
Dziś dzień pochmurny, chłodny. Nieodwołalnie zabieram się za papierkowe sprawy.
Fizycznie czuję się tak sobie – wczoraj za długo rozmawiałam z przyjaciółmi w sieci i mam kaca z niewyspania, za to myślenie mam dzisiaj jasne i klarowne, takie w sam raz do rozwiązywania zadań matematycznych i innych intelektualnych.
 
Luksfery będę kleić w weekend, po uporaniu się z papierami. Niech no tylko mam to już za sobą, te papierzyska, to wówczas z upodobaniem zajmę się praktyczną architekturą wnętrz mojego domu...

wtorek, 22 września 2009

Osada

Obejrzałam dziwny film. Opisywał współczesną, starodawnie zorganizowaną osadę ludzką, znajdującą się w wydzielonej i strzeżonej enklawie. Mieszkańcy osady żyli prosto i niewinnie. Osadę stworzyli ludzie z miasta, którzy stracili w mieście bliskich, pomordowanych w różnych okolicznościach przez różnych przestępców. Aby zapobiec wtargnięciu cywilizacyjnego zła, starszyzna reaktywowała legendę o morderczych stworach żyjących w lesie, mającą na celu zatrzymanie młodzieży w osadzie. Osadnicy żyli wiele lat w zakłamaniu.

Ja też mam swoją enklawę, ale zachowuję kontakt ze światem... ;) Gdybym miała szybszy transfer, miałabym lepszy kontakt ze społecznościami internetowymi. Jest ich coraz więcej i są wśród nich takie, do których bym się chętnie przyłączyła. Do paru już należę, takich czysto funkcjonalnych i użytecznych jak Allegro, ale jest jeszcze kilka rozrywkowo-twórczych do których bym ochoczo zajrzała, takich jak Second Life, ale niestety, internet za słaby tu.

Zaprawa

Rozflancowałam kolejną roślinę. Obrobiłam 3 okna luksferowe – na czwarte zabrakło zaprawy, no ale to co zrobiłam to już schnie. Jak będę miała zaprawę – dokończę. Nawet lubię się bawić zaprawami. Jestem dokładna w tym co robię. Grunt, to nie rozrabiać za dużo zaprawy na raz, bo potem trzeba robić czy się chce czy nie, bo inaczej zmarnuje się.

W budowlance podstawa to wierzyć w siebie. Faceci partaczą, ale wierzą w siebie, nie zrażają się i ćwiczą na materiałach za które płacą jelenie, aż w końcu uczą się robić porządnie i zgarniają wielką kasę odzierając z ostatniego grosza bezradne kobiety. Indianka nie jest trąbą i sama sobie otynkuje ściany i wstawi kolejne luksfery. Rzekłam!

poniedziałek, 21 września 2009

Wieczór

Porobiłam flance z kalanchoe i rozsadziłam. Ta czerwonokwitnąca odmiana
dobrze rośnie, ale ta druga różowa - coś ją niszczy. Zmieniłam ziemię -
jeśli to wina ziemi, to powinna roślina wydobrzeć.

Papryczki chilli ładnie owocują na czerwoniutko. Zniosłam je do pokoiku
jeździeckiego. Czerwień papryczek gra z czerwienią kwiatów rośliny z Gminy.
Nie wiem jaką owa roślina nosi nazwę, ale bardzo ładnie kwitnie.

Posadziłam pędy ziół. Część w donicach, a miętę na wilgotnej łące.

Piekę chleb. Tym razem experymentalnie z dodatkiem kaszy jęczmiennej i
odrobiny mąki ziemniaczanej.

Zabrałam pościel i materac z namiotu i przymierzam się do jego łatania i
zwijania.

Bez sił

Wczoraj zupełnie bez power’u byłam. Ledwo nogami powłóczyłam po gospodarce. Pogoda dziwna:
już się skończyło lato, a jesień jeszcze się nie zaczęła. Powietrze nieruchomo stało. Było ciepławo.
Zero wiatru. Zero śpiewu ptaków. Jakby się zatrzymał czas.
 
Zrobiłam co zaplanowałam. Napaliłam w piecu, nagrzałam wody i wykąpałam się. Moje liliputki mnie rozczulają – zamiast do kurnika iść na noc – siadają na ganku na drzwiach ;)). Pocieszne ptaszki.
Natomiast kugut leghorn zamiast normalnie do kurnika przez drzwi wmaszerować – fruwa na strych odbijając się z ziemi i wlatując przez otwór strychowy do podawania siana. Stamtąd schodzi do kurnika. Chyba normalne wejście przez drzwi wydaje mu się zbyt trywialne i stąd woli brawurowe latanie na strych :) Koguty zielononóżki mają przepiękne ubarwienie. Śliczne piórka. Kury się nie niosą, bo nie ma pszenicy, albo niosą się w zaroślach i stąd brak jaj w kurniku.
 
Konie wreszcie przyjęły do wiadomości, że w pastuchu płynie paskudny prąd i przestały rozrywać taśmy.
 
Zbliża się jesień. Wiele jest do zrobienia przed tą porą roku.
 
Dwóch wolontariuszy przymierza się do przyjazdu na me gospodarstwo. Jeden chce przyjechać na rok, a drugi nie wiem na jak długo. Jednego już z grubsza prześwietliłam, a drugiego dopiero prześwietlam.
 
Nie wiem, na ile są wydajni i będą tutaj pomocni. Mam obawy. Raczej jestem sceptyczna, bo to mieszczuchy z dyplomami magistra. Jeden mgr matematyki, drugi ochrony środowiska. No, ale trzeba ludziom dać szansę wykazać się. Jeśli któryś z nich się sprawdzi – zaopiekuje się moim gospodarstwem, a ja wyjadę do UK zarobić na remont domu, budynków, drogi dojazdowej, ogrodzenie i lepsze zagospodarowanie ziemi oraz na zakup sprzętu do pielęgnacji ziemi no i na samochód terenowy - niezbędny przy tak wyboistych tutejszych drogach.

niedziela, 20 września 2009

Relaks

Dziś robię sobie dzień wolny. Co prawda nie do końca wolny. Właściwie nie
tyle wolny, co mniej wyczerpujący. Mam w planie zajęcie się papierami i
zmywanie naczyń, pranko, dojenie kóz, karmienie zwierząt. Powyższe czynności
bez zbytniego ciśnienia, tak na luzie planuję je wykonywać. Chyba namiot
zwinę, bo robi się coraz chłodniej i zapewne tam już w nim nikt w tym roku
nie będzie spał. Co gorsza konie dobrały się do tego namiotu i go
podniszczyły.

Za oknem ładna pogoda. Na oknie zakwitła pięknie czerwonym kwieciem
podarowana mnie przez urzędniczkę z Gminy roślina. Ma aż trzy pąki kwiatów!
Cudo. Mam tych roślin więcej, wyhodowanych z odrostów, ale tamte jeszcze nie
kwitną, może za młode? Na pewno za młode. Poza tym dopiero się ukorzeniają.

Także monstera, którą dostałam w prokuraturze się wreszcie przyjęła.
Dostałam ją, gdy była
zima i mróz - zmarzła i liście zwiędły, gdy wiozłam, ale łodygę wsadzilam w
glebę i ona
wreszcie się ukorzeniła i wypuściła niedawno nowy listek. Lubię ten rodzaj
roślin. Rodzice takie mieli w naszym osiedlowym mieszkaniu w Szczecinie. Ta
największa stała w dość ciemnym kącie, ale dobrze sobie radziła.

sobota, 19 września 2009

Remont obory

Owocny to był dzień. Wyrównaliśmy jedną mocno zmasakrowaną zębem czasu
ścianę w oborze oraz obrobiliśmy dwa kolejne otwory okienne wraz z wnękami,
szykując je pod wstawianie luksferów.

Niestety, materiały się pokończyły - brak cementu, kleju do glazury,
krzyżaków do luksferów, listwy do luksferów, silikonu do szybek, szybek,
zaczepów do wmurowania w ściany. Nie mam kasy by dokupić teraz. Martwię się,
bo temperatura spada i boję się, że nie zdążymy wyremontować obory przed
przymrozkami. Przymrozki mogą zaszkodzić zaprawom.

Mój Eden

Pracowicie, ofiarnie, od 7 lat buduję mój Eden, mój raj na ziemi.
Zaangażowałam się w to przedsięwzięcie całą sobą wykorzystując do tego celu
wszystkie moje życiowe umiejętności i doświadczenia oraz wrodzone talenty.
Zaangażowałam w ten projekt cały mój wypracowany w życiu majątek.
Żadne przeciwności losu ani zawiść ludzka nie jest w stanie mnie zniechęcić
do tego projektu, bo ja nim żyję. Moja wyobraźnia i marzenia są pełne
cudownych wizji boskiego Edenu, do którego dążę, który wytrwale buduję.


Jest mi przykro, że nie ma przy mnie kochającego mężczyzny, który by mnie
kochał i troszczył się o mnie oraz wspierał w tym co robię. Nie spotkałam
takiego. Spotkałam za to paru małodusznych, egoistycznych typków, których
moje marzenia i Ja znacznie przerastają. Zamiast wspierać, ciążyli niczym kula u nogi, ściągali mnie w dół.  Byli zbyt wielkim ciężarem, podcinali skrzydła, obrzydzali marzenia, więc musieli odejść. Odpadli od
spódnicy, gdy tylko raz się zamaszyście zakręciłam. A ja lubię
nieoczekiwanie wirować gdy przyziemne typki mnie dobijają :)

Prawdopodobnie przyjdzie mi dokończyć dzieła samodzielnie. Mój królewicz
godny MNIE i MOICH MARZEŃ chyba nie istnieje.

Gdy tu na Mazury sprowadziłam się, zakładałam współpracę i dobre relacje z
mazurskimi wieśniakami, mimo, że chodziły słuchy, że Mazurzy bywają wredni, zawzięci.

Niestety, miejscowa hołota szybko wyprowadziła mnie
z mego dobrodusznego i chyba naiwnego podejścia do ludzi sprzed kilku lat.

Kradzieże, pomówienia, kopanie dołków pode mną - dosłownie i w przenośni.
Miejscowe typki pokazały jakie z nich nikczemne szuje, do jakich podłości są
zdolne. Bóg większość tych nikczemników już ukarał, resztę rozliczy też.

Od pewnego czasu próbuję przełamywać moją narosłą tutaj przez ostatnie lata
przykrości niechęć do kontaktów z miejscową ludnością, próbuję odnajdywać
wśród nich jakieś wartościowsze jednostki z którymi warto współpracować.

Jest kilka takich osób. Nie spodziewam się po nich za wiele dobrego, więc nie
grozi mi rozczarowanie. W każdej społeczności można spotkać wartościowsze
jednostki.

Ja długo myślałam, że tu nie ma żadnej takiej osoby, bo spotkało
mnie tu wiele złego od miejscowych wieśniaków. Z jednym wyjątkiem,
jakiekolwiek kontakty z sąsiadującymi wieśniakami były po prostu
nieprzyjemne, wręcz odpychające. Najbliżsi sąsiadujący wieśniacy to ludzie
nieprzyjemni, chamscy, wredni, złośliwi, szkodliwi, kopiący dołki pode mną,
a w najlepszym razie to obojętna znieczulica. Nie lubię tych ludzi i już
nigdy nie polubię. Sprawili, że moje pierwsze lata w nowym miejscu były
cięższe i trudniejsze niż musiały być. Wiele podłości doznałam od tych
ludzi. To są okropni, pełni zawiści i złych intencji interesowni ludzie
skupieni wyłącznie na swoich egoistycznych potrzebach, nieliczący się z
drugim człowiekiem. Ich się po prostu nie da lubić.

Na szczęście w okolicy zdarzają się pozytywne jednostki z którymi coś można
działać wspólnie i to jest budujące. Z pewną dozą nieufności i zdziwienia
odnoszę się do tych jednostek, które stać na jakieś pozytywne zachowania. Ta
nieufność to mi już chyba zostanie - za bardzo się sparzyłam na moich
najbliższych sąsiadach.

Myślę, że ostrożność w kontaktach z miejscowymi jest
bardzo wskazana. Tym ludziom nie można ufać. Ja - nie zaufam. Jednak próbuję
się przełamywać i wchodzić w pożyteczne relacje z niektórymi okolicznymi
wieśniakami.

Wczoraj kolega z Podlasia zapytał mnie, czy lubię bardziej ludzi z miasta
czy ze wsi. Odrzekłam, że nie przeszkadzają mi ani jedni ani drudzy - tak jak innym.
Jestem neutralna tak jak inni. Nie wierzę w nadęte publiczne zapewnienia
tych ludzi, którzy twierdzą, że "kochają wszystkich ludzi". To są słowa bez
pokrycia. Aby kogoś lubić, kochać - trzeba go poznać. Dla mnie nie ma
znaczenia czy człowiek jest z miasta czy ze wsi - byle był wartościowy.

Od zawsze jestem przyjaźnie nastawiona do ludzi. Jeśli kogoś nie lubię - mam ku
temu powody. Nigdy nie kieruję się zawiścią. Nigdy mnie krew nie zalewa, gdy
widzę, że komuś się powodzi lepiej niż mnie i nie zazdroszczę nikomu
niczego. Jestem wolna od niskiej zawiści. Nie znam tego uczucia - jestem
zbyt szlachetna, by się do takich niskich emocji zniżać. Mało tego, brzydzę
się nimi, gdy dostrzegam je u innych.

Ogólnie lubię naszą ludzką cywilizację, zawsze lubiłam, bardziej niż
przeciętny człowiek lubi, jestem przychylnie i przyjaźnie nastawiona do
ludzi. Jeśli lubię, to jednostki, które miałam przyjemność poznać i polubić
obcując z nimi.

Przeciętny człowiek nie zastanawia się nad tym czy lubi
ludzi, tylko na ile mogą mu być przydatni w jego celach. Ja lubię ludzi
bezinteresownie. Nieznanym lub nowopoznawanym daję pewien kredyt sympatii i
zaufania. Ta sympatia i ufność trwa, dopóki dana osoba go nie zniszczy.
Dajmy na to, gdy nowopoznana osoba okradnie mnie lub inną szkodę mi
wyrządzi - sympatia pryska. Czy to kogoś dziwi? A ty, czytelniku? Lubisz być
okradany i znieważany? Jeśli twierdzisz, że lubisz, to znaczy, że kłamiesz. Robisz z siebie
zakłamanego dziwoląga, który wciska znajomym kity.

Gwoli sprawiedliwości, dodam, że są osoby, które faktycznie kochają ludzi
bardziej niż przeciętny człowiek. Jest ich niewiele. Natomiast nie wierzę w
deklaracje rozmaitych karierowiczów robione pod publiczkę.

Dla mnie miarą szczerości owego "lubienia" jest to, co dana osoba jest w
stanie dla drugiego człowieka zrobić. Dla człowieka lub ludzi.

Poznałam kiedyś dwie kobiety: pewną dziennikarkę z kolorowego czasopisma oraz lokalną fotograficzkę, obie twierdziły, że one rzekomo "lubią ludzi". I te "lubiące" osoby wyrządziły mi
wielką przykrość i krzywdę bez mrugnięcia okiem. Bez żadnych skrupułów. Cynicznie mnie
wykorzystały dla swoich egoistycznych celów. Tak wyglądała ich rzekoma "lubość". One powinny dodawać, że "lubią ludzi, ale wykorzystywać".

Wątpię, by którakolwiek z nich w życiu zrobiła coś naprawdę dobrego,
zwłaszcza bezinteresownie, nie pod publiczkę. To po prostu karierowiczki,
które prą do przodu po trupach zasłaniając się pięknymi sloganami bez
pokrycia.

Ja osobiście uratowałam życie człowiekowi z narażeniem tego co mam
najcenniejsze - mojego własnego życia - i zrobiłam to z potrzeby serca, a
nie pod publiczkę. Myślę, że to jest najlepsza miara i świadectwo tego, że
to właśnie ja "lubię ludzi", a nie te bezduszne karierowiczki.

Ktoś, kto twierdzi, że "lubi ludzi", a nie oddał ani razu w swoim życiu krwi
dla ludzi - nie mówi prawdy. Ja nie tylko oddawałam krew dla ludzi w
potrzebie, ja też z narażeniem mojego własnego życia ściągnęłam samobójcę z
dachu.

Jestem dobrym, szlachetnym człowiekiem. Piszę to gwoli uświadomienia
tym, którzy ślepo wierzą moim nieprzyjaznym wieśniackim sąsiadom w szerzone przez nich
bzdury o tym, że ja rzekomo "nie lubię ludzi" i ogólnie jestem rzekomo zła
i godna potępienia i zniszczenia. To są wszystko zawistne pomówienia produkowane przez
złych, nienawistnych sąsiadów, którzy nie potrafią zaakceptować nowej
mieszkanki w swojej wiosce.

Ja LUBIĘ LUDZI tysiąc razy bardziej niż oni lubią. Gdyby oni "lubili ludzi"
to by się zachowywali po ludzku wobec mnie, gdy tu przyjechałam samotnie 7
lat temu. Ja ogólnie "lubię ludzi". Zawsze lubiłam. Ja jedynie nie lubię
moich sąsiadów, bo byli dla mnie wyjątkowo podli, gdy tu osiedliłam się 7
lat temu. Mam prawo ich nie lubić, tak samo, jak oni pozwolili sobie wobec
mnie na ordynarne podłości.

Jeśli mam im kiedykolwiek wybaczyć krzywdy, które mi wyrządzili - muszą je
najpierw naprawić. Ale oni są zbyt pyszni i zarozumiali by się pokajać, przeprosić i naprawić
wyrządzone mi zło.

Dla tych ciemniaków, drugi człowiek i jego potrzeby nic nie znaczą. Nie są
zdolni do tolerancji, przyjaznych odruchów, akceptacji nowego mieszkańca.
Nie są zdolni do okazania dobra. Moje kozy mają w sobie więcej
człowieczeństwa, niż moi najbliżsi wieśniaccy sąsiedzi.

piątek, 18 września 2009

Chleb żytni razowy

Przepis na chleb żytni razowy

Składniki:
3 kg mąki razowej żytniej (oczywiście chleb można zrobić z mniejszej ilości mąki), woda, sól, ewentualnie kminek

Wykonanie:
Zakwas: wymieszaj 2 - 3 łyżki mąki razowej żytniej z łyżką ciepłej wody (otrzymany zaczyn powinien mieć konsystencję gęstego ciasta naleśnikowego). Zaczyn trzymaj kilka dni w cieple, aż sfermentuje, zacznie pachnieć alkoholem, a na jego powierchni ukażą się banieczki. Wówczas posypujemy zaczyn mąką i odstawiamy do lodówki do wykorzystania przy wyrobie chleba. Zaczyn nie może być przetrzymywany dłużej niż ok. 10 dni.

Jeżeli chleb piecze się regularnie, zawsze należy zostawić kawałek surowego ciasta i na nim przygotowywać zakwas do kolejnego ciasta na chleb.

Chleb: 1 szklankę mąki wyrabiamy na gładką masę z uprzednio przygotowanym zakwasem. Jeżeli przygotowany zakwas ma gęstą konsystencję należy go rozrzedzić letnią wodą. Po wyrobieniu odstawiamy zaczyn pod przykryciem w ciepłe miejsce na dobę lub dwie, aż sfermentuje. Gdy zaczyn jest gotowy, łączymy go z połową mąki, którą chcemy użyć w wyrobienia chleba, mieszamy i wyrabiamy dokładnie, rozrzedzając wodą w razie potrzeby. Odstawiamy na kilka godzin do wyrośnięcia i łaczymy następnie z pozostałą mąką. Wyrabiamy i znowu odstawiamy do wyrośnięcia na 3 - 4 godziny. Gdy ciasto wyrośnie, formujemy je w bochenek lub umieszczamy w formie. Ciasto wstawiamy do uprzednio nagrzanego piekarnika (temp. 120 - 1500 C) i pieczemy przez około godzinę.

http://www.rolnictwoekologiczne.org.pl/13_253.html

Wieczór piątkowy

Wpadł kolega Józek spod Filipowa. Zaprasza na wykopki. Why not :) Moich ziemniaków tyle co kot napłakał, choć wyjątkowo smaczne. Ukopałam trochę na obiad. Dzisiaj ja jakaś taka bez power’u jestem – brak mi sił na cokolwiek. Pogoda piękna, sucho, słonecznie. Troszkę za sucho – z trudem wbiłam tyczki w ziemię uzupełniając pastuch. Naprawiłam pastuch i prąd wokół wybiegu koni równo płynie. Może tym razem nie rozerwą taśm, ale i tak zamierzam zrobić stałe ogrodzenie z pali i żerdzi.
 
Odezwał się mój niezrównany dorywczy pomocnik - mości Inseminator. Miał wpaść, niestety – wysiadło mu auto. Szkoda.
 
Ja po wczorajszej wyprawie do miasteczka osłabiona. Łatwo się męczę. Nie należę do osób o wysokiej wytrzymałości fizycznej. Raczej jestem słaba. To upór i poczucie obowiązku pcha mnie do rozmaitych prac i działań. Mam nadzieję, że jutro wykrzesam więcej z siebie, bo robota czeka i tupta nóżkami z niecierpliwości.
 
Wczoraj dotarła do mnie paczuszka od przyjaznych duszyczek z południa Polski :) Bóg zapłać, dobre kobietki :) Dostałam spodnie do jazdy konnej, stanik sportowy, zioła do posadzenia i przepyszną, słodziutką nalewkę z aronii :) Pycha. Wypiłam niepostrzeżenie tę słodką butelczynę w dwa dni :) To brak miłości tak mnie pcha ku słodyczy :) Kiedyś i ja będę wyrabiać naleweczki, wina i konfitury. No, konfitury mam już za sobą – wychodzą mi dobre i trwałe. Czas na wina i nalewki, ale raczej od przyszłego roku. W tym roku jeszcze mam inne zadania to wypełnienia.
 
Tymczasem wybiera się do mnie nowy wolontariusz. Tym razem bardzo szczegółowo prześwietlam człowieka, uprzedzona chamskim odejściem masztalerza i bumelanctwem niektórych wolontariuszy.

Kulejące rolnictwo polskie

Wczorajszy wieczór uwieńczyłam internetowym czytaniem prasy rolniczej oraz rozgrzewających komentarzy rolników i osób związanych z rolnictwem ;)))
Po lekturze kilku artykułów doszłam do wniosku, że nie jest za dobrze w rolnictwie zwłaszcza w tym roku.
 
Zastanawiam się więc, jak odnaleźć moje biedne, niedofinansowane gospodarstwo w tej trudnej sytuacji. Moje gospodarstwo biedne, nierentowne – sytuacja w rolnictwie nieciekawa, do tego rozmaite przepisy obowiązujące w tym państwie utrudniają rentowne funkcjonowanie małych gospodarstw.
 
Na zachodzie Europy nie ma takiej ostrej jazdy z Sanepidem jak u nas. Sery w sklepach leżą wprost na zwykłych drewnianych półkach niechłodzonych, o tym, że klient zbliża się do takiego sklepu z serami wie o tym na kilkanaście metrów przed sklepem dzięki silnemu zapachowi dojrzewających serów – tak jest we Francji.
 
We Włoszech w sklepie rzeźniczym na haku bez chłodni wisi cała krowa, siadają na nią muchy – nikt nie robi afery. Klient podchodzi, pokazuje, który kawałek chce i rzeźnik wykrawa z korpusu odpowiednią część.
 
U nas, by móc legalnie z gospodarstwa sprzedawać serek musisz wystawić serowarnię za 50.000zł. To jest chore. Zamiast zarabiać, ciągle musimy wydawać, a zbyt na nasze produkty i tak nie pokryje poniesionych nakładów.
 
Nasuwa mi się refleksja, że zarządzanie sektorem żywnościowym i rolniczym w Polsce hamuje jego rozwój, dusi w zarodku pożyteczne inicjatywy, zmusza rolników małorolnych do podejmowania dodatkowej pracy zarobkowej w branżach niezwiązanych z rolnictwem, bo możliwości wykorzystywania walorów i potencjału takich małych gospodarstw są zablokowane odgórnie. To jest wielki błąd gospodarczy i krzywda dla wielu małych gospodarstw rolnych.
 
Dlaczego sadownicy zamiast płakać i wyrzynać drzewka owocowe nie zabiorą się za przerób owoców na konfitury, nalewki i wina?
 
Dlaczego swoich produktów nie sprzedają klientom wprost z gospodarstw?
Dlaczego na ciężkiej pracy rolnika, sadownika, hodowcy – najwięcej zarabiają nic nie ryzykujący pośrednicy?
 
Mięso w sklepach drogie, ale rolnik dostaje propozycje tak bezczelne jak 1zł/kg mięsa od cwanych handlarzy. Czy któryś klient Biedronki miał kiedyś okazję kupić świeżą, zdrową wołowinę po 1zł/kg?
 
Sektor owczarski zanika, bo nie ma zbytu na baraninę. Dlaczego nie ma? Czy to mięso jest bezwartościowe i obrzydliwe w smaku? Nie? To czemu nie można kupić baraniny w Biedronce czy innych marketach? Markety nie chcą ryzykować zalegającego towaru? To może stworzyć sieć sklepów które będą skupowały żywność wprost od chłopów płacąc godziwą cenę za produkty?
 
To może by ułatwić przetwarzanie płodów rolnych już na etapie gospodarstw?
Skoro w tym roku żyto zalega w magazynach, czemu by rolnik nie miał go przerobić na mąkę i chleb w samym gospodarstwie? Czemu nie miałby tego pieczywa sprzedawać wprost z gospodarstwa lub wprost z niego dostarczać to pieczywo do sklepów? Dlaczego nie ma firm kurierskich wyposażonych w chłodnie do transportu żywności?
 
Myślę, że są niezbędne poważne zmiany strukturalne w sektorze żywnościowym. Obecnie jest za dużo przepisów i uwarunkowań ograniczających i hamujących rentowność gospodarstw rolnych.
Stanowczo za dużo.
 
Afryka to potężny kontynent pełen surowców naturalnych na którym umiera co kilka sekund dziecko z głodu. Nie można nadwyżek żywnościowych tam wysłać? Nie można zlecić stoczniom polskim budowę masowców do transportu żywności do Afryki i tankowców, gazowców do sprowadzania surowców stamtąd? Afryka nie ma kasy, ale ma surowce. Nam zalega zboże i owoce.
To nie można dożywić tamtejszych narodów w zamian za te surowce? Spadłyby ceny energii w Polsce -–naród miałby więcej kasy na zakupy w marketach. Kupowałby tym chętniej, im niższe by były ceny na żywność, a niższe ceny na żywność będą wtedy, gdy towary do sklepów będą szły wprost od chłopów, z pominięciem pośredników – handlarzy, hurtowników, rzeźni, przetwórni.
Nie lepiej doszkolić chłopa małorolnego jak ma czysto i bezpiecznie przeprowadzić ubój byka i przerobić go na wędliny i kotlety? Chłop zarobi i nie będzie musiał dorabiać w mieście do gospodarstwa, a klient dostanie o połowę tańszą wędlinę w sklepie i o połowę smaczniejszą.
 
Za mało dobrego pomyślunku i dobrej woli u góry? A wy na dole, co tacy wiecznie niezadowoleni?
Macie jakieś racjonalne pomysły na to jak rozwiązać problem wysokich marż w sklepach i u pośredników, problemów ze zbytem płodów rolnych naszych rolników, nadwyżek żywnościowych w Polsce, bankructwa stoczni polskich, głodu w Afryce?
 
 
 
 
 
 

czwartek, 17 września 2009

Wypad do miasteczka

Byłam dziś w miasteczku.Zamówiłam zaczepy u kowala. Szukając szklarza, zajrzałam do sklepu z dewocjonaliami – interesowały mnie Biblie z dużą czcionką i aktualnymi, wiernymi przekładami. Biblia, to pozycja, której brak w moim księgozbiorze, tym bardziej, że ja lubię posługiwać się magicznymi księgami, a czuję, że Biblia do takich należy.
 
Znalazłam szklarza – bez problemu i niedrogo wytnie mi 16 szybek do dużego okna oborowego, tylko mam wymierzyć je i podać rozmiar. A przykleja się je obecnie silikonem – czyli prościzna. Czasy kitu do szkła minęły. Mam chęć te szybki przed wklejeniem wymalować w przepiękne motywy sielskie. Trzeba by było kupić lakier do szkła. Niby mi zostały flakoniki z czasów szczecińskich, ale pewnie już zaschły i nie wiadomo czy by się tego szkła trzymały jakbym je rozcieńczyła rozpuszczalnikiem. Ale zajrzę. Może dałoby się coś wykorzystać. Kiedyś malowałam pasjami i nawet sprzedawałam na jarmarku w Szczecinie. Ludziom podobały się moje obrazki na szkle. Nawet jeśli farby zaschły i przeterminowane, będę mogła je użyć do malowania czegoś innego, np. drewna, a do tych szybek oborowych to kupię świeże lakiery, by mieć pewność, że deszcz nie spłucze. Albo pomaluję szybki od wewnątrz pomieszczenia, to deszcz nie ruszy.
 
Potem zaszłam do ciuchbudy zorientować się co jest i w oko wpadła mi fajna „indiańska” kamizelka, która idealnie pasowała mi do mojej dzisiejszej kreacji, więc ją nabyłam niezwłocznie. Następnie pomaszerowałam na komendę, gdzie złożyłam zeznania jako świadek, w pewnej spornej sprawie.
Zaraz potem udałam się na dworzec PKS i szybko wróciłam do dom, gdzie padłam w me łóżeczko wyciągając z lubością obolałe stopy, obute tego dnia w klapki na obcasie, czyli coś, o czym moje wolne stopy zapomniały na kilka lat. Dziś, po raz pierwszy od kilku lat przypomniałam boleśnie moim stopom o istnieniu obcasów... :) To był prawdziwy masochizm. Moje wolne stopy odwykły od takich tortur... ;) Przeszłam dziś sporo kilometrów na tych obcasach, tylko zdejmując je na odcinku 500 metrów, gdy przemierzałam rosiste łąki w drodze na przystanek PKS.

środa, 16 września 2009

Filmowy wieczór

Alem zaszalała ;) Boska kąpiel w wannie wypełnionej gorącą wodą, kubek mleka koziego na głowę w roli odżywki dla włosów, potem wieczór filmowy do trzeciej nad ranem, aż wszystko wokół zaczęło się robić abstrakcyjne. Oczywiście w międzyczasie pozmywałam, poprałam i ugotowałam obiad, a nawet upiekłam świeży chleb.
 
Nie ma masztalerza, nie ma inseminatora, nowy wolontariusz jeszcze nie dojechał – mam czas i dom tylko dla siebie. Bosko było zanurzyć się w wodzie i moczyć się do woli bez stresu, że ktoś zapuka i będzie coś chciał. To wygospodarowywanie czasu dla siebie narzucili niektórzy wolontariusze, którzy domagali się dni wolnych i ograniczonych godzin pracy. Ja przeważnie o tym zapominam, bo jest tu TYLE do zrobienia, że szkoda mi każdej chwili na nicnierobienie. Dzięki niektórym wolontariuszom, nauczyłam się robić sobie dnie wolne od pracy, lub przynajmniej nie tak wyczerpujące. Jak ktoś tu powiedział: „Nie samą pracą człowiek żyje”. Ja akurat żyję samą pracą, jestem pracoholikiem, więc powinnam się nauczyć wypoczywać, dla własnego dobra. Więc dzisiaj pozwoliłam sobie na relaksowy wieczór – długą kąpiel i oglądanie filmów jeden po drugim. Były dość ciekawe, więc czas szybko zleciał.
 
Chyba niebawem zacznę skąpo pisać tego bloga, lub całkiem zaprzestanę na rzecz kontemplacji dnia powszedniego. Przestanę pisać – zacznę bardziej celebrować me dnie wynajdując w nich jak najwięcej powodów do zadowolenia.
 
Blog jest pomocny w uświadamianiu sobie, co danego dnia pożytecznego zrobiłam, dlatego go zaczęłam pisać.
 
Dzisiaj bacznie przyglądałam się oknom w kuchni. Chyba wstawię tu parapety, aby móc na nich stawiać moją ceramikę póki mebli nie kupię do kuchni.

wtorek, 15 września 2009

Nijaki dzień

Dziś dzień taki nijaki. Ciepło, ale bezsłonecznie. Poprawiam ogrodzenie wybiegu dla koni. Chyba wieczorem się wykąpię, popiorę, pozmywam i wezmę się za porządkowanie papierów póki Inseminatora nie ma. Chyba dzisiaj też go nie będzie.

poniedziałek, 14 września 2009

Oględziny stajni

Dziś przerwa w remoncie. Inseminator nie dotarł. Widać ma inseminacje jakieś. Poniedziałek minął mi spokojnie. Dzień piękny – ciepły, słoneczny. Rano zjadłam śniadanie przed domem. Lubię tak śniadać na wolnym powietrzu. Jadłam kanapki z pomidorami, cebulą i koperkiem. Kanapki z chleba własnego wypieku. Potem wydoiłam kozy, nakarmiłam kury i psy, sprawdziłam co robią krowy i kozy. Gdy krogulce odleciały na dalszą eskapadę – wypuściłam kury. Kury mądre od razu pochowały się po zaroślach i było tak, jakby ich nie było. Ani widu, ani słychu. Mądrze z ich strony nie rzucać się w oczy krogulcom.
 
Tylko jeden ranny kuraś kuśtykał z trudem i położył się pod kurnikiem wygrzewając w słońcu ranny bok. Został wczoraj zaatakowany nad rzeczką, ale szczęściem uszedł z życiem.
 
Gdy Inseminator skończy równać ścianę w oborze, zabierzemy się za grodzenie wybiegu dla kur i zawieszanie siatek nad nim, by jastrząb nie mógł zanurkować do środka. Nie wiem czy tych siatek do zawieszenia mi starczy. Bez siatek nad wybiegiem, grodzenie nie zda egzaminu. Większość kur wybijają jastrzębie, nie lisy.
 
Przeprowadziłam oględziny reperowanej stajni. Przydałoby się wmurować zaczepy do uwiązów. Powinny być takie z kotwicami, ale nie mam takich. Mam ze 3 zwykłe kołki. Mogą zostać wyrwane przez zwierzęta, bo nie mają kotwic. Mam niewiele złomu – prawie wcale. Większość ukradzione 7 lat temu. Będzie trudno znaleźć coś, co by się nadawało do wmurowania jako zaczepy do uwiązów dla bydła i koni. Chyba nic takiego nie mam.

niedziela, 13 września 2009

Wypoczynkowa niedziela

Niedziela minęła spokojnie. Odpuściłam sobie wyczerpujące zadania. Próbowałam odpocząć. Oczywiście musiałam wydoić kozy, nakarmić psy i kury, poprawić ogrodzenie, przestawić kozy i krowę. Ugotowałam dobry obiad, upiekłam chleb. Wieczorem wpadli Józek i Wacek. Rozmawialiśmy o internecie, drzewach owocowych, rybach, krowach i o masztalerzu. Chłopaki się uśmiechali pod nosem, gdy wspominałam gwałtowne rozstanie z masztalerzem. Chyba im to rozstanie pasowało ;) Tak mi się wydawało ;)

Masztalerz wyjechał rano w ostatni wtorek. W przeddzień kulturalnie oglądaliśmy wieczorem razem film, wyszukiwał mi w kilkunastu moich czasopismach końskich podobizny kolaski, jaką chciał sprowadzić do treningu. Miał wrócić w środę wieczorem swoim naprawionym samochodem. Miał też sprowadzić kolaskę do treningu i kupić uprząż szorową na targu w Myszyńcu. Zamiast tego, tego samego dnia we wtorek wieczorem przysłał ordynarnego smsa. Najpierw zdębiałam. Potem krew mnie zalała i puściłam mu soczystą wiązankę smsów.

Wcześniej tego dnia do Olecka pojechał PKSem, z Olecka odebrała go jego ex żona z pierwszego małżeństwa, która rzekomo chciała się pojednać z nim. Zabrała go do Mikołajek do hotelu, postawiła elegancką kolację, kupiła perfumy za 300zł. Po prostu kupiła faceta.

Masztalerzowi od tego dobrobytu przewróciło się w głowie i postanowił się wypiąć na mnie – stąd ten chamski sms. Niespodziewanie naubliżał mi ordynarnie. Najpierw szok, zaraz potem się wpiekliłam i mu się zrewanżowałam w tym samym stylu ;>

We wtorek po tych smsach byłam w szoku. W środę dostałam od niego jeszcze serię chamskich smsów z pogróżkami i na tym się urwało chwilowo. W środę, gdy myślałam o tej wymianie kretyńskich smsów, ogarniał mnie dziki, nieopanowany śmiech. Dolina ranch’a raz po raz rozbrzmiewała salwami mojego niepohamowanego śmiechu. Ta jego agresja była kompletnie bez sensu. Chciał wrócić do ex żony – to niech se wraca. Co mnie to obchodzi??! Po kiego grzyba ubliżał mi? Co ja jego kochanką byłam, która go wyrzuciła? Ani jedno, ani drugie. Chciał to pojechał. Droga wolna. Po co mi ubliżał? Nienawidzę chamstwa. Może myślał, że będę do niego wydzwaniać, by wracał kończyć trening i tak uprzedzająco mnie chciał wpienić abym nie dzwoniła? To dziecinne. Zbyteczne. I tak bym nie zadzwoniła.

Nie wiem co facetowi odbiło i o co mu właściwie chodziło, po co ta szopka. Chyba sobie coś obiecywał po mnie więcej, niż sam trening koni, a że mu nie wyszło, stąd ta wściekłość i złośliwość.
Minęły dwa dni i przysłał kolejnego smsa. Tym razem chciał się godzić i „trenować ze mną koniki”.

Niby lubi mnie i moje koniki. Niestety, po tej wcześniejszej serii chamskich smsów straciłam do niego zaufanie. Nie sądzę, żeby miał czyste intencje. Nie zaryzykuję wpuszczenia pod mój dach człowieka, który tak agresywnie wobec mnie się zachował, wygrażał i wielokrotnie bez powodu mnie obraził.

Szkoda, że tak popsuł nasze relacje. Ale nic na siłę. Z kim innym dokończę trening. Przełożę go na wiosnę. Póki co i tak mam na głowie remont stajni, domu, przygotowania do zimy. Stajnię pilnie muszę podremontować przed przymrozkami.

sobota, 12 września 2009

Katyń

Jestem świeżo po filmie „Katyń”. Wielki film wielkiego polskiego reżysera – Andrzeja Wajdy.
Świadectwo prawdy. Okrutnej prawdy. Chciałam płakać i nie mogłam. Zastygłam.
 
Nareszcie zobaczyłam, jak to się odbywało. Jak mordowano polskich oficerów, polską inteligencję.
12.000 ludzi. Zamordowanych seryjnie strzałem w głowę. Wyrżniętych masowo jak stado owiec.
Bestialskie ludobójstwo dokonane przez Sowietów. Tyle lat, tyle lat musieliśmy czekać na publiczne obwieszczenie i pokazanie światu prawdy. Ponad pół stulecia aż. Jest to doskonała miara w jakim zakłamaniu żył nasz kraj, że aż przez pół stulecia nie wolno było nam mówić prawdy, nie wolno nam było jej znać. Nie wolno nam było nawet pytać. Nie wolno było wymawiać tragicznego słowa „Katyń”.
 
Putin musi przyznać, że to była wielka zbrodnia, bestialskie, bezwzględne ludobójstwo. Putin musi przeprosić nasz naród za to czego dopuścili się jego ziomale, jeśli chce by Polska wybaczyła kiedykolwiek Rosji ten holokaust. 

Remont obory

Dziś kolejny dzień remontu obory. Naprawiamy i uzupełniamy co się da i z czego się da.
Trochę materiałów mam i wyrabiamy najpierw to, co mam.
Inseminator zadziwia mnie swoją niezmordowaną, zdyscyplinowaną pracowitością. Dobry jest!
Jest czasem zarozumiały i wkurzający, ale jest w porządku. Równy gość.

Pomagam mu jak mogę i umiem. Jestem jego prawą ręką. Przynoszę i podaję narzędzia, przynoszę i nalewam wody do betoniary, wycieram szyby i luskfery, przynoszę materiały budowlane, zaprawy, kamienie, nadzoruję stan prac i instruuję o jaki efekt mi chodzi. Idzie nieźle. Do tej pory mamy już zrobione 4 okna luksferowe, 4 parapety, obrobione 3 głębokie otwory okienne i zaczęte łatanie ubytków w ścianach, które są ogromne. Mam nadzieję, że starczy cementu na oborę i zostanie na załatanie ścian w piwnicy, tj. w jednym pomieszczeniu chociaż. Dwóch okien w oborze chwilowo nie możemy wykleić luksferami, bo krzyżaki konstrukcyjne się skończyły. Tak się zastanawiam, czy dałoby się coś w zastępstwie użyć. Jakbym tak dorwała kawał jakiegoś grubego plastiku i wycięła z niego te krzyżaki? Musiałabym mieć solidne nożyce takie jak do blachy. Mam coś takiego, ale zjechane mocno. Nie wiem, czy dam radę wyciąć te krzyżaki. Trzeba spróbować.

Moja betoniara mnie dziś miło zaskoczyła, że ona od razu zaskoczyła i działa normalnie :)
To jest nowa stara betoniara. Nowa, bo nigdy nie używana, stara – bo ma już z 5 lat :D
Nie było okazji jej użyć do tej pory. Mój pierwotny remont chałupy i siedliska zatrzymał się kilka lat temu z braku jakichkolwiek funduszy i jakiejkolwiek pomocy w remoncie. Panom z Ekogwarancji tłumaczyłam, że ponieważ nie stać mnie na zakrojony na szeroką skalę remont i wynajęcie koszmarnie drogiej brygady budowlanej (a ci to się cenią ponad miarę) - prowadzę remont partyzancki :D - to jest, jak się zdarzy okazja, że spotkają się w tym samym czasie, materiały, narzędzia i odpowiedni człowiek – to niejako przy okazji coś się robi, małymi etapami, niedużymi kosztami, sposobem gospodarczym, z dużym udziałem moich własnych łapek.
Takim sposobem, pewien lokalny podrywacz prowizorycznie doprowadził mi bieżącą wodę do kuchni, trener koni poza trenowaniem koni przykręcił kilka gniazdek i kinkietów oraz wymienił wodomierz, a inseminator poza inseminowaniem moich krów – wstawił drzwi i teraz łata ze mną oborę :)
Byle do przodu :) Nie chce mi się czekać na dopłaty by ruszyć z wielkim remontem, bo te dopłaty przyznawane memu gospodarstwu i tak są za małe na tak forsowny remont jakiego wymaga moja siedziba. Przez lata mego mieszkania tutaj i odmawiania sobie wszystkiego (żadnego wyjścia do kina, teatru, dyskoteki, zakupu perfum czy drogich kosmetyków, żadnego nowego ciucha) i skąpienia na jedzenie, a nawet głodowania - zgromadziłam sporo materiałów i narzędzi dzięki czemu jest czym robić i z czego robić te naprawy, remonciki, modernizacje. Więc robię. Jest pewien plus tego, że to powolnie postępujący remont – mam czas na przemyślenie różnych opcji i rozwiązań remontowych oraz modernizacyjnych i wybieram te optymalne.


piątek, 11 września 2009

Niezapowiedziana kontrola

Dzisiaj była dodatkowa kontrola z Jednostki Certyfikującej Ekogwarancja.
Co za stres! Panowie byli bardzo sympatyczni, udzielili dobrych rad z których chętnie skorzystam. Jeden z nich nawet dałby mi maszynę konną, gdyby mieszkał bliżej. Byli aż z województwa lubelskiego.
 
W południe przybył inseminator i do wieczora ulepiliśmy kolejne 3 okienka w oborze. Wyglądają nieźle. Wymagają jeszcze wykończenia jutro. Zostały mi jeszcze dwa okna do wstawienia w oborze oraz jedno duże, ale na to duże luksferów nie starczy. Trzeba będzie kombinować. Nie mam kasy na plastikowe okno, ale mam nieco szybek, a to wielkie okno ma ramy na szybki. Ostatecznie przeszlifuję te ramy, odmaluję resztkami farby jaka mi została i wkleimy szybki. Tylko czy damy radę przyciąć na wymiar te szybki? Nóż do szyb mam. Trzeba spróbować przyciąć te szybki. Zostały mi też resztki farby do witraży. Spróbuję je użyć – pomalowałabym te szybki przed wstawieniem w cudowne motywy farmerskie.
 
Trener się odezwał. Chce rozejm ;) Zastanawiam się, czy nie ma w tym jakiegoś podstępu. Świat jest pełen wilków w ludzkich skórach, a ja już z kilkoma miałam styczność w moim życiu... ;)

I stało się okno

Ulepiliśmy w czwartek z Inseminatorem okno z luksferów. Kończyliśmy po ciemku. W piątek rano dowiem się co nam wyszło ;)

środa, 9 września 2009

666

2009-09-09
999 – znamienna data. Odwróć do góry nogami i masz 666 – a to numer diabła. Uważajcie na ten dzień, zwłaszcza na godzinę 6 i 9. Rozglądajcie się i obserwujcie świat. Coś przewrotnego może się wydarzyć. U mnie się wydarzyło. Chociaż właściwie już wczoraj wieczorem.
 
Zwiastuny były rano: dwa dziwne sny. W jednym śnił mi się XVIII wieczny polski dworzec kolejowy, a w drugim mężczyzna, który się do mnie zalecał i coś mi podarował, a potem to skrycie zabrał. Zdaje się, że był jeszcze jeden sen, ale nie pamiętam go.
 
 

wtorek, 8 września 2009

Krzątanina

Wczoraj czułam się fatalnie i niewiele z tego co sobie zaplanowałam zrobiłam. Przesunęły się te zadania na dzisiaj. Dzisiaj czuję się znacznie lepiej. Krzątam się przez cały dzień. Tylko na chwilę się musiałam położyć, gdy poczułam się słabo. Potem znowu wstałam i dzielnie przerobiłam ogrodzenie padoku koni, które ostatnio z upodobaniem rozrywały i przekraczały wybierając się na dalsze wycieczki. Chyba te treningi je tak rozzuchwaliły. Takie mam wrażenie. Dokazują na całego.
Zatem ustawiłam podwójny płot, puściłam prąd w silnie trzepiącej taśmie, podwoiłam zabezpieczenie bramek na przejeździe przez rzeczkę.
 
Poza tym nakarmiłam kury – dziś ich nie wypuszczam, ba, wyłapałam te które zostały na dworze i zamknęłam w kurniku, bo wczoraj jastrząb zamordował kilka kur. Dziś krogulec na próżno się wściekał skrzecząc nad podwórkiem – kur nie było. Zamordowane kury to strata. Jest tylko jedna pozytywna rzecz w tych napadach – inne kury robią się ostrożniejsze. Niestety, bociany odleciały i nie ostrzegają już swym sykiem i klekotem kur o nadlatujących drapieżnikach. Kury nie mogą być już bezpieczne nawet pod samym domem czy na podwórku. Krogulec atakuje wszędzie. Zrobił się zuchwały. Pod samym domem morduje mi kury. Lata nisko, na wysokości okna. Niczego się nie boi.
Nie ma wyjścia – muszę postawić wybieg dla kur i dobrze go zabezpieczyć przed krogulcem.
 
Druga pozytywna rzecz w tym, że to jastrzębie atakują, a nie pterodaktyle. Jak dobrze, że pterodaktyle wyginęły. Takie ptaszydło mogłoby i kozę porwać, krowę rozerwać i konia, że o człowieku nie wspomnę.
 
Dziś rano jakieś stado zwierząt przebiegło moje ziemie. Nie widziałam dokładnie co to, bo daleko to było. Sarny? Dawno ich nie widziałam. Coś brązowawego. A może to dziki? Jelenie? Nie wiem.
Za daleko były i tylko przez ułamek sekundy je widziałam, jak przez moją wewnętrzną drogę przebiegały.
 
W TV zapowiadają pandemię – atak świńskiej grypy. Tylko 4 miliony szczepionek i ja nie dostanę.
Pamiętam tę zjadliwą grypę, która zabiła Papieża. Ja też nią zostałam zarażona w Olecku przez sprzedawcę pił spalinowych. Strasznie ciężko ją przechorowałam. 
 
Wieczór. Nareszcie w moim wygodnym łóżku... ufff... jakiś sensacyjny serial.. „Wyspa Harpera”.
Oglądam.

poniedziałek, 7 września 2009

Terenówka - auto czy koń?

Na swoją własną, kupioną za własne pieniążki terenówkę przyjdzie mi jeszcze długo poczekać, ale pocieszam się, że prawdopodobnie niebawem zacznę jeździć konno oraz kolaską - a to już postęp i udogodnienie oraz pewna doza niezależności, większa mobilność i możliwość załatwiania różnych spraw, zakupów itp. :) Jeśli uda mi się opanować jazdę konną i poruszanie się kolaską towarową po okolicy w stopniu doskonałym - zrezygnuję z terenówki. Dam radę bez niej. Konno, kolaską lub saniami o każdej porze roku dojadę i wyjadę z mego ranch'a, mimo błota i głębokich wypełnionych wodą kolein lub wysokich zasp śniegu, zrobię sobie zakupy, przywiozę coś ciężkiego np. owies, ziemniaki, cement, dechy itp.
 
Mój trener twierdzi, że moja klacz Indiana zapowiada się na bardzo dobrego rumaka na zakupy - niczego się nie boi - będę mogła zajechać nią pod sklep, uwiązać jak psa, a ona nie spłoszy się, nie ruszy, cierpliwie na mnie poczeka aż zrobię zakupy i załaduję je na nią do sakw i spokojnie zawiezie mnie na rancho. Bardzo bym chciała tego, bo jest mi wyjątkowo ciężko tutaj na wsi bez samochodu. To nie centrum miasta, że wyskoczę w każdej chwili do marketu i kupię co mi potrzeba. Mieszkam bardzo daleko od sklepów, zwłaszcza tych miejskich marketów gdzie tani towar i wiele promocji, a nie ukrywam, że nie przelewa mi się i ceny towarów mają dla mnie spore znaczenie. Wolę pojechać do miasta i tam zrobić hurtowe zakupy raz na jakiś czas, niż kupować w drogich wiejskich sklepach, gdzie nieduży wybór i brak tych produktów i artykułów, które ja używam i potrzebuję.
 
Ponadto, jako osoba skrajnie naturalistyczna, skłaniam się ku tradycyjnym, naturalnym sposobom przemieszczania się ludzi i towarów. Przez całe stulecia ludzie podróżowali konno. To nieszkodliwy, ekologiczny sposób przyjazny przyrodzie. We współczesnym świecie jest nadmiar samochodów emitujących spaliny. Chociaż ja nie będę się przyczyniała do zatruwania środowiska. Konno dojadę do domu o każdej porze roku. Samochodem osobowym bym nie dojechała np. zimą albo w czasie ulewnych deszczów czy wiosennych roztopów. Jazda konna to dla mnie czysta przyjemność. Jest to sposób poruszania się bardzo bliski mej duszy i potrzebom. Bardzo mnie ta harmonia jeżdźca i konia pociąga. Jest taka na wskroś romantyczna, idylliczna i naturalna :)

niedziela, 6 września 2009

Samochód terenowy

Jeśli nie chcesz mojej zguby, samochód terenowy kup mi luby ;))))))
Jakby trafił mi się jaki mocarny w kieszeni luby, to bym chciała aby mi kupił auto terenowe :)
Tak mówię, na wszelki wypadek :)) Jam asertywna :) Asertywnym warto być, nie ma co swych pragnień i marzeń w sobie tłamsić i do trumny zabierać nieujawnionych :)

piątek, 4 września 2009

Odwiedziny

Dziś masztalerz bardzo zadowolony z owoców swej pracy – pilnikiem naostrzył łańcuch od piły spalinowej, zbudował całkiem zgrabny koral treningowy, przetrenował solidnie konie, znalazł rychło w czas mój klucz do rur i wymienił wodomierz (nareszcie mamy bieżącą wodę w kuchni non stop!), wkręcił nowy włącznik do kinkietu.

Paski od nagrzbietnika popękały w trakcie treningu, a nawet przed - rwą się jak stare szmaty. Nie polecam nikomu uprzęży z firmy GRENE. Dałam za uprząż 1000zł, a ona nie nadaje się do jazdy – jest niebezpieczna. To szajs. Czeka mnie wyprawa do rymarza i łatanie tego co się da. Szczęście w nieszczęściu, że te paski porwały się w trakcie treningu, a nie podczas jazdy po drogach publicznych. Mogło się to skończyć fatalnym wypadkiem.


Herbaty ziołowe (miętowa i krwawnikowa) i przysmaki
Ja dzisiaj obolała żołądkowo po sałatce z kapusty którą zrobił dla mnie masztalerz dwa dni temu. Sałatka smaczna, ale zaszkodziła mi i długo mnie boleść trzyma. Przez pół dnia chodziłam na czczo struta parząc i pijąc tylko herbatę miętową. Później dotarła do mnie paczka od Mamy, a w niej wśród słodkości, kosmetyków, środków czystości i konserw – musli, które jako lekko strawne odważyłam się zalać mlekiem kozim i zjeść miseczkę bez skutków ubocznych.


Dla spodziewanych gości naszykowałam budyń na kozim mleku, cukierki i słodkie gruszeczki, kawę i herbaty ziołowe ze świeżo zerwanych ziół. Na ser niestety było za mało czasu by go zdążyć zrobić. Następnym razem może się uda.


Po lewej Kasia, po środku Indianka, po prawej Jola
Pod wieczór wpadły w odwiedziny dwie urocze, wesołe kobietki: znana mi wcześniej z baru i ciucholandu Jola z Kowal Oleckich oraz nowo poznana jej starsza siostra Kasia z Kamiennej Góry. Zasiadłyśmy do stołu na dworze, nieopodal grusz korzystając z ostatnich powiewów lata. Dostałam fajne, starannie dobrane upominki: śliczną, miękką indiańską skórę (na pewno ją będę nosić z upodobaniem), kubki owocowe (to chyba tak a propos nowoposadzonego sadu), dwie płyty z muzyką relaksacyjną (Kasia sama nagrała i trafiła w dziesiątkę – faktycznie, jestem zwolenniczką takiej właśnie muzyki, kiedyś słuchałam jej pasjami, obecnie także nie stronię) oraz własnoręcznie (tym cenniejsze) upieczone rogaliczki nadziewane dżemem, słone chrusty (przydadzą się na niedzielę do żołądkówki bom zachorzała na żołądek, a trener chronicznie choruje, a przede wszystkim jest do oblania sukces remontowy – skuteczna wymiana wodomierza i znamienna bieżąca woda w kuchni od tego momentu ku naszej obopólnej wygodzie) oraz fafle. Prezenty starannie przemyślane i trafione. To ujmujące :)

Czas szybko i miło nam minął na rozmowie i smakowaniu smakołyków i popijaniu herbat i kawy. Kobietkom smakował mój budyń i zachwycały się herbatami ziołowymi zaparzonymi ze świeżo zerwanych ziół. Zioła zalane wrzątkiem pięknie prezentowały się w przezroczystych szklanych dzbankach uwieńczonych kolorowymi wieczkami. Zwłaszcza dzbanek do mięty pięknie dobrany – zielone wieczko i rękojeść w idealnie tym samym kolorze co zaparzona gałązka mięty. Paniom się podobało, a mnie się podobało, że im się podobało ;). Przed odjazdem obie panie podziwiały stary dąb, który u nasady ogryzion przez konie, jawił się jako gigantyczna noga słonia. Wiekowemu dębowi zamiaruję nadać imię po założycielowi Czukt. Dąb Mikołaj - oto nazwa mego 300 letniego dębu.

Pod wieczór z rowerowego rekonesansu wrócił imć masztalerz. Miast do nas podejść – dyskretnie udał się na spoczynek do swego namiotu :) Tam pomieszkuje od czasu przyjazdu, choć na wstępie bronił się rękami i nogami przed spaniem w namiocie :). Jednak po pierwszej przespanej tam nocy, tak mu się tam spodobało, że nie chce za nic spać w domu. Póki ciepło, tam mu dobrze. Dałam mu tam gruby dmuchany materac welurowy, gruby koc i zimową kołdrę i śpi mu się w namiocie dobrze. Kąpie się w domu w wannie lub bierze wiadro z nagrzaną wodą pod swój namiot i tam się chlapie. Jemy w domu lub przed domem na wyniesionym stole kuchennym. Bliski kontakt z naturą przypadł mu do gustu. Namiot stoi nad rzeczką, ma ładny, zielony widok na sad i moją wewnętrzną drogę dojazdową.

środa, 2 września 2009

Rowerowy poniedziałek i modemowy wtorek

W poniedziałek pojechałam na rowerze do miasteczka po kasę dla masztalerza i po zakupy do remontu. Wróciłam na ciężko obładowanym rowerze.
 
Wczoraj dostałam nowy modem obsługujący 4 tryby szybkości transferu. Z tych czterech w mojej okolicy działają dwa. EDGE jest szybszy niż GPRS, porównywalny do SDI. Tak twierdził konsultant z PLUSa. Od wczoraj testuję ten modem. Na razie połączenie nie jest stabilne i zrywa się.  Muszę lepiej wyczuć ten modem. Może da się z niego wycisnąć szybszy i stabilny transfer.
 
Był człowiek co ma bryczkę, konną przewracarkę, zgrabiarkę i pług na kółkach na wymianę za moją krowę simentalkę.  Ewentualnie na wymianę ma kobyłę ciężką lub samochód osobowy. W przyszłym tygodniu mam obejrzeć jego skarby i podjąć decyzję co do zamiany.