czwartek, 1 października 2009

Przybył wolontariusz z Poznania

We wtorek udałam się w 40km trasę na rowerze. Przyciągnęłam ok. 50kg materiałów budowlanych, w tym klej do glazury, 10 kołków do obory, 1,20m2 szyby w 16 kawałkach, farbę na rdzę, silikon, krzyżaki do luksferów. Namęczyłam się, bo wózek napierał na tylne koło i hamował jazdę, no ale przyciągnęłam te rzeczy na Rancho, więc mogę kontynuować remont.
 
W środę zrobiłam zakupy w pobliskiej wiosce. Oczywiście też rowerem pojechałam, tym razem bez wózka – wystarczył pojemny bagażnik. Jechało się o niebo lżej. Przywiozłam 15kg worek ziemniaków, pieczywo, warzywa, margarynę. Ledwo wróciłam i rozpakowałam się i trochę pokręciłam po domu – wyszłam przed dom zamknąć kurnik – zobaczyłam zbliżające się jasne światło. To nowy wolontariusz przybył. Jazda z Olecka zajęła mu godzinę i 40 minut, czyli nieźle biorąc pod uwagę, że jechał pierwszy raz tą trasą, po ciemku i mocno obładowany. Jego rower ma fajne, pojemne sakwy. Rower stary, ale zadbany. Wolontariusz przyjechał do Olecka z Poznania pociągiem, a dalej z Olecka na Rancho rowerem.
 
Nakarmiłam wolontariusza, pogadałam, wykąpałam i posłałam spać w stajni , bo pokój w którym ma mieszkać trzeba odnowić, przemeblować i wysprzątać. Razem damy radę uporać się z tym szybko.
W stajni śpi na strychu na piankowym materacu, ma tam dwie kołdry, śpiwór, śpi w dresach, więc powinien przetrwać tę jedną noc. Jeśli będzie mu się tam dobrze spało, to pośpi tam kilka dni dopóki nie doprowadzimy pokoju do stanu używalności. Jeśli będzie mu zimno, to sklecimy mu szybko jakiekolwiek spanie w domu Indianki. Wczoraj deklarował się, że wstanie skoro świt, ale jest z dalekiej podróży, więc pozwoliłam się mu wyspać do woli.
 
Roboty mam tu na 10 osób. Mamy co robić - czasu przed przymrozkami mało. Trzeba się będzie sprężać ostro. Dziś start.
 
***
 
Dzisiaj pierwszy dzień pracy poznańskiego wolontariusza. Dałam mu pospać, pracę zaczęliśmy późno, po 10.00, ale to dlatego, aby miał nieco czasu się zaaklimatyzować.
Nacięliśmy drewna na ogrodzenie wybiegu dla kur. Ja cięłam piłą spalinową, bo mi to szybciej i lepiej szło – on odmierzał kawałki, które miałam przecinać i porządkował nacięte żerdzie.
 
Potem ja poszłam robić obiad, a on zwoził taczką nacięte żerdzie. Długo to robił, ale to nienawykły do fizycznej pracy człowiek, który ostanie 10 lat spędził w mieście i ma filozoficzne podejście do pracy, więc robił to swoim refleksyjnym rytmem. Nie wtrącałam się – staram się być wyrozumiała. Nie każdy jest taki szybki i wydajny jak ja, a człowiek jest pełen dobrych chęci, więc niech robi to po swojemu, byle zrobił dobrze i miał satysfakcję z dobrze wykonanego zadania.
 
Nadeszła próba charakteru dla wolontariusza. Rozpadał się straszny deszcz z gradem, wiało. Wolontariusz dzielnie sprostał. Twierdził, że nie dość, że zwiezie to nacięte drewno, to jeszcze natnie kolejne. No, ale wystarczy, że zwiezie to co nacięte – jutro z tego zrobimy ogrodzenie.
 
Jutro postawimy to ogrodzenie, a w sobotę chcę wreszcie wkleić pozostałe luksfery. Już mam wszystko co potrzebne by je wykleić, więc nie ma co się ociągać, bo temperatura spada każdego dnia o parę stopni.
 
Jutro ma być tylko 9 stopni, więc dziś łóżko naprawimy i jeśli wolontariuszowi będzie zimno w stajni, będzie mógł spać w domu.
 
Chociaż nadal nie powinno być mu zimno – ma dobry śpiwór, dwie kołdry – mówił, że było mu aż za ciepło dziś w nocy.

sobota, 26 września 2009

Film "Cold Mountain"

"Kto ma kozy ten da sobie radę. Ma towarzystwo, mleko i ser, a w razie potrzeby i mięso." – powiedziała dobra kobieta ratując rannego żołnierza od śmierci.

Jestem szczęśliwa

Jestem spokojna i szczęśliwa. Tak się czuję dziś. Wierzę, że wszystko ułoży się dobrze. Wszystkie moje sprawy. Spokojny poranek. Za oknem bezsłoneczny dzień, lekko kropi. Patrzę na podwórko – wiele jest jeszcze tutaj do zrobienia, ale to cała przyjemność leży w tym kreowaniu przestrzeni wokół siebie swoimi łapkami. Zdolne i pracowite łapki mam, więc radę dam ;)

Siedzę przy wysokiej skrzyni, na której rozłożyłam stosy papierów do przerobienia. W radio śpiewa mój ulubiony wykonawca: Robbie Williams. Pięknie śpiewa. Tak romantycznie i kołysząco.

Zaraz śniadanko, potem wydoić kozy i zabieram się za papierki. A, sprawdzę czy mi papryka urosła i wykopię trochę ziemniaków na obiad.

czwartek, 24 września 2009

Second Life

O, udało się ściągnąć Second Life... super... Gdy znajdę nieco czasu, rozpracuję to.
Dziś dzień pochmurny, chłodny. Nieodwołalnie zabieram się za papierkowe sprawy.
Fizycznie czuję się tak sobie – wczoraj za długo rozmawiałam z przyjaciółmi w sieci i mam kaca z niewyspania, za to myślenie mam dzisiaj jasne i klarowne, takie w sam raz do rozwiązywania zadań matematycznych i innych intelektualnych.
 
Luksfery będę kleić w weekend, po uporaniu się z papierami. Niech no tylko mam to już za sobą, te papierzyska, to wówczas z upodobaniem zajmę się praktyczną architekturą wnętrz mojego domu...

wtorek, 22 września 2009

Osada

Obejrzałam dziwny film. Opisywał współczesną, starodawnie zorganizowaną osadę ludzką, znajdującą się w wydzielonej i strzeżonej enklawie. Mieszkańcy osady żyli prosto i niewinnie. Osadę stworzyli ludzie z miasta, którzy stracili w mieście bliskich, pomordowanych w różnych okolicznościach przez różnych przestępców. Aby zapobiec wtargnięciu cywilizacyjnego zła, starszyzna reaktywowała legendę o morderczych stworach żyjących w lesie, mającą na celu zatrzymanie młodzieży w osadzie. Osadnicy żyli wiele lat w zakłamaniu.

Ja też mam swoją enklawę, ale zachowuję kontakt ze światem... ;) Gdybym miała szybszy transfer, miałabym lepszy kontakt ze społecznościami internetowymi. Jest ich coraz więcej i są wśród nich takie, do których bym się chętnie przyłączyła. Do paru już należę, takich czysto funkcjonalnych i użytecznych jak Allegro, ale jest jeszcze kilka rozrywkowo-twórczych do których bym ochoczo zajrzała, takich jak Second Life, ale niestety, internet za słaby tu.

Zaprawa

Rozflancowałam kolejną roślinę. Obrobiłam 3 okna luksferowe – na czwarte zabrakło zaprawy, no ale to co zrobiłam to już schnie. Jak będę miała zaprawę – dokończę. Nawet lubię się bawić zaprawami. Jestem dokładna w tym co robię. Grunt, to nie rozrabiać za dużo zaprawy na raz, bo potem trzeba robić czy się chce czy nie, bo inaczej zmarnuje się.

W budowlance podstawa to wierzyć w siebie. Faceci partaczą, ale wierzą w siebie, nie zrażają się i ćwiczą na materiałach za które płacą jelenie, aż w końcu uczą się robić porządnie i zgarniają wielką kasę odzierając z ostatniego grosza bezradne kobiety. Indianka nie jest trąbą i sama sobie otynkuje ściany i wstawi kolejne luksfery. Rzekłam!

poniedziałek, 21 września 2009

Wieczór

Porobiłam flance z kalanchoe i rozsadziłam. Ta czerwonokwitnąca odmiana
dobrze rośnie, ale ta druga różowa - coś ją niszczy. Zmieniłam ziemię -
jeśli to wina ziemi, to powinna roślina wydobrzeć.

Papryczki chilli ładnie owocują na czerwoniutko. Zniosłam je do pokoiku
jeździeckiego. Czerwień papryczek gra z czerwienią kwiatów rośliny z Gminy.
Nie wiem jaką owa roślina nosi nazwę, ale bardzo ładnie kwitnie.

Posadziłam pędy ziół. Część w donicach, a miętę na wilgotnej łące.

Piekę chleb. Tym razem experymentalnie z dodatkiem kaszy jęczmiennej i
odrobiny mąki ziemniaczanej.

Zabrałam pościel i materac z namiotu i przymierzam się do jego łatania i
zwijania.

Bez sił

Wczoraj zupełnie bez power’u byłam. Ledwo nogami powłóczyłam po gospodarce. Pogoda dziwna:
już się skończyło lato, a jesień jeszcze się nie zaczęła. Powietrze nieruchomo stało. Było ciepławo.
Zero wiatru. Zero śpiewu ptaków. Jakby się zatrzymał czas.
 
Zrobiłam co zaplanowałam. Napaliłam w piecu, nagrzałam wody i wykąpałam się. Moje liliputki mnie rozczulają – zamiast do kurnika iść na noc – siadają na ganku na drzwiach ;)). Pocieszne ptaszki.
Natomiast kugut leghorn zamiast normalnie do kurnika przez drzwi wmaszerować – fruwa na strych odbijając się z ziemi i wlatując przez otwór strychowy do podawania siana. Stamtąd schodzi do kurnika. Chyba normalne wejście przez drzwi wydaje mu się zbyt trywialne i stąd woli brawurowe latanie na strych :) Koguty zielononóżki mają przepiękne ubarwienie. Śliczne piórka. Kury się nie niosą, bo nie ma pszenicy, albo niosą się w zaroślach i stąd brak jaj w kurniku.
 
Konie wreszcie przyjęły do wiadomości, że w pastuchu płynie paskudny prąd i przestały rozrywać taśmy.
 
Zbliża się jesień. Wiele jest do zrobienia przed tą porą roku.
 
Dwóch wolontariuszy przymierza się do przyjazdu na me gospodarstwo. Jeden chce przyjechać na rok, a drugi nie wiem na jak długo. Jednego już z grubsza prześwietliłam, a drugiego dopiero prześwietlam.
 
Nie wiem, na ile są wydajni i będą tutaj pomocni. Mam obawy. Raczej jestem sceptyczna, bo to mieszczuchy z dyplomami magistra. Jeden mgr matematyki, drugi ochrony środowiska. No, ale trzeba ludziom dać szansę wykazać się. Jeśli któryś z nich się sprawdzi – zaopiekuje się moim gospodarstwem, a ja wyjadę do UK zarobić na remont domu, budynków, drogi dojazdowej, ogrodzenie i lepsze zagospodarowanie ziemi oraz na zakup sprzętu do pielęgnacji ziemi no i na samochód terenowy - niezbędny przy tak wyboistych tutejszych drogach.

niedziela, 20 września 2009

Relaks

Dziś robię sobie dzień wolny. Co prawda nie do końca wolny. Właściwie nie
tyle wolny, co mniej wyczerpujący. Mam w planie zajęcie się papierami i
zmywanie naczyń, pranko, dojenie kóz, karmienie zwierząt. Powyższe czynności
bez zbytniego ciśnienia, tak na luzie planuję je wykonywać. Chyba namiot
zwinę, bo robi się coraz chłodniej i zapewne tam już w nim nikt w tym roku
nie będzie spał. Co gorsza konie dobrały się do tego namiotu i go
podniszczyły.

Za oknem ładna pogoda. Na oknie zakwitła pięknie czerwonym kwieciem
podarowana mnie przez urzędniczkę z Gminy roślina. Ma aż trzy pąki kwiatów!
Cudo. Mam tych roślin więcej, wyhodowanych z odrostów, ale tamte jeszcze nie
kwitną, może za młode? Na pewno za młode. Poza tym dopiero się ukorzeniają.

Także monstera, którą dostałam w prokuraturze się wreszcie przyjęła.
Dostałam ją, gdy była
zima i mróz - zmarzła i liście zwiędły, gdy wiozłam, ale łodygę wsadzilam w
glebę i ona
wreszcie się ukorzeniła i wypuściła niedawno nowy listek. Lubię ten rodzaj
roślin. Rodzice takie mieli w naszym osiedlowym mieszkaniu w Szczecinie. Ta
największa stała w dość ciemnym kącie, ale dobrze sobie radziła.

sobota, 19 września 2009

Remont obory

Owocny to był dzień. Wyrównaliśmy jedną mocno zmasakrowaną zębem czasu
ścianę w oborze oraz obrobiliśmy dwa kolejne otwory okienne wraz z wnękami,
szykując je pod wstawianie luksferów.

Niestety, materiały się pokończyły - brak cementu, kleju do glazury,
krzyżaków do luksferów, listwy do luksferów, silikonu do szybek, szybek,
zaczepów do wmurowania w ściany. Nie mam kasy by dokupić teraz. Martwię się,
bo temperatura spada i boję się, że nie zdążymy wyremontować obory przed
przymrozkami. Przymrozki mogą zaszkodzić zaprawom.

Mój Eden

Pracowicie, ofiarnie, od 7 lat buduję mój Eden, mój raj na ziemi.
Zaangażowałam się w to przedsięwzięcie całą sobą wykorzystując do tego celu
wszystkie moje życiowe umiejętności i doświadczenia oraz wrodzone talenty.
Zaangażowałam w ten projekt cały mój wypracowany w życiu majątek.
Żadne przeciwności losu ani zawiść ludzka nie jest w stanie mnie zniechęcić
do tego projektu, bo ja nim żyję. Moja wyobraźnia i marzenia są pełne
cudownych wizji boskiego Edenu, do którego dążę, który wytrwale buduję.


Jest mi przykro, że nie ma przy mnie kochającego mężczyzny, który by mnie
kochał i troszczył się o mnie oraz wspierał w tym co robię. Nie spotkałam
takiego. Spotkałam za to paru małodusznych, egoistycznych typków, których
moje marzenia i Ja znacznie przerastają. Zamiast wspierać, ciążyli niczym kula u nogi, ściągali mnie w dół.  Byli zbyt wielkim ciężarem, podcinali skrzydła, obrzydzali marzenia, więc musieli odejść. Odpadli od
spódnicy, gdy tylko raz się zamaszyście zakręciłam. A ja lubię
nieoczekiwanie wirować gdy przyziemne typki mnie dobijają :)

Prawdopodobnie przyjdzie mi dokończyć dzieła samodzielnie. Mój królewicz
godny MNIE i MOICH MARZEŃ chyba nie istnieje.

Gdy tu na Mazury sprowadziłam się, zakładałam współpracę i dobre relacje z
mazurskimi wieśniakami, mimo, że chodziły słuchy, że Mazurzy bywają wredni, zawzięci.

Niestety, miejscowa hołota szybko wyprowadziła mnie
z mego dobrodusznego i chyba naiwnego podejścia do ludzi sprzed kilku lat.

Kradzieże, pomówienia, kopanie dołków pode mną - dosłownie i w przenośni.
Miejscowe typki pokazały jakie z nich nikczemne szuje, do jakich podłości są
zdolne. Bóg większość tych nikczemników już ukarał, resztę rozliczy też.

Od pewnego czasu próbuję przełamywać moją narosłą tutaj przez ostatnie lata
przykrości niechęć do kontaktów z miejscową ludnością, próbuję odnajdywać
wśród nich jakieś wartościowsze jednostki z którymi warto współpracować.

Jest kilka takich osób. Nie spodziewam się po nich za wiele dobrego, więc nie
grozi mi rozczarowanie. W każdej społeczności można spotkać wartościowsze
jednostki.

Ja długo myślałam, że tu nie ma żadnej takiej osoby, bo spotkało
mnie tu wiele złego od miejscowych wieśniaków. Z jednym wyjątkiem,
jakiekolwiek kontakty z sąsiadującymi wieśniakami były po prostu
nieprzyjemne, wręcz odpychające. Najbliżsi sąsiadujący wieśniacy to ludzie
nieprzyjemni, chamscy, wredni, złośliwi, szkodliwi, kopiący dołki pode mną,
a w najlepszym razie to obojętna znieczulica. Nie lubię tych ludzi i już
nigdy nie polubię. Sprawili, że moje pierwsze lata w nowym miejscu były
cięższe i trudniejsze niż musiały być. Wiele podłości doznałam od tych
ludzi. To są okropni, pełni zawiści i złych intencji interesowni ludzie
skupieni wyłącznie na swoich egoistycznych potrzebach, nieliczący się z
drugim człowiekiem. Ich się po prostu nie da lubić.

Na szczęście w okolicy zdarzają się pozytywne jednostki z którymi coś można
działać wspólnie i to jest budujące. Z pewną dozą nieufności i zdziwienia
odnoszę się do tych jednostek, które stać na jakieś pozytywne zachowania. Ta
nieufność to mi już chyba zostanie - za bardzo się sparzyłam na moich
najbliższych sąsiadach.

Myślę, że ostrożność w kontaktach z miejscowymi jest
bardzo wskazana. Tym ludziom nie można ufać. Ja - nie zaufam. Jednak próbuję
się przełamywać i wchodzić w pożyteczne relacje z niektórymi okolicznymi
wieśniakami.

Wczoraj kolega z Podlasia zapytał mnie, czy lubię bardziej ludzi z miasta
czy ze wsi. Odrzekłam, że nie przeszkadzają mi ani jedni ani drudzy - tak jak innym.
Jestem neutralna tak jak inni. Nie wierzę w nadęte publiczne zapewnienia
tych ludzi, którzy twierdzą, że "kochają wszystkich ludzi". To są słowa bez
pokrycia. Aby kogoś lubić, kochać - trzeba go poznać. Dla mnie nie ma
znaczenia czy człowiek jest z miasta czy ze wsi - byle był wartościowy.

Od zawsze jestem przyjaźnie nastawiona do ludzi. Jeśli kogoś nie lubię - mam ku
temu powody. Nigdy nie kieruję się zawiścią. Nigdy mnie krew nie zalewa, gdy
widzę, że komuś się powodzi lepiej niż mnie i nie zazdroszczę nikomu
niczego. Jestem wolna od niskiej zawiści. Nie znam tego uczucia - jestem
zbyt szlachetna, by się do takich niskich emocji zniżać. Mało tego, brzydzę
się nimi, gdy dostrzegam je u innych.

Ogólnie lubię naszą ludzką cywilizację, zawsze lubiłam, bardziej niż
przeciętny człowiek lubi, jestem przychylnie i przyjaźnie nastawiona do
ludzi. Jeśli lubię, to jednostki, które miałam przyjemność poznać i polubić
obcując z nimi.

Przeciętny człowiek nie zastanawia się nad tym czy lubi
ludzi, tylko na ile mogą mu być przydatni w jego celach. Ja lubię ludzi
bezinteresownie. Nieznanym lub nowopoznawanym daję pewien kredyt sympatii i
zaufania. Ta sympatia i ufność trwa, dopóki dana osoba go nie zniszczy.
Dajmy na to, gdy nowopoznana osoba okradnie mnie lub inną szkodę mi
wyrządzi - sympatia pryska. Czy to kogoś dziwi? A ty, czytelniku? Lubisz być
okradany i znieważany? Jeśli twierdzisz, że lubisz, to znaczy, że kłamiesz. Robisz z siebie
zakłamanego dziwoląga, który wciska znajomym kity.

Gwoli sprawiedliwości, dodam, że są osoby, które faktycznie kochają ludzi
bardziej niż przeciętny człowiek. Jest ich niewiele. Natomiast nie wierzę w
deklaracje rozmaitych karierowiczów robione pod publiczkę.

Dla mnie miarą szczerości owego "lubienia" jest to, co dana osoba jest w
stanie dla drugiego człowieka zrobić. Dla człowieka lub ludzi.

Poznałam kiedyś dwie kobiety: pewną dziennikarkę z kolorowego czasopisma oraz lokalną fotograficzkę, obie twierdziły, że one rzekomo "lubią ludzi". I te "lubiące" osoby wyrządziły mi
wielką przykrość i krzywdę bez mrugnięcia okiem. Bez żadnych skrupułów. Cynicznie mnie
wykorzystały dla swoich egoistycznych celów. Tak wyglądała ich rzekoma "lubość". One powinny dodawać, że "lubią ludzi, ale wykorzystywać".

Wątpię, by którakolwiek z nich w życiu zrobiła coś naprawdę dobrego,
zwłaszcza bezinteresownie, nie pod publiczkę. To po prostu karierowiczki,
które prą do przodu po trupach zasłaniając się pięknymi sloganami bez
pokrycia.

Ja osobiście uratowałam życie człowiekowi z narażeniem tego co mam
najcenniejsze - mojego własnego życia - i zrobiłam to z potrzeby serca, a
nie pod publiczkę. Myślę, że to jest najlepsza miara i świadectwo tego, że
to właśnie ja "lubię ludzi", a nie te bezduszne karierowiczki.

Ktoś, kto twierdzi, że "lubi ludzi", a nie oddał ani razu w swoim życiu krwi
dla ludzi - nie mówi prawdy. Ja nie tylko oddawałam krew dla ludzi w
potrzebie, ja też z narażeniem mojego własnego życia ściągnęłam samobójcę z
dachu.

Jestem dobrym, szlachetnym człowiekiem. Piszę to gwoli uświadomienia
tym, którzy ślepo wierzą moim nieprzyjaznym wieśniackim sąsiadom w szerzone przez nich
bzdury o tym, że ja rzekomo "nie lubię ludzi" i ogólnie jestem rzekomo zła
i godna potępienia i zniszczenia. To są wszystko zawistne pomówienia produkowane przez
złych, nienawistnych sąsiadów, którzy nie potrafią zaakceptować nowej
mieszkanki w swojej wiosce.

Ja LUBIĘ LUDZI tysiąc razy bardziej niż oni lubią. Gdyby oni "lubili ludzi"
to by się zachowywali po ludzku wobec mnie, gdy tu przyjechałam samotnie 7
lat temu. Ja ogólnie "lubię ludzi". Zawsze lubiłam. Ja jedynie nie lubię
moich sąsiadów, bo byli dla mnie wyjątkowo podli, gdy tu osiedliłam się 7
lat temu. Mam prawo ich nie lubić, tak samo, jak oni pozwolili sobie wobec
mnie na ordynarne podłości.

Jeśli mam im kiedykolwiek wybaczyć krzywdy, które mi wyrządzili - muszą je
najpierw naprawić. Ale oni są zbyt pyszni i zarozumiali by się pokajać, przeprosić i naprawić
wyrządzone mi zło.

Dla tych ciemniaków, drugi człowiek i jego potrzeby nic nie znaczą. Nie są
zdolni do tolerancji, przyjaznych odruchów, akceptacji nowego mieszkańca.
Nie są zdolni do okazania dobra. Moje kozy mają w sobie więcej
człowieczeństwa, niż moi najbliżsi wieśniaccy sąsiedzi.

piątek, 18 września 2009

Chleb żytni razowy

Przepis na chleb żytni razowy

Składniki:
3 kg mąki razowej żytniej (oczywiście chleb można zrobić z mniejszej ilości mąki), woda, sól, ewentualnie kminek

Wykonanie:
Zakwas: wymieszaj 2 - 3 łyżki mąki razowej żytniej z łyżką ciepłej wody (otrzymany zaczyn powinien mieć konsystencję gęstego ciasta naleśnikowego). Zaczyn trzymaj kilka dni w cieple, aż sfermentuje, zacznie pachnieć alkoholem, a na jego powierchni ukażą się banieczki. Wówczas posypujemy zaczyn mąką i odstawiamy do lodówki do wykorzystania przy wyrobie chleba. Zaczyn nie może być przetrzymywany dłużej niż ok. 10 dni.

Jeżeli chleb piecze się regularnie, zawsze należy zostawić kawałek surowego ciasta i na nim przygotowywać zakwas do kolejnego ciasta na chleb.

Chleb: 1 szklankę mąki wyrabiamy na gładką masę z uprzednio przygotowanym zakwasem. Jeżeli przygotowany zakwas ma gęstą konsystencję należy go rozrzedzić letnią wodą. Po wyrobieniu odstawiamy zaczyn pod przykryciem w ciepłe miejsce na dobę lub dwie, aż sfermentuje. Gdy zaczyn jest gotowy, łączymy go z połową mąki, którą chcemy użyć w wyrobienia chleba, mieszamy i wyrabiamy dokładnie, rozrzedzając wodą w razie potrzeby. Odstawiamy na kilka godzin do wyrośnięcia i łaczymy następnie z pozostałą mąką. Wyrabiamy i znowu odstawiamy do wyrośnięcia na 3 - 4 godziny. Gdy ciasto wyrośnie, formujemy je w bochenek lub umieszczamy w formie. Ciasto wstawiamy do uprzednio nagrzanego piekarnika (temp. 120 - 1500 C) i pieczemy przez około godzinę.

http://www.rolnictwoekologiczne.org.pl/13_253.html

Wieczór piątkowy

Wpadł kolega Józek spod Filipowa. Zaprasza na wykopki. Why not :) Moich ziemniaków tyle co kot napłakał, choć wyjątkowo smaczne. Ukopałam trochę na obiad. Dzisiaj ja jakaś taka bez power’u jestem – brak mi sił na cokolwiek. Pogoda piękna, sucho, słonecznie. Troszkę za sucho – z trudem wbiłam tyczki w ziemię uzupełniając pastuch. Naprawiłam pastuch i prąd wokół wybiegu koni równo płynie. Może tym razem nie rozerwą taśm, ale i tak zamierzam zrobić stałe ogrodzenie z pali i żerdzi.
 
Odezwał się mój niezrównany dorywczy pomocnik - mości Inseminator. Miał wpaść, niestety – wysiadło mu auto. Szkoda.
 
Ja po wczorajszej wyprawie do miasteczka osłabiona. Łatwo się męczę. Nie należę do osób o wysokiej wytrzymałości fizycznej. Raczej jestem słaba. To upór i poczucie obowiązku pcha mnie do rozmaitych prac i działań. Mam nadzieję, że jutro wykrzesam więcej z siebie, bo robota czeka i tupta nóżkami z niecierpliwości.
 
Wczoraj dotarła do mnie paczuszka od przyjaznych duszyczek z południa Polski :) Bóg zapłać, dobre kobietki :) Dostałam spodnie do jazdy konnej, stanik sportowy, zioła do posadzenia i przepyszną, słodziutką nalewkę z aronii :) Pycha. Wypiłam niepostrzeżenie tę słodką butelczynę w dwa dni :) To brak miłości tak mnie pcha ku słodyczy :) Kiedyś i ja będę wyrabiać naleweczki, wina i konfitury. No, konfitury mam już za sobą – wychodzą mi dobre i trwałe. Czas na wina i nalewki, ale raczej od przyszłego roku. W tym roku jeszcze mam inne zadania to wypełnienia.
 
Tymczasem wybiera się do mnie nowy wolontariusz. Tym razem bardzo szczegółowo prześwietlam człowieka, uprzedzona chamskim odejściem masztalerza i bumelanctwem niektórych wolontariuszy.

Kulejące rolnictwo polskie

Wczorajszy wieczór uwieńczyłam internetowym czytaniem prasy rolniczej oraz rozgrzewających komentarzy rolników i osób związanych z rolnictwem ;)))
Po lekturze kilku artykułów doszłam do wniosku, że nie jest za dobrze w rolnictwie zwłaszcza w tym roku.
 
Zastanawiam się więc, jak odnaleźć moje biedne, niedofinansowane gospodarstwo w tej trudnej sytuacji. Moje gospodarstwo biedne, nierentowne – sytuacja w rolnictwie nieciekawa, do tego rozmaite przepisy obowiązujące w tym państwie utrudniają rentowne funkcjonowanie małych gospodarstw.
 
Na zachodzie Europy nie ma takiej ostrej jazdy z Sanepidem jak u nas. Sery w sklepach leżą wprost na zwykłych drewnianych półkach niechłodzonych, o tym, że klient zbliża się do takiego sklepu z serami wie o tym na kilkanaście metrów przed sklepem dzięki silnemu zapachowi dojrzewających serów – tak jest we Francji.
 
We Włoszech w sklepie rzeźniczym na haku bez chłodni wisi cała krowa, siadają na nią muchy – nikt nie robi afery. Klient podchodzi, pokazuje, który kawałek chce i rzeźnik wykrawa z korpusu odpowiednią część.
 
U nas, by móc legalnie z gospodarstwa sprzedawać serek musisz wystawić serowarnię za 50.000zł. To jest chore. Zamiast zarabiać, ciągle musimy wydawać, a zbyt na nasze produkty i tak nie pokryje poniesionych nakładów.
 
Nasuwa mi się refleksja, że zarządzanie sektorem żywnościowym i rolniczym w Polsce hamuje jego rozwój, dusi w zarodku pożyteczne inicjatywy, zmusza rolników małorolnych do podejmowania dodatkowej pracy zarobkowej w branżach niezwiązanych z rolnictwem, bo możliwości wykorzystywania walorów i potencjału takich małych gospodarstw są zablokowane odgórnie. To jest wielki błąd gospodarczy i krzywda dla wielu małych gospodarstw rolnych.
 
Dlaczego sadownicy zamiast płakać i wyrzynać drzewka owocowe nie zabiorą się za przerób owoców na konfitury, nalewki i wina?
 
Dlaczego swoich produktów nie sprzedają klientom wprost z gospodarstw?
Dlaczego na ciężkiej pracy rolnika, sadownika, hodowcy – najwięcej zarabiają nic nie ryzykujący pośrednicy?
 
Mięso w sklepach drogie, ale rolnik dostaje propozycje tak bezczelne jak 1zł/kg mięsa od cwanych handlarzy. Czy któryś klient Biedronki miał kiedyś okazję kupić świeżą, zdrową wołowinę po 1zł/kg?
 
Sektor owczarski zanika, bo nie ma zbytu na baraninę. Dlaczego nie ma? Czy to mięso jest bezwartościowe i obrzydliwe w smaku? Nie? To czemu nie można kupić baraniny w Biedronce czy innych marketach? Markety nie chcą ryzykować zalegającego towaru? To może stworzyć sieć sklepów które będą skupowały żywność wprost od chłopów płacąc godziwą cenę za produkty?
 
To może by ułatwić przetwarzanie płodów rolnych już na etapie gospodarstw?
Skoro w tym roku żyto zalega w magazynach, czemu by rolnik nie miał go przerobić na mąkę i chleb w samym gospodarstwie? Czemu nie miałby tego pieczywa sprzedawać wprost z gospodarstwa lub wprost z niego dostarczać to pieczywo do sklepów? Dlaczego nie ma firm kurierskich wyposażonych w chłodnie do transportu żywności?
 
Myślę, że są niezbędne poważne zmiany strukturalne w sektorze żywnościowym. Obecnie jest za dużo przepisów i uwarunkowań ograniczających i hamujących rentowność gospodarstw rolnych.
Stanowczo za dużo.
 
Afryka to potężny kontynent pełen surowców naturalnych na którym umiera co kilka sekund dziecko z głodu. Nie można nadwyżek żywnościowych tam wysłać? Nie można zlecić stoczniom polskim budowę masowców do transportu żywności do Afryki i tankowców, gazowców do sprowadzania surowców stamtąd? Afryka nie ma kasy, ale ma surowce. Nam zalega zboże i owoce.
To nie można dożywić tamtejszych narodów w zamian za te surowce? Spadłyby ceny energii w Polsce -–naród miałby więcej kasy na zakupy w marketach. Kupowałby tym chętniej, im niższe by były ceny na żywność, a niższe ceny na żywność będą wtedy, gdy towary do sklepów będą szły wprost od chłopów, z pominięciem pośredników – handlarzy, hurtowników, rzeźni, przetwórni.
Nie lepiej doszkolić chłopa małorolnego jak ma czysto i bezpiecznie przeprowadzić ubój byka i przerobić go na wędliny i kotlety? Chłop zarobi i nie będzie musiał dorabiać w mieście do gospodarstwa, a klient dostanie o połowę tańszą wędlinę w sklepie i o połowę smaczniejszą.
 
Za mało dobrego pomyślunku i dobrej woli u góry? A wy na dole, co tacy wiecznie niezadowoleni?
Macie jakieś racjonalne pomysły na to jak rozwiązać problem wysokich marż w sklepach i u pośredników, problemów ze zbytem płodów rolnych naszych rolników, nadwyżek żywnościowych w Polsce, bankructwa stoczni polskich, głodu w Afryce?
 
 
 
 
 
 

czwartek, 17 września 2009

Wypad do miasteczka

Byłam dziś w miasteczku.Zamówiłam zaczepy u kowala. Szukając szklarza, zajrzałam do sklepu z dewocjonaliami – interesowały mnie Biblie z dużą czcionką i aktualnymi, wiernymi przekładami. Biblia, to pozycja, której brak w moim księgozbiorze, tym bardziej, że ja lubię posługiwać się magicznymi księgami, a czuję, że Biblia do takich należy.
 
Znalazłam szklarza – bez problemu i niedrogo wytnie mi 16 szybek do dużego okna oborowego, tylko mam wymierzyć je i podać rozmiar. A przykleja się je obecnie silikonem – czyli prościzna. Czasy kitu do szkła minęły. Mam chęć te szybki przed wklejeniem wymalować w przepiękne motywy sielskie. Trzeba by było kupić lakier do szkła. Niby mi zostały flakoniki z czasów szczecińskich, ale pewnie już zaschły i nie wiadomo czy by się tego szkła trzymały jakbym je rozcieńczyła rozpuszczalnikiem. Ale zajrzę. Może dałoby się coś wykorzystać. Kiedyś malowałam pasjami i nawet sprzedawałam na jarmarku w Szczecinie. Ludziom podobały się moje obrazki na szkle. Nawet jeśli farby zaschły i przeterminowane, będę mogła je użyć do malowania czegoś innego, np. drewna, a do tych szybek oborowych to kupię świeże lakiery, by mieć pewność, że deszcz nie spłucze. Albo pomaluję szybki od wewnątrz pomieszczenia, to deszcz nie ruszy.
 
Potem zaszłam do ciuchbudy zorientować się co jest i w oko wpadła mi fajna „indiańska” kamizelka, która idealnie pasowała mi do mojej dzisiejszej kreacji, więc ją nabyłam niezwłocznie. Następnie pomaszerowałam na komendę, gdzie złożyłam zeznania jako świadek, w pewnej spornej sprawie.
Zaraz potem udałam się na dworzec PKS i szybko wróciłam do dom, gdzie padłam w me łóżeczko wyciągając z lubością obolałe stopy, obute tego dnia w klapki na obcasie, czyli coś, o czym moje wolne stopy zapomniały na kilka lat. Dziś, po raz pierwszy od kilku lat przypomniałam boleśnie moim stopom o istnieniu obcasów... :) To był prawdziwy masochizm. Moje wolne stopy odwykły od takich tortur... ;) Przeszłam dziś sporo kilometrów na tych obcasach, tylko zdejmując je na odcinku 500 metrów, gdy przemierzałam rosiste łąki w drodze na przystanek PKS.

środa, 16 września 2009

Filmowy wieczór

Alem zaszalała ;) Boska kąpiel w wannie wypełnionej gorącą wodą, kubek mleka koziego na głowę w roli odżywki dla włosów, potem wieczór filmowy do trzeciej nad ranem, aż wszystko wokół zaczęło się robić abstrakcyjne. Oczywiście w międzyczasie pozmywałam, poprałam i ugotowałam obiad, a nawet upiekłam świeży chleb.
 
Nie ma masztalerza, nie ma inseminatora, nowy wolontariusz jeszcze nie dojechał – mam czas i dom tylko dla siebie. Bosko było zanurzyć się w wodzie i moczyć się do woli bez stresu, że ktoś zapuka i będzie coś chciał. To wygospodarowywanie czasu dla siebie narzucili niektórzy wolontariusze, którzy domagali się dni wolnych i ograniczonych godzin pracy. Ja przeważnie o tym zapominam, bo jest tu TYLE do zrobienia, że szkoda mi każdej chwili na nicnierobienie. Dzięki niektórym wolontariuszom, nauczyłam się robić sobie dnie wolne od pracy, lub przynajmniej nie tak wyczerpujące. Jak ktoś tu powiedział: „Nie samą pracą człowiek żyje”. Ja akurat żyję samą pracą, jestem pracoholikiem, więc powinnam się nauczyć wypoczywać, dla własnego dobra. Więc dzisiaj pozwoliłam sobie na relaksowy wieczór – długą kąpiel i oglądanie filmów jeden po drugim. Były dość ciekawe, więc czas szybko zleciał.
 
Chyba niebawem zacznę skąpo pisać tego bloga, lub całkiem zaprzestanę na rzecz kontemplacji dnia powszedniego. Przestanę pisać – zacznę bardziej celebrować me dnie wynajdując w nich jak najwięcej powodów do zadowolenia.
 
Blog jest pomocny w uświadamianiu sobie, co danego dnia pożytecznego zrobiłam, dlatego go zaczęłam pisać.
 
Dzisiaj bacznie przyglądałam się oknom w kuchni. Chyba wstawię tu parapety, aby móc na nich stawiać moją ceramikę póki mebli nie kupię do kuchni.

wtorek, 15 września 2009

Nijaki dzień

Dziś dzień taki nijaki. Ciepło, ale bezsłonecznie. Poprawiam ogrodzenie wybiegu dla koni. Chyba wieczorem się wykąpię, popiorę, pozmywam i wezmę się za porządkowanie papierów póki Inseminatora nie ma. Chyba dzisiaj też go nie będzie.

poniedziałek, 14 września 2009

Oględziny stajni

Dziś przerwa w remoncie. Inseminator nie dotarł. Widać ma inseminacje jakieś. Poniedziałek minął mi spokojnie. Dzień piękny – ciepły, słoneczny. Rano zjadłam śniadanie przed domem. Lubię tak śniadać na wolnym powietrzu. Jadłam kanapki z pomidorami, cebulą i koperkiem. Kanapki z chleba własnego wypieku. Potem wydoiłam kozy, nakarmiłam kury i psy, sprawdziłam co robią krowy i kozy. Gdy krogulce odleciały na dalszą eskapadę – wypuściłam kury. Kury mądre od razu pochowały się po zaroślach i było tak, jakby ich nie było. Ani widu, ani słychu. Mądrze z ich strony nie rzucać się w oczy krogulcom.
 
Tylko jeden ranny kuraś kuśtykał z trudem i położył się pod kurnikiem wygrzewając w słońcu ranny bok. Został wczoraj zaatakowany nad rzeczką, ale szczęściem uszedł z życiem.
 
Gdy Inseminator skończy równać ścianę w oborze, zabierzemy się za grodzenie wybiegu dla kur i zawieszanie siatek nad nim, by jastrząb nie mógł zanurkować do środka. Nie wiem czy tych siatek do zawieszenia mi starczy. Bez siatek nad wybiegiem, grodzenie nie zda egzaminu. Większość kur wybijają jastrzębie, nie lisy.
 
Przeprowadziłam oględziny reperowanej stajni. Przydałoby się wmurować zaczepy do uwiązów. Powinny być takie z kotwicami, ale nie mam takich. Mam ze 3 zwykłe kołki. Mogą zostać wyrwane przez zwierzęta, bo nie mają kotwic. Mam niewiele złomu – prawie wcale. Większość ukradzione 7 lat temu. Będzie trudno znaleźć coś, co by się nadawało do wmurowania jako zaczepy do uwiązów dla bydła i koni. Chyba nic takiego nie mam.

niedziela, 13 września 2009

Wypoczynkowa niedziela

Niedziela minęła spokojnie. Odpuściłam sobie wyczerpujące zadania. Próbowałam odpocząć. Oczywiście musiałam wydoić kozy, nakarmić psy i kury, poprawić ogrodzenie, przestawić kozy i krowę. Ugotowałam dobry obiad, upiekłam chleb. Wieczorem wpadli Józek i Wacek. Rozmawialiśmy o internecie, drzewach owocowych, rybach, krowach i o masztalerzu. Chłopaki się uśmiechali pod nosem, gdy wspominałam gwałtowne rozstanie z masztalerzem. Chyba im to rozstanie pasowało ;) Tak mi się wydawało ;)

Masztalerz wyjechał rano w ostatni wtorek. W przeddzień kulturalnie oglądaliśmy wieczorem razem film, wyszukiwał mi w kilkunastu moich czasopismach końskich podobizny kolaski, jaką chciał sprowadzić do treningu. Miał wrócić w środę wieczorem swoim naprawionym samochodem. Miał też sprowadzić kolaskę do treningu i kupić uprząż szorową na targu w Myszyńcu. Zamiast tego, tego samego dnia we wtorek wieczorem przysłał ordynarnego smsa. Najpierw zdębiałam. Potem krew mnie zalała i puściłam mu soczystą wiązankę smsów.

Wcześniej tego dnia do Olecka pojechał PKSem, z Olecka odebrała go jego ex żona z pierwszego małżeństwa, która rzekomo chciała się pojednać z nim. Zabrała go do Mikołajek do hotelu, postawiła elegancką kolację, kupiła perfumy za 300zł. Po prostu kupiła faceta.

Masztalerzowi od tego dobrobytu przewróciło się w głowie i postanowił się wypiąć na mnie – stąd ten chamski sms. Niespodziewanie naubliżał mi ordynarnie. Najpierw szok, zaraz potem się wpiekliłam i mu się zrewanżowałam w tym samym stylu ;>

We wtorek po tych smsach byłam w szoku. W środę dostałam od niego jeszcze serię chamskich smsów z pogróżkami i na tym się urwało chwilowo. W środę, gdy myślałam o tej wymianie kretyńskich smsów, ogarniał mnie dziki, nieopanowany śmiech. Dolina ranch’a raz po raz rozbrzmiewała salwami mojego niepohamowanego śmiechu. Ta jego agresja była kompletnie bez sensu. Chciał wrócić do ex żony – to niech se wraca. Co mnie to obchodzi??! Po kiego grzyba ubliżał mi? Co ja jego kochanką byłam, która go wyrzuciła? Ani jedno, ani drugie. Chciał to pojechał. Droga wolna. Po co mi ubliżał? Nienawidzę chamstwa. Może myślał, że będę do niego wydzwaniać, by wracał kończyć trening i tak uprzedzająco mnie chciał wpienić abym nie dzwoniła? To dziecinne. Zbyteczne. I tak bym nie zadzwoniła.

Nie wiem co facetowi odbiło i o co mu właściwie chodziło, po co ta szopka. Chyba sobie coś obiecywał po mnie więcej, niż sam trening koni, a że mu nie wyszło, stąd ta wściekłość i złośliwość.
Minęły dwa dni i przysłał kolejnego smsa. Tym razem chciał się godzić i „trenować ze mną koniki”.

Niby lubi mnie i moje koniki. Niestety, po tej wcześniejszej serii chamskich smsów straciłam do niego zaufanie. Nie sądzę, żeby miał czyste intencje. Nie zaryzykuję wpuszczenia pod mój dach człowieka, który tak agresywnie wobec mnie się zachował, wygrażał i wielokrotnie bez powodu mnie obraził.

Szkoda, że tak popsuł nasze relacje. Ale nic na siłę. Z kim innym dokończę trening. Przełożę go na wiosnę. Póki co i tak mam na głowie remont stajni, domu, przygotowania do zimy. Stajnię pilnie muszę podremontować przed przymrozkami.

sobota, 12 września 2009

Katyń

Jestem świeżo po filmie „Katyń”. Wielki film wielkiego polskiego reżysera – Andrzeja Wajdy.
Świadectwo prawdy. Okrutnej prawdy. Chciałam płakać i nie mogłam. Zastygłam.
 
Nareszcie zobaczyłam, jak to się odbywało. Jak mordowano polskich oficerów, polską inteligencję.
12.000 ludzi. Zamordowanych seryjnie strzałem w głowę. Wyrżniętych masowo jak stado owiec.
Bestialskie ludobójstwo dokonane przez Sowietów. Tyle lat, tyle lat musieliśmy czekać na publiczne obwieszczenie i pokazanie światu prawdy. Ponad pół stulecia aż. Jest to doskonała miara w jakim zakłamaniu żył nasz kraj, że aż przez pół stulecia nie wolno było nam mówić prawdy, nie wolno nam było jej znać. Nie wolno nam było nawet pytać. Nie wolno było wymawiać tragicznego słowa „Katyń”.
 
Putin musi przyznać, że to była wielka zbrodnia, bestialskie, bezwzględne ludobójstwo. Putin musi przeprosić nasz naród za to czego dopuścili się jego ziomale, jeśli chce by Polska wybaczyła kiedykolwiek Rosji ten holokaust. 

Remont obory

Dziś kolejny dzień remontu obory. Naprawiamy i uzupełniamy co się da i z czego się da.
Trochę materiałów mam i wyrabiamy najpierw to, co mam.
Inseminator zadziwia mnie swoją niezmordowaną, zdyscyplinowaną pracowitością. Dobry jest!
Jest czasem zarozumiały i wkurzający, ale jest w porządku. Równy gość.

Pomagam mu jak mogę i umiem. Jestem jego prawą ręką. Przynoszę i podaję narzędzia, przynoszę i nalewam wody do betoniary, wycieram szyby i luskfery, przynoszę materiały budowlane, zaprawy, kamienie, nadzoruję stan prac i instruuję o jaki efekt mi chodzi. Idzie nieźle. Do tej pory mamy już zrobione 4 okna luksferowe, 4 parapety, obrobione 3 głębokie otwory okienne i zaczęte łatanie ubytków w ścianach, które są ogromne. Mam nadzieję, że starczy cementu na oborę i zostanie na załatanie ścian w piwnicy, tj. w jednym pomieszczeniu chociaż. Dwóch okien w oborze chwilowo nie możemy wykleić luksferami, bo krzyżaki konstrukcyjne się skończyły. Tak się zastanawiam, czy dałoby się coś w zastępstwie użyć. Jakbym tak dorwała kawał jakiegoś grubego plastiku i wycięła z niego te krzyżaki? Musiałabym mieć solidne nożyce takie jak do blachy. Mam coś takiego, ale zjechane mocno. Nie wiem, czy dam radę wyciąć te krzyżaki. Trzeba spróbować.

Moja betoniara mnie dziś miło zaskoczyła, że ona od razu zaskoczyła i działa normalnie :)
To jest nowa stara betoniara. Nowa, bo nigdy nie używana, stara – bo ma już z 5 lat :D
Nie było okazji jej użyć do tej pory. Mój pierwotny remont chałupy i siedliska zatrzymał się kilka lat temu z braku jakichkolwiek funduszy i jakiejkolwiek pomocy w remoncie. Panom z Ekogwarancji tłumaczyłam, że ponieważ nie stać mnie na zakrojony na szeroką skalę remont i wynajęcie koszmarnie drogiej brygady budowlanej (a ci to się cenią ponad miarę) - prowadzę remont partyzancki :D - to jest, jak się zdarzy okazja, że spotkają się w tym samym czasie, materiały, narzędzia i odpowiedni człowiek – to niejako przy okazji coś się robi, małymi etapami, niedużymi kosztami, sposobem gospodarczym, z dużym udziałem moich własnych łapek.
Takim sposobem, pewien lokalny podrywacz prowizorycznie doprowadził mi bieżącą wodę do kuchni, trener koni poza trenowaniem koni przykręcił kilka gniazdek i kinkietów oraz wymienił wodomierz, a inseminator poza inseminowaniem moich krów – wstawił drzwi i teraz łata ze mną oborę :)
Byle do przodu :) Nie chce mi się czekać na dopłaty by ruszyć z wielkim remontem, bo te dopłaty przyznawane memu gospodarstwu i tak są za małe na tak forsowny remont jakiego wymaga moja siedziba. Przez lata mego mieszkania tutaj i odmawiania sobie wszystkiego (żadnego wyjścia do kina, teatru, dyskoteki, zakupu perfum czy drogich kosmetyków, żadnego nowego ciucha) i skąpienia na jedzenie, a nawet głodowania - zgromadziłam sporo materiałów i narzędzi dzięki czemu jest czym robić i z czego robić te naprawy, remonciki, modernizacje. Więc robię. Jest pewien plus tego, że to powolnie postępujący remont – mam czas na przemyślenie różnych opcji i rozwiązań remontowych oraz modernizacyjnych i wybieram te optymalne.


piątek, 11 września 2009

Niezapowiedziana kontrola

Dzisiaj była dodatkowa kontrola z Jednostki Certyfikującej Ekogwarancja.
Co za stres! Panowie byli bardzo sympatyczni, udzielili dobrych rad z których chętnie skorzystam. Jeden z nich nawet dałby mi maszynę konną, gdyby mieszkał bliżej. Byli aż z województwa lubelskiego.
 
W południe przybył inseminator i do wieczora ulepiliśmy kolejne 3 okienka w oborze. Wyglądają nieźle. Wymagają jeszcze wykończenia jutro. Zostały mi jeszcze dwa okna do wstawienia w oborze oraz jedno duże, ale na to duże luksferów nie starczy. Trzeba będzie kombinować. Nie mam kasy na plastikowe okno, ale mam nieco szybek, a to wielkie okno ma ramy na szybki. Ostatecznie przeszlifuję te ramy, odmaluję resztkami farby jaka mi została i wkleimy szybki. Tylko czy damy radę przyciąć na wymiar te szybki? Nóż do szyb mam. Trzeba spróbować przyciąć te szybki. Zostały mi też resztki farby do witraży. Spróbuję je użyć – pomalowałabym te szybki przed wstawieniem w cudowne motywy farmerskie.
 
Trener się odezwał. Chce rozejm ;) Zastanawiam się, czy nie ma w tym jakiegoś podstępu. Świat jest pełen wilków w ludzkich skórach, a ja już z kilkoma miałam styczność w moim życiu... ;)

I stało się okno

Ulepiliśmy w czwartek z Inseminatorem okno z luksferów. Kończyliśmy po ciemku. W piątek rano dowiem się co nam wyszło ;)

środa, 9 września 2009

666

2009-09-09
999 – znamienna data. Odwróć do góry nogami i masz 666 – a to numer diabła. Uważajcie na ten dzień, zwłaszcza na godzinę 6 i 9. Rozglądajcie się i obserwujcie świat. Coś przewrotnego może się wydarzyć. U mnie się wydarzyło. Chociaż właściwie już wczoraj wieczorem.
 
Zwiastuny były rano: dwa dziwne sny. W jednym śnił mi się XVIII wieczny polski dworzec kolejowy, a w drugim mężczyzna, który się do mnie zalecał i coś mi podarował, a potem to skrycie zabrał. Zdaje się, że był jeszcze jeden sen, ale nie pamiętam go.
 
 

wtorek, 8 września 2009

Krzątanina

Wczoraj czułam się fatalnie i niewiele z tego co sobie zaplanowałam zrobiłam. Przesunęły się te zadania na dzisiaj. Dzisiaj czuję się znacznie lepiej. Krzątam się przez cały dzień. Tylko na chwilę się musiałam położyć, gdy poczułam się słabo. Potem znowu wstałam i dzielnie przerobiłam ogrodzenie padoku koni, które ostatnio z upodobaniem rozrywały i przekraczały wybierając się na dalsze wycieczki. Chyba te treningi je tak rozzuchwaliły. Takie mam wrażenie. Dokazują na całego.
Zatem ustawiłam podwójny płot, puściłam prąd w silnie trzepiącej taśmie, podwoiłam zabezpieczenie bramek na przejeździe przez rzeczkę.
 
Poza tym nakarmiłam kury – dziś ich nie wypuszczam, ba, wyłapałam te które zostały na dworze i zamknęłam w kurniku, bo wczoraj jastrząb zamordował kilka kur. Dziś krogulec na próżno się wściekał skrzecząc nad podwórkiem – kur nie było. Zamordowane kury to strata. Jest tylko jedna pozytywna rzecz w tych napadach – inne kury robią się ostrożniejsze. Niestety, bociany odleciały i nie ostrzegają już swym sykiem i klekotem kur o nadlatujących drapieżnikach. Kury nie mogą być już bezpieczne nawet pod samym domem czy na podwórku. Krogulec atakuje wszędzie. Zrobił się zuchwały. Pod samym domem morduje mi kury. Lata nisko, na wysokości okna. Niczego się nie boi.
Nie ma wyjścia – muszę postawić wybieg dla kur i dobrze go zabezpieczyć przed krogulcem.
 
Druga pozytywna rzecz w tym, że to jastrzębie atakują, a nie pterodaktyle. Jak dobrze, że pterodaktyle wyginęły. Takie ptaszydło mogłoby i kozę porwać, krowę rozerwać i konia, że o człowieku nie wspomnę.
 
Dziś rano jakieś stado zwierząt przebiegło moje ziemie. Nie widziałam dokładnie co to, bo daleko to było. Sarny? Dawno ich nie widziałam. Coś brązowawego. A może to dziki? Jelenie? Nie wiem.
Za daleko były i tylko przez ułamek sekundy je widziałam, jak przez moją wewnętrzną drogę przebiegały.
 
W TV zapowiadają pandemię – atak świńskiej grypy. Tylko 4 miliony szczepionek i ja nie dostanę.
Pamiętam tę zjadliwą grypę, która zabiła Papieża. Ja też nią zostałam zarażona w Olecku przez sprzedawcę pił spalinowych. Strasznie ciężko ją przechorowałam. 
 
Wieczór. Nareszcie w moim wygodnym łóżku... ufff... jakiś sensacyjny serial.. „Wyspa Harpera”.
Oglądam.

poniedziałek, 7 września 2009

Terenówka - auto czy koń?

Na swoją własną, kupioną za własne pieniążki terenówkę przyjdzie mi jeszcze długo poczekać, ale pocieszam się, że prawdopodobnie niebawem zacznę jeździć konno oraz kolaską - a to już postęp i udogodnienie oraz pewna doza niezależności, większa mobilność i możliwość załatwiania różnych spraw, zakupów itp. :) Jeśli uda mi się opanować jazdę konną i poruszanie się kolaską towarową po okolicy w stopniu doskonałym - zrezygnuję z terenówki. Dam radę bez niej. Konno, kolaską lub saniami o każdej porze roku dojadę i wyjadę z mego ranch'a, mimo błota i głębokich wypełnionych wodą kolein lub wysokich zasp śniegu, zrobię sobie zakupy, przywiozę coś ciężkiego np. owies, ziemniaki, cement, dechy itp.
 
Mój trener twierdzi, że moja klacz Indiana zapowiada się na bardzo dobrego rumaka na zakupy - niczego się nie boi - będę mogła zajechać nią pod sklep, uwiązać jak psa, a ona nie spłoszy się, nie ruszy, cierpliwie na mnie poczeka aż zrobię zakupy i załaduję je na nią do sakw i spokojnie zawiezie mnie na rancho. Bardzo bym chciała tego, bo jest mi wyjątkowo ciężko tutaj na wsi bez samochodu. To nie centrum miasta, że wyskoczę w każdej chwili do marketu i kupię co mi potrzeba. Mieszkam bardzo daleko od sklepów, zwłaszcza tych miejskich marketów gdzie tani towar i wiele promocji, a nie ukrywam, że nie przelewa mi się i ceny towarów mają dla mnie spore znaczenie. Wolę pojechać do miasta i tam zrobić hurtowe zakupy raz na jakiś czas, niż kupować w drogich wiejskich sklepach, gdzie nieduży wybór i brak tych produktów i artykułów, które ja używam i potrzebuję.
 
Ponadto, jako osoba skrajnie naturalistyczna, skłaniam się ku tradycyjnym, naturalnym sposobom przemieszczania się ludzi i towarów. Przez całe stulecia ludzie podróżowali konno. To nieszkodliwy, ekologiczny sposób przyjazny przyrodzie. We współczesnym świecie jest nadmiar samochodów emitujących spaliny. Chociaż ja nie będę się przyczyniała do zatruwania środowiska. Konno dojadę do domu o każdej porze roku. Samochodem osobowym bym nie dojechała np. zimą albo w czasie ulewnych deszczów czy wiosennych roztopów. Jazda konna to dla mnie czysta przyjemność. Jest to sposób poruszania się bardzo bliski mej duszy i potrzebom. Bardzo mnie ta harmonia jeżdźca i konia pociąga. Jest taka na wskroś romantyczna, idylliczna i naturalna :)

niedziela, 6 września 2009

Samochód terenowy

Jeśli nie chcesz mojej zguby, samochód terenowy kup mi luby ;))))))
Jakby trafił mi się jaki mocarny w kieszeni luby, to bym chciała aby mi kupił auto terenowe :)
Tak mówię, na wszelki wypadek :)) Jam asertywna :) Asertywnym warto być, nie ma co swych pragnień i marzeń w sobie tłamsić i do trumny zabierać nieujawnionych :)

piątek, 4 września 2009

Odwiedziny

Dziś masztalerz bardzo zadowolony z owoców swej pracy – pilnikiem naostrzył łańcuch od piły spalinowej, zbudował całkiem zgrabny koral treningowy, przetrenował solidnie konie, znalazł rychło w czas mój klucz do rur i wymienił wodomierz (nareszcie mamy bieżącą wodę w kuchni non stop!), wkręcił nowy włącznik do kinkietu.

Paski od nagrzbietnika popękały w trakcie treningu, a nawet przed - rwą się jak stare szmaty. Nie polecam nikomu uprzęży z firmy GRENE. Dałam za uprząż 1000zł, a ona nie nadaje się do jazdy – jest niebezpieczna. To szajs. Czeka mnie wyprawa do rymarza i łatanie tego co się da. Szczęście w nieszczęściu, że te paski porwały się w trakcie treningu, a nie podczas jazdy po drogach publicznych. Mogło się to skończyć fatalnym wypadkiem.


Herbaty ziołowe (miętowa i krwawnikowa) i przysmaki
Ja dzisiaj obolała żołądkowo po sałatce z kapusty którą zrobił dla mnie masztalerz dwa dni temu. Sałatka smaczna, ale zaszkodziła mi i długo mnie boleść trzyma. Przez pół dnia chodziłam na czczo struta parząc i pijąc tylko herbatę miętową. Później dotarła do mnie paczka od Mamy, a w niej wśród słodkości, kosmetyków, środków czystości i konserw – musli, które jako lekko strawne odważyłam się zalać mlekiem kozim i zjeść miseczkę bez skutków ubocznych.


Dla spodziewanych gości naszykowałam budyń na kozim mleku, cukierki i słodkie gruszeczki, kawę i herbaty ziołowe ze świeżo zerwanych ziół. Na ser niestety było za mało czasu by go zdążyć zrobić. Następnym razem może się uda.


Po lewej Kasia, po środku Indianka, po prawej Jola
Pod wieczór wpadły w odwiedziny dwie urocze, wesołe kobietki: znana mi wcześniej z baru i ciucholandu Jola z Kowal Oleckich oraz nowo poznana jej starsza siostra Kasia z Kamiennej Góry. Zasiadłyśmy do stołu na dworze, nieopodal grusz korzystając z ostatnich powiewów lata. Dostałam fajne, starannie dobrane upominki: śliczną, miękką indiańską skórę (na pewno ją będę nosić z upodobaniem), kubki owocowe (to chyba tak a propos nowoposadzonego sadu), dwie płyty z muzyką relaksacyjną (Kasia sama nagrała i trafiła w dziesiątkę – faktycznie, jestem zwolenniczką takiej właśnie muzyki, kiedyś słuchałam jej pasjami, obecnie także nie stronię) oraz własnoręcznie (tym cenniejsze) upieczone rogaliczki nadziewane dżemem, słone chrusty (przydadzą się na niedzielę do żołądkówki bom zachorzała na żołądek, a trener chronicznie choruje, a przede wszystkim jest do oblania sukces remontowy – skuteczna wymiana wodomierza i znamienna bieżąca woda w kuchni od tego momentu ku naszej obopólnej wygodzie) oraz fafle. Prezenty starannie przemyślane i trafione. To ujmujące :)

Czas szybko i miło nam minął na rozmowie i smakowaniu smakołyków i popijaniu herbat i kawy. Kobietkom smakował mój budyń i zachwycały się herbatami ziołowymi zaparzonymi ze świeżo zerwanych ziół. Zioła zalane wrzątkiem pięknie prezentowały się w przezroczystych szklanych dzbankach uwieńczonych kolorowymi wieczkami. Zwłaszcza dzbanek do mięty pięknie dobrany – zielone wieczko i rękojeść w idealnie tym samym kolorze co zaparzona gałązka mięty. Paniom się podobało, a mnie się podobało, że im się podobało ;). Przed odjazdem obie panie podziwiały stary dąb, który u nasady ogryzion przez konie, jawił się jako gigantyczna noga słonia. Wiekowemu dębowi zamiaruję nadać imię po założycielowi Czukt. Dąb Mikołaj - oto nazwa mego 300 letniego dębu.

Pod wieczór z rowerowego rekonesansu wrócił imć masztalerz. Miast do nas podejść – dyskretnie udał się na spoczynek do swego namiotu :) Tam pomieszkuje od czasu przyjazdu, choć na wstępie bronił się rękami i nogami przed spaniem w namiocie :). Jednak po pierwszej przespanej tam nocy, tak mu się tam spodobało, że nie chce za nic spać w domu. Póki ciepło, tam mu dobrze. Dałam mu tam gruby dmuchany materac welurowy, gruby koc i zimową kołdrę i śpi mu się w namiocie dobrze. Kąpie się w domu w wannie lub bierze wiadro z nagrzaną wodą pod swój namiot i tam się chlapie. Jemy w domu lub przed domem na wyniesionym stole kuchennym. Bliski kontakt z naturą przypadł mu do gustu. Namiot stoi nad rzeczką, ma ładny, zielony widok na sad i moją wewnętrzną drogę dojazdową.

środa, 2 września 2009

Rowerowy poniedziałek i modemowy wtorek

W poniedziałek pojechałam na rowerze do miasteczka po kasę dla masztalerza i po zakupy do remontu. Wróciłam na ciężko obładowanym rowerze.
 
Wczoraj dostałam nowy modem obsługujący 4 tryby szybkości transferu. Z tych czterech w mojej okolicy działają dwa. EDGE jest szybszy niż GPRS, porównywalny do SDI. Tak twierdził konsultant z PLUSa. Od wczoraj testuję ten modem. Na razie połączenie nie jest stabilne i zrywa się.  Muszę lepiej wyczuć ten modem. Może da się z niego wycisnąć szybszy i stabilny transfer.
 
Był człowiek co ma bryczkę, konną przewracarkę, zgrabiarkę i pług na kółkach na wymianę za moją krowę simentalkę.  Ewentualnie na wymianę ma kobyłę ciężką lub samochód osobowy. W przyszłym tygodniu mam obejrzeć jego skarby i podjąć decyzję co do zamiany.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Mydło glicerynowe

Jakiś czas temu moja kuzyneczka Ewunia przysłała paczuszkę, a w niej m.in. mydło glicerynowe – taką skromnie wyglądającą kostkę. Zupełnie nie wiedziałam po co mi ona – wszak mam piękne zapachowe mydła wszelakiej maści.
 
Parę dni temu masztalerz uświadomił mi, jaki skarb posiadam w mym domku. Otóż mydło glicerynowe to najlepszy środek do czyszczenia skórzanych elementów sprzętu jeździeckiego – wyśmienity zwłaszcza dla uprzęży, ogłowi itd. Poza tym, że znakomicie myje to także silnie nawilża i zmiękcza skórę, co bardzo wskazane.
Zatem dziś piorę moją uprząż tym szczególnym mydełkiem... :)
 
Zastanawiam się skąd wytrzasnąć dwukółkę do nauki chodzenia w zaprzęgu moich koni. Kupić gotową czy zlecić wykonanie? Gdy masztalerz przyprowadzi swe auto poszukamy w okolicy. Może ktoś ma zbędną używaną dwukółkę.

sobota, 29 sierpnia 2009

I stała się jasność...

Kuchnia rozświetliła się 5cioma nowymi finezyjnymi kinkietami. Kuchnia to mój przyszły warsztat pracy i zadbałam o to, by światło dobrze oświecało kluczowe miejsca kuchni. Kuchnię już wcześniej wyposażyłam w 12 gniazdek, ale dołożę jeszcze kolejne dwanaście. W sumie będzie 24 gniazdka. Mój masztalerz przerażony, ale wytłumaczyłam mu, że mam syndrom jednego gniazdka, który mam od czasów kiedy to gdy mieszkałam w mieście w kawalerce i w pokoju było tylko jedno pojedyncze gniazdko na telewizor, tak więc wtyczki od magnetofonu nie było w co wetknąć, wtyczki od telefonu stacjonarnego takoż. Podobna sytuacja w kuchni – jedno gniazdko na lodówkę, a gniazdka od prodiża nie było w co wetknąć, ani wtyczki od miksera czy młynka do kawy – trzeba było lodówkę wyłączać. W łazience żadnego gniazdka nie było, wobec czego nie było w co wetknąć wtyczki od suszarki do włosów czy od pralki.
 
W trakcie kapitalnego remontu tej kawalerki zadbałam o dodatkowe gniazdka, ale po krótkim czasie okazało się także za mało, gdy kupiłam sobie komputer i sprzęt peryferyjny. Znowu za mało gniazdek, znowu cholerne plątające się przedłużacze i gęstwa kurzących się kabli!
 
Zatem teraz jestem bardziej przewidująca i policzyłam wszystkie możliwe urządzenia które mam zamiar w mej nowoczesnej kuchni używać i stwierdziłam, że taka ilość powinna wystarczyć i dać mi komfort włączania różnych urządzeń w dowolnym miejscu kuchni, z wygodnym i bezpiecznym dostępem do gniazdek. Wolę mieć za dużo gniazdek niż za mało, a kuchnia duża, więc i powierzchnia robocza duża i wiele urządzeń dam radę tutaj podłączyć. Ma być tutaj wszystko – od czajnika elektrycznego poprzez sokownik i maselnicę kończąc na automacie do obierania ziemniaków. Nie przewiduję zatrudniania pomocy kuchennej, więc cały ciężar przygotowania posiłków dla mych gości spadnie na mnie – muszę sobie starannie przygotować mój warsztat pracy, przewidując co gdzie będzie mi pasowało i usprawniało pracę.
 
Nalałam wody do garów i napaliłam w piecu i nagrzałam morze wody do mycia, prania i zmywania. Masztalerz wykąpał się w wannie, wysuszył przy piecu i poszedł do siebie, a potem ja z lubością zanurzyłam się w mojej świeżej kąpieli. Umyłam włosy, bo były sztywne od kurzu i tynku, którym pokryły się podczas gdy skuwałam tynk w kuchni. W kuchni większość tynku skuta. Mam zamiar wyszorować cegły i zostawić taką surowiznę na rok, a za rok przemaluję na biało lub od razu kafle położę. Kafle najbardziej praktyczne tu będą, bo łatwo umyć.
Ach – bardzom rada z tej mej kuchni będę kiedyś – umiem ze smakiem urządzać wnętrza. Tymczasem cieszy mnie piękna jasność w kuchni. Od razu radośniej i widzi się co się robi.

piątek, 28 sierpnia 2009

Dobra i zła wiadomość

There’s a chance for faster Internet access here ;>
To dobra wiadomość. Załatwiłam sobie tańszy abonament na internet i wielotrybowy modem obsługujący także ten szybszy tryb dostępny w moim rejonie czyli EDGE. Do tej pory używam GPRS, gdzie transfer spada do 2kb/s – totalna porażka taki transfer. Ledwo chodzi o ile chodzi. Raczej się czołga niż chodzi :P
 
Dostałam podwójny rachunek za prąd – to zła wiadomość. Chyba mi policzyli ten nowy licznik co założyli.
 
Piwnica zyskała dwa dodatkowe gniazdka oraz dwie dodatkowe lampy – to dobra wiadomość – można tam wynieść zamrażarki z kuchni i tym samym zyskać więcej miejsca na np. duży stół dla gości i eleganckie meble kuchenne.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Wypinacze i dutka

Hannibal pięknie chodzi na lonży, ale siodło odrzucił. Trener zrobił dutkę i nałożył mu na wargę, a ja stałam i trzymałam ogiera za tę warę, gdy trener nakładał siodło. Niestety ogier nie ustał w miejscu mimo dutki, a gdy poczuł siodło bryknął i zwalił je. Wystraszył mnie. Jest wielki, nieprzewidywalny i ma niebezpieczne dla mych stópek kopyta. Jeszcze nie jest gotowy na siodło. Jutro nałożymy mu pas do lonżowania by się oswajał z przedmiotem na plecach.

Natomiast Indiana ładnie kłusuje z siodłem na grzbiecie. Założyliśmy jej dziś też wypinacze - łeb do góry nosiła długo, w końcu spuściła nieco. Powoli się przyzwyczai do nich. Jutro dziurka mniej.

Rano przerobiliśmy ogrodzenie. Konie zabrałam z pastwiska obok krów na wschód. Teraz spodziewam się spokoju z ich strony.

środa, 26 sierpnia 2009

Żniwa

Wczoraj podczas żniw u właściciela ziemi sąsiadującego z moją ziemią spanikowane widokiem wielkich kurzących kombajnów konie porozrywały ogrodzenie i wypuściły  krowy na pole. Pół dnia zmarnowałam zanim je znalazłam i sprowadziłam z powrotem na moją ziemię. Całe ogrodzenie do poprawki.
 
 

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Moje skarby

Masztalerz chwali moje konie – Indianę za niespotykaną urodę, a Hannibala za inteligencję i pojętność. Zwłaszcza Hannibal przypadł mu do gustu. Jeśli zostanie tu na dłużej, to będzie jeździł właśnie na nim. Indiana będzie ujeżdżona dla mnie. Ja będę na niej jeździć. To moja ukochana klacz i nie wyobrażam sobie, abym mogła jeździć na innym koniu. Oczywiście na Hannibala też wsiądę, ale na co dzień mam zamiar śmigać na mojej ślicznej Indiance. Jest kochana – taka mądra, charakterna, bystra, zwrotna i giętka niczym gazela. Ma cudny ruch – lekki. Hannibal takoż ma piękny ruch. Super się będzie na nich jeździło. Nareszcie ziści się moje marzenie i długoletnia, ciężka praca da mi upragnione owoce.
 
Hannibal robi ogromne postępy. Kilka dni temu gryzł i kopał, szarpał linkę na której był po raz pierwszy uwiązany, a dziś dał sobie spokojnie założyć kantar i ogłowie, wędzidło i śmigał zgrabnie na długiej lonży przeskakując przez belki.
 
Trener bardzo zadowolony z efektów treningu Hannibala. Ogólnie chwali moje konie za to, że są chętne do pracy i szybko się uczą. Ponoć to rzadkie. No, ale moje konie nie są dzikie – oswojone i zaprzyjaźnione ze mną, głaskane, przytulane. Czują się znakomicie na moim rancho. Mają zaufanie do mnie, a ja towarzyszę treningom i pomagam w razie potrzeby.
 
Konie me czują się u siebie, bo są u siebie. To bliscy członkowie mojej zwierzęcej rodziny mazurskiej... Znają tu każdy skrawek ziemi. Mają pełną swobodę. Robią co chcą od lat, a teraz nastał czas treningu, czas nauki posłuszeństwa i reagowania na polecenia człowieka. Uczą się chętnie. Same przychodzą na podwórko na trening. To miło z ich strony ;)
 
 

niedziela, 23 sierpnia 2009

Trening koni

Trzeci dzień treningu koni. Szkolenia prowadzi masztalerz ze Stada Ogierów Gniezno, a ja pomagam. Indiana i Hannibal chodzą na lonży w stępie i kłusie. Indiana trochę się opierała, ale teraz chodzi ładnie. Ogier kłusuje wspaniale. Piękne me konie, aż dech zapiera w piersiach. Ogierowi muszę dokupić wypinacze, by kształtował kłodę. Chodzi w obie strony na lonży – i w prawo i w lewo. Oba konie uczone podnosić kopyta. Ogier mnie wczoraj trzepnął w rękę kopytem, dobrze że tylko musnął, bo by mi rękę złamał. Złamana ręka to ostatnia rzecz mnie teraz potrzebna. Przy koniach trzeba być zawsze czujnym i ostrożnym. Założyłam mocne buty z blachami na nosach i piętach i trenerowi to samo poleciłam, bo wpierw chodził przy koniach w szmaciakach, aż mnie ścinało, gdy patrzyłam na to. Doświadczeni koniarze niekiedy bywają niefrasobliwi, a wtedy łatwo o kontuzję. Ogólnie z treningu jesteśmy zadowoleni. Konie me pojętne – robią postępy i wykazują przy tym pełen gracji ruch. Mimo, że je trener dzisiaj nieźle wymęczył, nabrały szacunku i polubiły jego i same z siebie podeszły by się z nim przywitać kilka godzin po treningu.
 
 

niedziela, 16 sierpnia 2009

Grill

W południe zostałam porwana na grilla na Podlasie. Było fajnie :)
 
 

sobota, 15 sierpnia 2009

Filmy

Obejrzałam francuski film z wątkiem kryminalnym na południowej wyspie w pięknej scenerii, następnie amerykański film z akcją dziejącą się na amerykańskiej farmie podczas kataklizmu i chaosie panującym w wielkich aglomeracjach amerykańskich, oraz na koniec włoski film z akcją dziejącą się na morzu na jachcie.
 
Każdy z tych filmów wgłębiał się w relacje międzyludzkie i pokazywał do jakich zachowań są zdolni ludzie. Każdy z tych filmów pokazywał style życia z których pewne elementy mi odpowiadają. Podoba mi się francuska finezja w urządzaniu wnętrz i terenów zielonych, prostota życia na amerykańskiej farmie, wakacje na morzu Śródziemnym na jachcie to też fajny sposób spędzania czasu. Może kiedyś tak sobie popłynę? Najpierw postawię na nogi me gospodarstwo i rozkręcę tu jakąś fajną działalność.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Wsiowy oszołom

Cały dzień oczekiwałam na zapowiedzianego z Urzędu Gminy hydraulika, ale nie pokazał się. Pod wieczór wybrałam się doić kozy i właśnie, gdy przymierzałam się by wydoić cycatą Agatę, nadjechał biała duża paka z ciemnolazurowymi środkowymi drzwiami. Paka na białych tablicach N2 7047. W budzie siedziało trzech mężczyzn: łysy, postawny, wysoki kierowca w okularach, siwy, długowłosy i brodaty mężczyzna o wyglądzie Niemca czy Belga lub polskiego dyplomaty oraz wieśniak a la PGR.

Wieśniak a la PGR wysiadł i chciał ze mną rozmawiać, mówiąc, że on z daleka do mnie przyjechał (ale wyglądał i gadał jak lokalny wieśniak i potem wyznał, że z Gołdapii czyli całkiem blisko) i że się od pół roku do mnie wybierał i że on ma do mnie sprawę, ale najpierw bym mu kawy wyniosła na dwór i siadła z nim na ławce ją wypić. Zawahałam się. „A o co chodzi? Niech pan powie co pana do mnie sprowadza? Co pan ode mnie chce? Jaką ma pan do mnie sprawę?”

Wieśniak zaczął się plątać w zeznaniach, coś zaczynał mówić, ale nie kończył. Wreszcie obcy mi typ pierwszy raz na oczy widziany ponownie rozkazującym tonem z a ż ą d a ł kawy. „Nawet pani zapłacę. Ile?” zapytał. Na to ja: „10zł za 3 kawy.” „Ja pani i 100zł zapłacę jak będę chciał! Co to jest 10zł!”
„No to niech pan zapłaci. 10 zł za 3 kawy” - powtórzyłam.
Na to typ przestał nagle być chętny do płacenia i powiedział coś brzydkiego do mnie. „No to jak nie chce pan kawy to proszę mówić szybko co pan chce ode mnie, bo ja nie mam czasu dla pana. Kozy czekają na udój” powiedziałam zimno.

Na to on, że on wszystko o mnie wie, o moich problemach i że mój mały problem zaraz może być dużym problemem i że jak on zechce to za dwa dni tutaj nic nie będzie i jak mu zaraz kawy nie postawię, to on mi zamknie jutro agroturystykę.

„Nie jestem pana służącą i żadnej kawy pan ode mnie nie dostanie.” – odparłam spokojnie. „O co panu chodzi? Pan mi grozi? Zaraz wezwę policję”
„Ja mam w kieszeni policję! Policja mi z ręki je!” – na to facet.
„Tak? To zaraz zobaczymy.” rzekłam wyciągając komórkę i wybierając numer policji.
Przerwałam wybieranie numeru 997 by wpierw spróbować wyprosić osobiście intruzów. Wszak nasza droga policja ma limity na paliwo ;)

„Proszę stąd jechać. Nie zapraszałam pana. Nie mam czasu z panem rozmawiać.
Jak nie umie pan powiedzieć o co panu chodzi i co pan ode mnie chce to proszę jechać stąd.”

Na to on poprosił, żeby jeszcze raz usiąść przy stole pod domem i że on mi zaraz powie. No, ale nie powiedział. Powtarzał się, plątał. Nie mógł wydusić o co mu chodzi. To trwało gdzieś z pół godziny. W końcu kierowca z wozu wysiadł i za niego dopowiedział, że typ w zaloty przyjechał :))))))))

Na to ja parsknęłam śmiechem. „Poronione zaloty” pomyślałam. „Typ mi na przemian grozi i mnie straszy i na przemian plącze się i nie umie powiedzieć wprost o co mu chodzi. Facet niezrównoważony gwałtownik i do tego maszkara.”

„No to źle pan trafił. To nie ten adres. Nie jestem zainteresowana pana zalotami ani niczyimi. Ta wizyta nie ma sensu. Proszę stąd jechać.”

Wsiowy oszołom ponowił groźby wobec mnie i mojego gospodarstwa.
„Jak zechcę to za dwa dni tego nie będzie.” Rzekł wskazując ręką na mój dom i siedlisko.

„To jest moje gospodarstwo, moja ziemia, moja własność i panu nic do tego.”
Typ na to: „Gospodarstwo jest zadłużone i ja to zlicytuję i będzie zaraz moje.”
Odparłam: „Gospodarstwo nie jest zadłużone i nic pan tu nie będzie licytował i nic panu do mojego gospodarstwa. Gospodarstwo kupiłam za gotówkę, za moją krwawicę, a nie dostałam za frajer od rodziców jak inni rolnicy. Ciężko pracowałam na to by to gospodarstwo kupić i to jest moja własność i wypad stąd.”
„Ja to wykupię!” – straszył oszołom.
„Nic pan nie wykupi i może mi pan naskoczyć.”
„Naskoczyć? Na co?!” – rozjątrzył się oszołom.
„Na wiosło.”
„Gdzie to wiosło?! – gotował się wsiowy oszołom
„Całe mnóstwo wioseł tutaj.” - rzekłam wskazując ruchem głowy pokrzywy robiąc sobie jaja z faceta na całego.

Kierowca się odezwał. „Pani go nie słucha, jemu brak jednej klepki, oni wszyscy tacy w rodzinie powaleni. I ojciec i matka i rodzeństwo.”

Oszołom rzucił kierowcy złe spojrzenie: „Od jutra u mnie nie pracujesz”
„Współczuję panu takiego pracodawcy. Na pewno znajdzie pan lepszą pracę, gdzie indziej” – rzekłam do kierowcy.

Oszołom tymczasem wszedł do paki na chwilę i wyniósł ćwiartkę wódki i dalej do mnie, że on chce pogadać.

Po co pan tę wódkę wyniósł? Ja nic z panem nie będę pić. Niech się pan stąd zabiera. Nic z panem nie będę piła. Do widzenia.

Obeszłam pakę i zaszłam od strony kierowcy i domknęłam otwarte drzwi.
Proszę już jechać. Powiedziałam do nich.
Oszołom jeszcze wściekał się w kabinie, rzucił kluczykami w kierowcę.
Nadal szczekał do mnie.

„Paszoł won z mojej ziemi, bo zaraz grabiami popierdolę!” – wkurzyłam się wreszcie i poszłam po grabie. Znalazłam coś lepszego – stalowe maszty na prąd i właśnie przymierzałam się do jednego z nich, gdy w końcu paka ruszyła z mojego podwórka i popapraniec ze swoją świtą wyjechał z mego siedliska. Na górce na mojej drodze jeszcze na chwilę się zatrzymał i po chwili odjechał.

Patrzyłam przez chwilę jak jadą i spokojnie poszłam doić kozy. Pierwsza była cycata Agata. Duuużo mleka mi dała tego wieczora. Chyba budyń ugotuję.

Kochanie...

Kochanie moje... przytul mnie mocno i kochaj całym sercem... kochanie moje, które nie istniejesz...

środa, 12 sierpnia 2009

Alem zmęczona

Ale za to mam drabinkę do malowania w domu. Kupiłam też 5 linek dla kóz i 2 dla krów lub koni. Będę ujeżdżać me konie i przyuczać do zaprzęgu. Trener koni mi pomoże.

Mglisty dzień

Wstał nowy deszczowy i mglisty dzień. Trochę popadało, teraz rozjaśniło się nieco i zza chmur na chwilę pokazało się słońce. Zanosi się na spokojny dzień. Mam zamiar podziałać papierowo. Najpierw wydoję kozy i przestawię krowę na pastwisku. Uwiązałam ją na parę dni póki bydłuje. Chyba będę musiała ją jednak zacielić, bo ceny za niecielną krowę są minimalne.

Zrobiłam listę niezbędnych zakupów. Namoczyłam pędzle w wodzie. Będę malować oborę i piwnicę. Potem pokoje i korytarz. Chociaż najpierw powinnam skuć tynki w kuchni i wyszlifować drewnianą zabudowę schodów na korytarzu, bo się będzie koszmarnie kurzyć i świeżo malowane ściany mi pobrudzi kurz.
 
Muszę się przymierzyć do świdra. Trochę popadało, to ziemia lekko zmiękła. Warto nawiercić trochę dziur.
 
Trawa też czeka na wykoszenie, ale mokro to nie skoszę. Tyle rzeczy do zrobienia, że nie wiem od czego zacząć.
 
W tym tygodniu wymienią cieknący wodomierz, to wreszcie będę miała bieżącą wodę w kuchni. Chociaż tyle. Drewna na zimę trzeba naciąć. Kurka wodna, tyle rzeczy mam do zrobienia. Trzeba się brać za to systematycznie. Okna do obory trzeba wstawić przed zimą. Wszystko na mojej głowie. Nie ma co się dołować tylko brać się za wszystko po kolei i robić co się da codziennie, regularnie.
 
Oborę zanim zacznę malować, to pajęczyny i kurz trzeba wymieść.
 
Drabinkę rozkładaną stojącą potrzebuję – następna pozycja do zakupów. Na rowerze raczej jej tu nie przywiozę.
 
Zakład Energetyczny tj. jego olecka placówka jakoś się nie garnie do usunięcia awarii. Zwalają na mnie koszt jej usunięcia, a to niełatwa sprawa, bo trzeba wymienić gruby kabel energetyczny na linii maszt a licznik. Byle elektryk tego nie zrobi.
Parę lat temu ci z Kowal Oleckich obiecali wymienić cały kabel od słupa na warkocz. Teraz ich nie ma – placówka zlikwidowana, a kierownik z placówki Olecko nie chce dotrzymać danego przez placówkę z Kowal Oleckich słowa. Muszę podanie do Zakładów Energetycznych pisać by się tym zajęli.
 
Byli tu elektrycy z placówki Olecko i wymienili zepsuty licznik. Mogli go zamontować od razu na zewnątrz zamiast czepiać go do przestarzałej tablicy w domu. No, ale nie chcieli. Chcą abym ja buliła po 200zł za wystawienie licznika na dwór. Niech się w dupę pocałują. Mogli go wystawić – ja skrzynkę i kabel kupiłam. To w ich interesie jest by licznik był na zewnątrz. Mnie pasuje wewnątrz i nie mam zamiaru ponosić dodatkowych kosztów by licznik wystawiać dla ich wygody na zewnątrz i by brzydka skrzynka szpeciła mi ścianę. To nie jest mój obowiązek. Chcą go mieć na dworze – to niech go sobie wystawią. Oszukali mnie – mieli dać nowy warkocz z 3-ma fazami idący bez cięcia wprost do licznika. Teraz wykręcają się od tego i ja mam ponosić koszty zakupu nowego kosztownego kabla idącego od masztu do licznika. Jak ja mam za to płacić, to licznika im nie wystawię na dwór i mogą mi naskoczyć.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Ekowioska

Ktoś mi pokazał ciekawą stronkę z tematyką bliską moim zainteresowaniom: http://www.ekowioska.pl/
Ten trend ekowioskowy mi odpowiada. Jest zgodny z moją filozofią życia na łonie natury. Myślę, że ta stronka dostarczy mi wiele ciekawych informacji i punktów widzenia.
 
Znajomy twierdzi, że mój styl życia jest zbyt ciężki, zbyt trudny, odpychający dla większości ludzi. Znajomy uważa, że większość mężczyzn boi się związać z kimś, kto żyje tak jak ja.
 
W tym kontekście pokrzepiająca jest świadomość, że gdzieś tam w Polsce i na świecie są grupy ludzi, którzy wielbią życie w zgodzie z naturą tak jak ja je wielbię, oraz że próbują wcielać w życie różne ekologiczne idee i pomysły.
 
Dziś smsowałam z konwencjonalnym nazwijmy go trenerem koni. Był zaszokowany, że u mnie na rancho robi się wszystko prosto, ręcznie, bez użycia lub z minimalnym użyciem maszyn rolniczych. Pochopnie wyskoczył z oceną, że to zacofane średniowiecze. Mylił się - to jest moje świadome działanie. Wcale mi nie zależy na posiadaniu traktora tutaj.
Gospodarstwo mam małe, pagórkowate - koń do pracy w polu by wystarczył. Mam zamiar używać moich koni do zwożenia ciężarów z pola - siana, drewna, kamieni, wywożenia obornika. To tradycyjny i naturalny sposób przyjazny dla środowiska. Do stricte ekologicznego gospodarstwa nie pasują traktory.
 
Na sam koniec dnia dostałam kolejny telefon tym razem od operatywnego trenera koni. Zainspirował mnie wielowątkowo. Muszę przemyśleć to co mi powiedział.
 

Deszczyk

Spadł lekki deszcz. Powierzchownie zwilżył glebę, ale nadal jest twarda.
 
Tak sobie rozmyślam, że moje rancho to miejsce do życia tylko dla twardzieli, dla ludzi odpornych, zdeterminowanych, prawdziwych pasjonatów.
 
Dzisiaj musiałam odespać wczorajsze późne pójście spać. Niewiele podziałałam. Zastanawiam się od czego zacząć. Mam kilka różnych spraw na głowie. Trzeba to jakoś ogarnąć.

Pechowy poniedziałek

W poniedziałek rano wściekłam się, bo facet co miał mi kosić poleciał w kulki ze mną. Przyjechał z tępymi żyletkami i kosił za wysoko zostawiając połowę trawy nieskoszone. Gdy poprosiłam aby wymienił żyletki i niżej kosił udał głupa i zjechał z pola, mówiąc, że szef mu tak kazał kosić, a jakbym coś mówiła, żeby wracał.
 
To mnie rozsierdziło. Zadzwoniłam do jego szefa, ale nie odbierał. No to posłałam mu parę soczystych smsów.
 
Dostałam pocztą też nowy wodomierz, ale o za małej przepustowości i to też mnie wnerwiło.
 
Agroturystka nie wpłaciła zadatku. Chyba zrezygnowała z przyjazdu. Kolejny powód mojego złego humoru.
 
No i ktoś kogo lubię zakomunikował, że nie przyjedzie, bo zużył cały swój urlop na Woodstock.
 
Byłam tak zła, że postanowiłam wywieźć te złe emocje poza moje gospodarstwo i pojechałam kilka kilometrów by obejrzeć wóz konny, maszyny konne, baloty siana, używany traktor. Pojechałam na rowerze. Jechało się fajnie, wracało strasznie ciemno, bo się dobrze gadało z gościnną rolniczką i zeszło nam do późna i wracałam już po nocy. Dynamo nie chciało zadziałać. W końcu światełko zabłysło i porządnie oświetliło mi drogę, ale to już na końcowym odcinku, najniebezpieczniejszym, bo krętym i wyboistym.
 
W miarę szybko znalazłam się w domku i moim łóżku. Home sweet home...
Nie ma jak w domku... :) Zły humor rozlazł się po kościach i już nie jestem tak rozdrażniona

niedziela, 9 sierpnia 2009

Rowerowa wyprawa

W piątek pojechałam na rowerze w 40-sto kilometrową trasę. Całą sobotę przedrzemałam wyczerpana wyczynowym wysiłkiem. Jechałam 4 godziny bez żadnego przygotowania. Wypada godzina na 10 kilometrów po pagórkowatym terenie.
 
Byłam w Olecku. Załatwiłam pilną sprawę i przy okazji kupiłam sekatorek do cięcia ziół. Pan ogrodniczy pomógł mi dopompować przednie koło u roweru, bo robił się flak, a ciężkie zakupy wiozłam na kierownicy. Aby rozłożyć równomiernie ciężar, kupiłam dwie identyczne torby na zakupy na krótkich rączkach. Idealnie układają się na rowerze i dobrze zdają egzamin jako torby rowerowe do przewożenia zakupów, zatem kupowanie bagażnika na rower mam z głowy. Te torby lepiej się nadają do wożenia zakupów. Napakowałam tam farby, szpachli, unigruntu, pędzli i tak obładowana pedałowałam do domu modląc się, by ta farba mi się nie wybełtała na drogę ;)
 
Wracając szosą przez zielone pola użyłam nowego sekatorka z upodobaniem nacinając żółtokwitnącego dekoracyjnego i ładnie pachnącego ziela. Nie jestem pewna co to jest. Kiedyś wydawało mi się, że to dziurawiec, ale nie mogę znaleźć zdjęcia tego zioła w moim zielniku by się upewnić.
 
Za to po drodze odkryłam leszczynę owocującą. Wybiorę się tam, gdy orzechy dojrzeją. Poza tym spotkałam interesujący krzew o kremowoczerwonych owocach oraz krzew o słodziutkich, porzeczkopodobnych owocach. Nie mam pojęcia co to jest, ale owoce ma pyszne i chcę tą roślinę mieć u siebie.
 
Jadąc rowerem natknęłam się także na okazałe 4 metrowe rośliny o potężnych baldachach. To może być groźny barszcz, ale nie mam pewności. Na wszelki wypadek nie ruszałam tego ziela.
 
Będąc w Olecku akurat przed nowootwartym sklepem z materiałami budowlanymi dostałam telefon od agroturystki. Ma przyjechać z córką na me rancho za niecałe dwa tygodnie. Postanowiłam, że odmaluję na nowo pokoje i kupiłam farbę, grunt, pędzle. Udało mi się też dostać gruboziarnisty papier ścierny do flexa oraz tarcze do cięcia betonu i metalu. Przydadzą się na pewno. Takich tarczy mi tutaj brakowało.
 
Zastanawiałam się też nad elektryczną mini wykaszarką. Mogłabym wykaszać zielsko wokół domu. Tania była – ledwo 60zł, ale nie kupiłam jej na razie, bo muszę oszczędzać. Wykaszareczka przydałaby się, bo moje zwierzęta nie wszystko zielsko wokół domu wyjadają i zostają gdzieniegdzie brzydkie chaszcze. Są brzydkie, ale są też pożyteczne. Mój drób w nich znajduje schronienie. Mam młode kurki i kurczęta co chodzą luzem po podwórku, a w okolicy grasują jastrzębie. Kury siedząc w wysokich zaroślach są bezpieczne, a i maleńkie liliputki raźniej się czują, gdy pod ścianami obory rośnie trochę pokrzyw i innego zielska. Tam się chowają przed kurami, końmi i kozami. Młode liliputki są wysokości kopyta końskiego. Gdy koń przechodzi obok tych maleńkich kurcząt, to wygląda jak prawdziwy gigant. Fajny kontrast :D
 
Wymyśliłam pomysłowy sposób na dokarmianie kurcząt. Stary blaszany piecowy piekarnik bez drzwiczek jest takiej wysokości, że maleńkie kurczęta tam się mieszczą swobodnie, a kurki nie, więc stawiam tam dla kurcząt ich karmę, a one tam wchodzą i dziobią zapamiętale robiąc duży łoskot czym pobudzają ciekawość dużych kur, które na daremno próbują się dostać do piekarnika do smakowitego jedzenia.
 
Dziś krowa Berna zmarnowała mi 4 godziny niedzieli. Miałam zupełnie co innego zaplanowane, a bydle wyszło z jej pastwiska i pomaszerowało na pole do sąsiada wiodąc za sobą Hiacyntę.
 
Trudno było ją sprowadzić z powrotem, bo krowa bydłuje i jest wyjątkowo krnąbrna i wredna. Wskoczyła na pastwisko do krów sąsiada i nie dała się za żadne skarby wyprowadzić ze stada innych krów. Musiałam prosić sąsiada o interwencję. Młody ranczer przybył na quadzie ;) Ja powinnam mieć quada. Nie mam ani ciągnika, ani samochodu to choć quad mi się należy. Ale nic to. Będę jeździć konno. Koń lepszy. Wszędzie nim wjadę i każdą przeszkodę przeskoczę. No i paliwo rośnie mi na polu ;)
Ranczer zagnał quadem krowę, ale cwaniara wróciła do stada i musiał na nóżkach ją gonić aby nadążyć za jej zwinnymi manewrami. Oboje krowę wygnaliśmy z pastwiska wreszcie po dłuższym ściganiu się z nią. Potem też nie było łatwo. Przez pastwisko sąsiada przegnałam krowy. Hiacynta grzecznie przeszła na moje pastwisko, a Bernadetta zaszyła się w krzakach i za żadne skarby świata nie chciała wyjść i iść do mnie na pastwisko. Do południa się z nią męczyłam. W końcu ją sposobem wyprowadziłam z krzaków. Potem doiłam kozy, karmiłam kurczaki, króliki, psy i tak zleciał dzień. Wieczorem upiekłam świeży chleb i posmakowałam świeżo zrobionego twarogu koziego. Pycha. Wyjątkowo smaczny wyszedł. Taki gęsty, śmietankowy, tłusty. Zjadłam sobie na spóźnione śniadanie czy właściwie na lunch miseczkę tego twarożku rozrobionego ze śmietanką kozią i cukrem. Niebiański smak! Co te kozy jadły, że taki dobry serek wyszedł? ;)
 
Ma trener koni przyjechać w końcu ujeździć me konie. Ale najpierw będzie je uczył do zaprzęgu, bo trzeba będzie pilnie zwieźć siano z pola, a nie mam czym. Moje konie wypasione pękate jak baryły, lśniące niczym atlas – tryskają energią i rozwalają mi ogrodzenie z niewyżycia. To w końcu znajdzie się dla nich zadanie, by się przydały wreszcie do czegoś trochę i mi nieco ulżyły w ciężkich pracach fizycznych. Zatem przyjdzie kryska na Matyska całkiem niedługo i koniki zostaną użyte do pracy. WRESZCIE. 

piątek, 7 sierpnia 2009

Gratuluję!

Tymczasem dotarły do mnie wici od niedoszłej dwórki Pauliny ;))))
Paulina zdobyła pracę zgodną z jej wykształceniem, czyli z wykorzystaniem języka francuskiego. Gratuluję!
 
Żałuję, że nie może tutaj być ze mną, ale cieszę, że fajna dziewczyna dostała porządną pracę :)
 
Trzymam kciuki za dobry start :)

Samotny sierpień

Wstał dzień, a wraz z nim wstała piękna, pracowita, uczuciowa i utalentowana Isabelle ;))))
Zanosi się na to, że sierpień spędzę sama. Nic to nowego dla mnie ani dotkliwego.
Przywykłam do pustelniczego trybu życia. Lepsze to, niż dzielenie czasu i przestrzeni z toksycznymi ludźmi. Co innego, gdyby się zdarzył jaki światły, dobry człowiek. No, ale takich to nie uwidzisz na co dzień i w dużych skupiskach miejskich, co dopiero na moim pustkowiu.
 
Tak więc sierpień przetrwam samotnie. Co prawda veganie odezwali się, ale nie palą się do pracy. Szukają darmowego siedliska z kawałkiem ziemi coby uprawiać tam i robić to co im odpowiada. Nie są zainteresowani pomocą dla mnie. Dwa dni pomagali (a właściwie on pomagał) i na tym koniec.
 
Taka sporadyczna pomoc obcych od czasu do czasu nie rozwiąże moich problemów ani nie postawi gospodarstwa na nogi, ale lepszy rydz niż nic.
 
Jacek gdzieś z tydzień pomagał, veganie dwa dni, Piotr 3 dni, kolega z okolicy kilka godzin, pan Rysio parę godzin. Zawsze coś.
 
No, teraz to już chyba nie będę szukać nikogo. No, chyba, że sam się zgłosi. Zgłaszają się różni chętni, ale ich przyjazdy nie dochodzą do skutku. Po uporaniu się z papierami zabiorę się za prace fizyczne. Nakoszę trawy na siano, połatam sufity w oborach, natnę drzewa na zimę, osuszę piwnicę przed zimą i może zrobię hydraulikę w trzecim pokoju, powstawiam luksfery w otwory okienne, wybielę piwnicę itp.
 
 

czwartek, 6 sierpnia 2009

Znużona, zmęczona, znudzona

Wyssana z energii do cna. Dzisiaj z rana w papiery zajrzałam. Jeszcze się z nimi nie uporałam, ale przynajmniej wiem co mam uzupełnić.
 
Był elektrysiura z Olecka. Ale marudził. Nie wiem czy on mi ten prąd zrobi. Zwala robotę na Zakłady Energetyczne, a Zakłady zwalają na elektryka z uprawnieniami.
W końcu nie wiem co będzie i kto mi tą awarię usunie. Brak jednej fazy. Kabel do wymiany. Okablowanie z głównego masztu do mojego domu co leci jest przestarzałe, aluminiowe. Trzeba wymienić na warkocz i przy okazji licznik wystawić na dwór.

środa, 5 sierpnia 2009

Ziółka

Zrobiłam sobie napar z krwawnika, wypiłam jedną szklankę i mi lepiej. Hmmm... ziółka działają ;)
 
A teraz taka głodna, żebym konia z kopytami połknęła. Idę robić gulasz. Może zajrzę pod krzaczek czy ziemniaczki już dobre?

Dla odmiany

No, nadal się fatalnie czuję, ale ździebko lepiej niż wczoraj. Umyłam stół w pokoiku jeździeckim, rozłożyłam teczki i folijki na dokumenty – czyli przymierzam się do papierkowej roboty. Nie wiem, czy cokolwiek dziś zdziałam, bo nie czuję się na siłach, ale przynajmniej papiery poukładam.
 
Kury wypuściłam na dwór. Kurczęta liliputków wyszły same przez szparę jak krasnale. Dałam im ich karmę. Rzuciły się dziobać. Krówki przyszły na podwórko. Konie poszły na pastwisko, takoż kozy. Psom gotuję karmę. Sama zjadłam już śniadanie.
 
Dzisiaj w nocy dla odmiany spałam na stajni, na poddaszu. Z ciekawości. Spało się super. Tak wysoko, tak blisko natury – rozcykanych świerszczy, chrząkających krów śpiących pod oborą, oraz mruczących kóz baraszkujących na podwórku.
 
Wszystko tak wyraźnie było słychać. Powietrze czyste, pachnące, świeże. Noc ciepła. Materac wygodny, rozłożysty. Dużo fajniej się tam śpi niż w domu. Nie ma much, nie ma komarów.
 
Umyłam stół w pokoiku jeździeckim, poukładałam teczki i koszulki na dokumenty.
Słowem, przygotowałam sobie stanowisko pracy. Nie wiem, czy dzisiaj cokolwiek zrobię, bo się nie czuję na siłach, ale chociaż warsztat pracy umysłowej przygotowałam sobie. Gdy tylko się lepiej poczuję, zabiorę się za papiery.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Fatalne samopoczucie

Dzisiaj się fatalnie czuję. Głównie fizycznie. Bolą mnie jajniki, nerki. Jest mi słabo.
Tak jak veganie nie jedzą mięsa, nie piją mleka i unikają wszystkiego co odzwierzęce, tak ja unikam leków syntetycznych, więc nie wezmę żadnego środka przeciwbólowego. Muszę się przemęczyć z tym bólem dzisiaj. Jutro może będzie lepiej. Boli mnie też trochę głowa. Chciałam na dziś umówić się z elektrykiem, ale nie dam rady dopilnować jego usługi, więc dam sobie spokój. Dzisiaj łóżko.
 
 

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Dzień gospodarczy

Rano nalałam pełne kotły wody z myślą o wielkim praniu, zmywaniu i kąpieli. Ledwo co skończyłam nalewać wodę, wpadli hydraulicy z Urzędu Gminy. Wymienili cieknący zawór.

Przybył listonosz i przywiózł niemile widziane rachunki oraz mile widzianą paczuszkę ;) Uwielbiam dostawać paczuszki, paczki i paki :D
W paczuszce przede wszystkim machorka dla Jacka, ale kupa podstawowych oraz pomocnych gadżetów i coś do przekąszenia :) Koleżanka Blanka mnie rozczuliła herbatnikami korzennymi i afrykańską herbatą. Bardzo w czas przysłała też koszulki i teczki na dokumenty. W tym tygodniu planuję uporać się z dokumentacją rolniczą. Na pewno te koszulki i teczki pomocne będą w ogarnięciu papierzysk.

Napaliłam w piecu i nagrzałam wodę. Wykąpałam się z lubością i zabrałam do zmywania i prania. Wtedy wpadli elektrycy i wymienili zepsuty licznik.

Wczoraj opuścił me włości Piotr z Bielska-Białej. Pomagał w sumie 3 dni po ledwie 5 godzin dziennie. Dostał za to darmowy pobyt na moim rancho wraz z wyżywieniem. Już od pierwszego dnia obnosił się przede mną ze swym gołym torsem budząc we mnie odrazę. Pomagał niechętnie, wybiórczo i wybrzydzał ciągle. W sumie nie wiem po co on tu przyjechał. Dobrze, że już pojechał. Strasznie nudny i marudny był. Dużo się też wymądrzał. Np. gdy zerwałam trzy maleńkie główki dojrzałego nasienia maku rosnącego dziko i sporadycznie na miedzy tuż przy zasiewach zboża sąsiada, ciesząc się, że będzie fajna przyprawa do chleba – agroturysta Piotr wygłosił poronione pouczenie, że mak jest nielegalny. Wkurzył mnie. Wytłumaczyłam zarozumialcowi, że nielegalne to są regularne uprawy maku z przeznaczeniem na kompot dla narkomanów, a nie drobne zbieranie ziół na cele kulinarne.

Innym razem gdy upiekłam ciasto drożdżowe na śniadanie i zapytałam czy smakuje, odrzekł „może być”. Zapytałam wtedy, jak często on piecze ciasta śniadaniowe. Stwierdził, że rzadko, albo wcale. Potem rozmowa potoczyła się na temat prac damskich i męskich. Gościu mnie rozdrażnił, gdy skwitował, że prace domowe kobiet typu gotowanie, pranie, sprzątanie, zmywanie to „NIC”. Wg niego kobieta prowadząca dom n i c nie robi tylko siedzi w domu. Więc zaproponowałam mu, żeby zrobił takie „nic” jak robią kobiety pracujące w domu – żeby ugotował obiad.

Dałam mu składniki, garnki – i gotuj sobie. Pracę na gospodarstwie skończył o 13.00. Najpierw poszedł poleżeć. Potem zabrał się za gotowanie. Obiad ugotował na 19.00 i to jeszcze z moją pomocą, bo już mnie z głodu skręcało i nie chciało mi się czekać aż ryż ugotuje do tego gulaszu. Nabijałam się z niego i tego jego „nic”. Mówiłam, „nic nie robisz, a tu już 19.00 i ciągle nie ma co jeść” ;) A on się miotał po kuchni kilka godzin :D

Następnego dnia stwierdził, że on tu nie przyjechał aby gotować sobie obiady, tylko że on spodziewał się, że dostanie pod nos gotowy obiad.

Na to ja jemu, skoro gotowanie to „nic”, to sam sobie gotuj, tym bardziej, że pomagasz na gospodarstwie ledwie 5 godzin, a ja pracuję cały dzień i nie mam czasu koło ciebie skakać. Są składniki, przyprawy, garnki – proszę bardzo – bierz i rób.

W ogóle facio wniósł jakąś taką odpychającą nerwowość na me spokojne rancho. Miał też pretensje, że brakuje mu tu dużego towarzystwa. Nie obiecywałam mu tłumów. Jak chciał tłumy, to powinien jechać na Woodstock, gdzie bawi się 300.000 ludzi, a nie przyjeżdżać na ciche rancho. Ponieważ mało robił, a ciągle miał dużo do powiedzenia i wybrzydzał – nie chciał kopać dołków, bo mu za ciężko, nie chciał pielić ziemniaków, bo to damska robota - w pewnym momencie zaproponowałam mu, że skoro nie chce pomagać, to niech nic nie robi tylko wypoczywa i normalnie płaci za pobyt i wyżywienie wg cennika agroturystycznego.

Miał się nad tym zastanowić. W końcu zadecydował, że wraca do siebie. No i bardzo dobrze. Lepiej tak, niż gdyby pomagał wbrew sobie i ględził ciągle, a płacić za pobyt nie miał ochoty, a ja nie mam ochoty nikogo za darmo utrzymywać. Żywność jest droga w sklepach, a na gospodarstwie nic się nie bierze z powietrza. W gospodarstwo trzeba inwestować by móc cokolwiek wyprodukować, a i nachodzić się przy tym trzeba zanim człowiek coś wyhoduje. Facio sobie jakoś błędnie wyobrażał pomoc na gospodarstwie. Trochę pomógł tu, więc dostał za to pożywne, drogie, pełnowartościowe wyżywienie i darmowy nocleg na moim pięknym rancho.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Rozważania ranczerskie

Rozważam skoszenie trawy na siano.

sobota, 1 sierpnia 2009

Letnia komnata

Jutro a właściwie dzisiaj rano gdy wstanie słońce zacznę budować moją wyśnioną, wymarzoną królewską komnatę...
W planach mam utworzenie letniej rezydencji dla mej królewskiej mości...
Kto mnie powstrzyma??? :))))))))))
 
Paź Piotr będzie tutaj przydatny w tym zadaniu...
 
Niebawem mój dwór ma wzbogacić o swą elokwentną i wykształconą osobę dwórka Paulina.
Będzie królewsko... ;))))