piątek, 6 lutego 2009

Jest nadzieja!

Zarysowuje się szansa na lepsze jutro – na dopływ konkretnej gotówki do szybkiego zagospodarowania się. Poniżej przedruk artykułu ze strony http://www.ppr.pl/artykul.php?id=152817

"Pomysł na niemałe pieniądze dla małych gospodarstw
06.02.2009
W trakcie konferencji „Wizja Wspólnej Polityki Rolnej po 2013 r.”, która odbyła się w Warszawie 26 stycznia 2009 r. z inicjatywy Departamentu Programowania i Analiz Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, prof. Walenty Poczta z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu przedstawił interesujący pomysł na uproszczenie systemu płatności obszarowych po 2013 r. dla rolników, którzy otrzymują dopłaty bezpośrednie w kwocie do 500 euro rocznie. Pomysł polega na jednorazowym wypłaceniu małym gospodarstwom tzw. skumulowanej wartości należnych dopłat za okres kolejnych 7 lat. Dałoby to każdemu z rolników chcących skorzystać z takiego rozwiązania natychmiastowy dostęp do kwoty w wysokości nawet 3.500 euro.
Wg prognoz ekonomistów w 2013 roku, gospodarstw korzystających z dopłat w kwocie do 500 euro będzie aż 400 tysięcy, czyli około 1/3 ogółu beneficjentów wsparcia obszarowego. Jednocześnie grupa ta będzie użytkować w 2013 r. zaledwie 5% użytków rolnych. Wg prof. W. Poczty skumulowanie dopłat dla najmniejszych beneficjentów mogłoby przynieść następujące korzyści:
zmniejszyć koszty administrowania systemami wsparcia i kontroli przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa poprzez trwałe zmniejszenie liczby beneficjentów nawet o 30% w stosunku do aktualnej ich liczby,

skumulowana wypłata, uzupełniona np. preferencyjnym kredytem, mogłaby stanowić znaczący kapitał „startowy” ułatwiający podjęcie przez właścicieli drobnych gospodarstw pozarolniczej działalności gospodarczej,

jednorazowa wypłata mogłaby sprzyjać obniżeniu lub stabilizacji cen ziemi rolniczej i stać się czynnikiem zachęcającym do przyśpieszenia obrotu ziemią, poprzez wyzbywanie się działek rolnych przez małe gospodarstwa.
Pierwszy Portal Rolny planuje w najbliższym czasie przygotowanie specjalnego internetowego sondażu, w którym padną pytania do użytkowników naszego portalu o ocenę przedstawionego wyżej pomysłu. Zapraszamy do śledzenia dalszych informacji w tej sprawie.”

Myślę, że to dobry pomysł o ile nie kryje się pod nim jakiś złowieszczy haczyk, jak często z dopłatami bywa.
Taki dopływ gotówki na pewno pomógłby dofinansować małe gospodarstwa rolne, lepiej się zagospodarować, zainwestować w jakieś małe biznesy typu agroturystyka np. czy wyrób domowej żywności czy rzemiosło.

Z takim kapitałam można starać się o dopłaty na dostosowanie gospodarstwa pod agroturystykę, które z kolei wymagają 50% wkładu własnego. Skąd rolnik małorolny ma wziąć te 50%? Nasze Państwo nie pomaga rolnikom w pełni wykorzystywać wywalczonych w unii dopłat. Ten kto ma gotówkę lub dostęp do kredytów – ten może inwestować i uzupełniać swoje inwestycje dopłatami. A drobne gospodarstwo z reguły ledwo przędzie. W tym momencie taka skumulowana płatność bezpośrednia stanowiłaby ten wymagany wkład własny.
Wiele gospodarstw natychmiast zainwestowałoby w agroturystykę dostarczając zleceń firmom budowlanym
oraz powstałyby nowe miejsca pracy do obsługi ruchu agroturystycznego. Myślę, że to dobry pomysł napędzający gospodarkę – doskonały sposób na zmniejszenie recesji gospodarki naszego kraju.

Dobrze by było także pomyśleć o uproszczeniu i ułatwieniu zasad sprzedaży bezpośredniej z gospodarstw rolnych. Takie małe gospodarstwa mogły by się zająć produkcją żywności domowej na malą skalę zyskując tym samym źródło utrzymania. Trzeba takie możliwości małym gospodarstwom stworzyć, bo gdy się skończą dopłaty bezpośrednie – te gospodarstwa stracą źródło utrzymania, a nie każdy rolnik potrafi się przekwalifikować na tłumacza czy księgowego, by utrzymać swoje gospodarstwo.

Nie ma też co rolników wywłaszczać z ich ziemi – w mieście z pracą nie za różowo, a będzie gorzej.
Nie ma co zwiększać bezrobocia wyrzucajac ludzi z ich ziemi i zmuszając do pracy w mieście, w czasach, gdy wielkie zakłady zwalniają setki, a nawet tysiące pracowników. Taki rolnik nie da sobie rady w mieście.

Unia dała dopłaty – ale w zamian zażądała ograniczenia produkcji rolnej. Wiele gospodarstw wcześnie utrzymujących się z produkcji mleka musiało z produkcji mleka zrezygnować i teraz żyje wyłącznie dzięki dopłatom. Gdy dopłaty się skończą, z czego będą żyć?

Mnie osobiście bardzo nie podoba się to, że Polska weszła do Unii na bardzo niekorzystnych dla Polski warunkach tj. że wysokość wywalczonych dopłat jakie nam przyznano jest dużo mniejsza niż wysokość dopłat jakie uzyskiwały i uzyskują wysokorozwinięte kraje Europy Zachodniej.

Takie postawienie sprawy sprawia, że Polsce dużo trudniej dostosować się do wyśrubowanych wymogów rynku europejskiego. Trudniej dogonić Zachodnią Europę. Mamy najzdrowszą żywność w Europie, a nie mamy prawa jest sprzedawać tyle ile byśmy chcieli i mogli.

Jeszcze jedna rzecz. Skoro Unia zrobiła co mogła by nam obciąć polską produkcję rolną i dopłaty – to nasz Rząd powinien zrobić wszystko by ułatwić funkcjonowanie rolnictwu – by wesprzeć je tak, by było w stanie w pełni z tych dopłat skorzystać, czyli stworzyć takie warunki, by pojedynczy rolnik był w stanie ubiegać się o wszystkie możliwe dopłaty. Rząd nasz absolutnie nie powinien ograniczać dostępu do dopłat bardziej niż to ogranicza Unia. Jeśli przepisy unijne nie wykluczają danego beneficjenta ze starań o daną dopłatę – to Rząd nasz nie powinien wprowadzać dodatkowych przepisów utrudniających starania, zwiększających biurokrację i ilość warunków koniecznych do spełnienia do ubiegania się o daną dopłatę.

Trzeba bezwzględnie ułatwić rolnikom dostęp do preferencyjnych kredytów, do kredytów inwestycyjnych.
Wprowadzić gwarancję rządowe, by rolnik mógł ubiegać się o preferencyjne kredyty inwestycyjne.

Katalogowa środa

środa, 4 luty 2009
Z wyprawy do Olecka przywiozłam sobie parę katalogów ze zdjęciami mebli.
Coś trzeba wybrać do pokoi i kuchni. Potrzebuję kryte regały i komody na papiery, książki i ciuchy.
Także kredens na moją zastawę, szafki na garnki. Potrzebuję dużo półek i szuflad.
Muszę krowę sprzedać by zapłacić za odsetki do KRUSu i jeśli mi coś zostanie to kupię komódkę lub witrynę.

Wielka paka! 5 luty 2009, czwartek

Dotarła do mnie wielka paka od kochanej koleżanki Blanki :D Jaka wielka paka pełna wspaniałych gadżetów! Wielkie dzięki! Fajnie jest dostawać paczki, a zwłaszcza duże paczki :D
Blankuś – jesteś SUPERRR! :D Po prostu kochchchana dziewczyna! Masz do mnie gwarantowany darmowy wjazd na wakacje :D Niech Cię Bóg błogosławi dobra istoto! :D Buziaki w oba pulasy! Xoxoxoxox

Paka pełna przydatnych do opanowania mego bałaganu gadżetów: pokrowce na kołdry lub ciuchy, segregatory, skoroszyty, koszulki na moje niezliczone papiery. Także ładna szklana deska do krojenia lub podania np. sera lub wędliny, ściereczka biało-pistacjowa – dokładnie pasuje do kolorystyki mojej kuchni, długopisy, marker niezmywalny (przyda się do podpisywania kolczyków dla zwierząt, bo często je gubią i co rusz trzeba kupować nowe kolczyki, a te drukowane są bardzo drogie – tak wiec będę kupowała niezadrukowane kolczyki i samodzielnie je podpisywała – sporo zaoszczędzę). Jest i zielona, przezroczysta kosmetyczka – pasuje kolorystycznie do mojej łazienki! – przyda się w sam raz na zbliżającą się wyprawę na szkolenie. Dostałam też lekkie pojemniki plastikowe do mojego sera – nareszcie mam w co pakować moje wyroby! Będę mogła nareszcie obniżyć cenę za przesyłkę twarogów, bo te curvery w które do tej pory pakowałam ser to są drogie, a słoiki nie dość, że drogie to ciężkie i bardzo podrażają koszt wysyłki. No i przy wysyłce szkła zawsze istnieje ryzyko, że się potłucze w transporcie, zwłaszcza jeśli będą na poczcie rzucać tymi paczuszkami.

Kochana Blanka nawet pomyślała o kartonikach i drukach pocztowych do wysyłki serków.
Włożyła mi do paczki kilka rozłożonych kartoników i plik druków. No – to teraz mogę działać! :D

Tylko żeby koza dawała więcej mleka. Ostatnio coś zarwała z tym mleczkiem. Chyba znowu zacznę ją dokarmiać owsem i prowadzić do wodopoju by się napiła do syta, bo sama za leniwa by zejść samodzielnie do źródełka. Trzeba odsadzić koźlaka od drugiej kozy i zacząć ją doić by było więcej mleka i bym mogła więcej tego sera wyrabiać tygodniowo.

W paczce przyszedł też bardzo praktyczny organiser – ciemnozielona płachta z przezroczystymi kieszeniami do zawieszenia na drzwiach. Nawtykałam pełno drobiazgów do tych kieszonek – druki, blankiety, przepisy kulinarne, mini poradniki, szczotki do włosów i jeszcze zostało miejsce na torebki z nasionami i torebki z przyprawami. Bardzo poręczna rzecz ten organiser. Dostałam też dwa długopisy w piórniczku. Długopisy mają tę część piszącą taką w sam raz do wypełniania samokopiujących druków. No i podkoszulek bawełniany – został zaadaptowany jako koszulka do spania. No i mata dla listonosza do samochodu – człek bardzo w porządku jest – nawet Blaneczka go doceniła... :)

Skarbów a skarbów dostałam - bardzo się z nich cieszę... :)
Sam fakt, że ktoś się zatroszczył o mnie i przysłał paczkę - bardzo miły sercu memu... :)
Trzeba będzie więcej serka posłać Blaneczce... Niech się tylko kozy rozmlecznią... ;)

Rozprawowy wtorek

wtorek, 3 luty 2009
Rozprawa w sądzie.
Dzielnicowy pod przysięgą zeznał, że “kozy pogryzyły psy” :))))))
Kurka wodna - co za krwiożercze bestie te kozy... :D

Wycieczkowy poniedziałek

poniedziałek, 2 luty 2009
Poszłam na wieś nadać paczkę z serem. Towarzyszyły mi suka Saba i koza Agatka.
Zwłaszcza Agatka wzbudziła sensację we wsi :D
Szła przy nodze posłuszna jak pies. Z lewej mej strony suka Saba, a z prawej koza Agata :D
A ja w środku jak królewna Śnieżka z dwoma krasnalami :D

Obornikowa niedziela

niedziela, 1 luty 2009
Cała niedziela bardzo pracowita. Wywaliłam aż 11 taczek gnoju od krów. Trzeba to robić, bo gdy ziemia zmięknie nie dam rady wywieźć na mokrą łąkę.

sobota, 31 stycznia 2009

Zakwitły hiacynty...

sobota, 31 stycznia 2009
Wczoraj dzień mi tak szybko minął, że właściwie nie pamiętam za dokładnie jak go spędziłam...
Rano bardzo zmęczona byłam – ledwie wstałam z łóżka i zrobiłam obrządek zwierzyny. Gdy już wyszłam na dwór, to nabrałam wigoru i żwawo pokręciłam się po obejściu. Nawet kilka taczek gnoju wywiązłam na łąkę i rozrzuciłam. Pomału trzeba to robić, bo potem jak się za dużo uzbiera to nie dam rady. Zamarznięty grunt sprzyja przewozowi taczką. Gdy zacznie się odwilż, to taczka ugrzęźnie w błocie i nic nie wywiozę.
Ostatnio podstawowe narzędzia mi się popsuły – widły do gnoju, siekiera do drewna opałowego.
Jakoś sobie radzę bez nich. Widły używam małe, trójzębne. W sumie mogą być. Mniej nimi nabieram, za to są lżejsze, a ja wszak kobieta, to nie mam tyle siły co facet by nosić wielkie bryły gnoju.

Sobota zleciała szybko jakby kto z bicza strzelił. Zrobiłam obrządek zwierzyny, a potem zajęłam się zmywaniem, gotowaniem, wyrobem sera i małym przemeblowaniem w kuchni. W kuchni pięknie zakwitły hiacynty i pachnie upojnie...

Zrobiłam porządny obiad, a z wczoraj miałam zrobioną galaretkę. Wczoraj też zrobiłam budyń – oczywiście łapą, bo się śpieszyłam więc nie zapisałam składników ile czego się daje, bo robię to na czuja.
No i wieczór. Nie ma czasu na nic innego. Jednym okiem oglądam jakieś kolejne móvie, drugim lookam w computerrr... :) Jestem tak śpiąca i zmęczona, że nie chce mi się pisać...

czwartek, 29 stycznia 2009

Wpadł Mietek

Pogadaliśmy chwilę o tym co u każdego z nas słychać. On pracuje w lesie u Sobola, ale nie codziennie. Dostał też propozycję pracy z urzędu. Namawiałam go, by przyjął tę propozycję.
Porozmawialiśmy trochę o tym, o tamtym.

Dał mi jabłka od Grabowskiego. Bardzo ładne - takie czerwoniaste. Ja Mietkowi dałam wcześniej mu obiecany rower, a jaja na sprzedaż dla jakiejś kobiety ze wsi i kilka jajek dla Grabowskiego. Zjedliśmy obiad. Mietek przyniósł mi full wody do kotłów. Zabrał rower i jaja i swoje ręczniki i poszedł na wieś. Ma w sobotę wpaść, ale nie wiem czy towarzysko czy coś pomóc tutaj.

środa, 28 stycznia 2009

Z rana przymrozek i przyprószyło z deczko. Śmieciarze zabrali śmieci. Jeden chciał mi opylić siano luzem.

Scenka ze śmieciarzem:

Śmieciarz: Mam siano do sprzedania.
Indianka: W kostkach czy w balotach?
Śmieciarz: Luzem.
Indianka: To nie wiadomo jak to cenić. A słomę pan ma?
Śmieciarz: Nie, tylko siano. Sprzedałem krowę i byka i zostało mi siano.
Indianka: Mi potrzebna bardziej słoma do ścielenia. Siano jeszcze mam.

Na dworzu leżał przymarznięty do ziemi stary, zniszczony koc. Nie mogłam go oderwać.
Indianka: Może pan go pociągnąć?

Śmieciarz szarpnął koc i koc się oderwał od ziemi. Zabrał koc i worek ze śmieciami i odjechali.

Zimny dziś poranek. Wytargałam jakieś dwa duże słoje do spakowania sera i przymierzyłam do kartonika. Pasują jak ulał. Tylko żeby się nie potłukły, bo nie ma miejsca na włożenie amortyzatorów do kartonnów po bokach. Tylko denka i przykrywki mogę zabezpieczyć styropianem, a boki już nie da rady, choć sam kartonik gruby, więc wystarczy jeśli nikt nie będzie tą paczką rzucał i kopał jak piłkę. Spakuję w to co jest i tyle.
Będzie zgrabna paczuszka.

Wskoczyłam do łóżka by się jeszcze zagrzać przez chwilę.

wtorek, 27 stycznia 2009

Amerykański optymizm

Co do Amerykanów - ich optymistyczna poza wynika z kultu sukcesu, który wyrósł na kulcie ofiarnej pracy. Kult pracy był oparty na wierze, że od pracy i starań pojedynczego człowieka zależy jego los i osiągnięcia. Pierwszymi, którzy przetrwali na nowym lądzie byli Pielgrzymi - ludzie pobożni, pracowici, wyszkoleni w różnych niezbędnych na nowym lądzie rzemiosłach. Poważne, rzetelne podejście do pracy było wyrazem miłości do Boga, któremu wg ich religii była miła pracowitość jego wyznawców. To Pielgrzymi z Europy jako pierwsi założyli osady, które przetrwały do naszych czasów. To dzięki ich ofiarnej pracy Europejczyk przetrwał na kontynencie Amerykańskim.

Natomiast poprzedzający przybycie Pielgrzymów bumelanci, awanturnicy i poszukiwacze złota nastawieni na łatwy zysk – polegli sromotnie. Żadna osada przez nich założona nie przetrwała. Bumelanci polegli z głodu i malarii, bo nie chciało im się pracować ani znaleźć zdrowego klimatycznie miejsca na osadę. Byli zupełnie nieprzygotowani do podboju nowego lądu. Przegrali. Zginęli wszyscy, a wielu z nich śmiercią głodową. Były też przypadki odrażającego kanibalizmu. Zjadali zwłoki swoich towarzyszy, morodowali się nawzajem by jeść zwłoki pomordowanych. Ohyda. Tak skończyli bumelańci z Europy.

Pielgrzymi natomiast przybyli na nowy ląd z wszczepionym kultem pracy, wyposażeni w niezbędne narzędzia do pracy, świetnie zorganizowani. Wysilili się by znaleźć na budowę osady zdrowe klimatycznie miejsce.

Z marszu zabrali się do ciężkiej roboty i nie ustawali, dopóki nie wykarczowali lasu, nie obsiali pól, nie pobudowali młyna, tartatku, a potem ciepłych chat. Nauczyli się też wykorzystywać naturalne zasoby nowego dla nich kontynentu - opanowali uprawę ziemniaka, kukurydzy i innych lokalnych roślin spożywczych. To właśnie ci znakomicie przygotowani, pracowici ludzie osiągnęli jako pierwsi sukces na nowym kontynencie. To właśnie oni przetrwali. Zagospodarowali się i stworzyli podwaliny pod nową cywilizację na kontynencie amerykańskim. Stworzyli podwaliny państwa, które jest obecnie najsilniejszym na świecie mocarstwem.

Amerykanie podświadomie wierzą, że wiara czyni cuda. To widać na każdym kroku w niemal każdym ich filmie. Amerykanie wierzą w siebie i swoje możliwości. Dzięki temu odnoszą sukcesy. Stanowią światową potęgę. Mają powody do dobrego samopoczucia.

Podoba mi się ta ich wiara i optymizm. Podoba mi się ich tolerancja i życzliwość do drugiego człowieka i zdolność do podziwu dla tych, którzy czegoś dokonali.

Nasz naród tego nie potrafi. Nie potrafi wielbić i czcić ludzi, którzy są niezwykli, ponadprzeciętni, którzy potrafią dokonywać rzeczy niemożliwych, odnosić sukcesy. Nasz naród takich ludzi tępi, podcina im skrzydła, nazywa „dziwolągami” i próbuje zrównać do szarej większości. Zawiść to okropna cecha.

Malkontenctwo to okropna przywara naszego narodu. Powoduje, że całe rzesze ludzi, całe społeczności – nie robią nic ze swoim życiem. Czekają, aż ktoś wszystko za nich załatwi, a ponieważ to jest nierealne żądanie – gderają na potęgę na wszystko i wszystkich, a gdy widzą kogoś kto się wybija z szarego tłumu na własną rękę – to szlag ich trafia i takiego by najchętniej wdeptali w ziemię, tak by się już nigdy nie podniósł.

Ja wierzę, że optymizm jest motorem postępu. To on daje wiarę w nasze czyny.
Malkontent narzekający na wszystko i z góry negujący każde przedsięwzięcie - nie dojdzie do niczego. Nawet drzwi nie otworzy by wyjść z domu i podbić świat.

Optymizm jest pozytywny. Jest zaraźliwy. Nas ludzi wystarczająco dużo trosk gnębi, abyśmy mieli dodatkowo chodzić z kwaśnymi minami bez wyraźnego powodu i psuć innym dobry nastrój.

Wolę amerykański optymizm niż polskie gderanie na wszystko i wszystkich.

Mam po dziurki w nosie ludzi, którzy czekają aż ktoś za nich załatwi ich sprawy, niezdolnych do jakichkolwiek akcji, wijących się z zawiści na widok kogoś, kto ma odwagę podjąć ryzyko i wziąć sprawy w swoje ręce.

Weź człowieku sprawy w swoje ręce - pracuj ciężko i wytrwale, a praca Twa przyniesie owoce, które będziesz zawdzięczał tylko sobie i z których będziesz miał pełne prawo być dumnym!

Człowiek, który odnosi sukcesy ze swojej ofiarnej pracy - czuje zadowolenie, jest pogodniejszy.

Twoje życie, jest Twoim życiem. Przeżyj je zgodnie ze swoimi pragnieniami, marzeniami, a przynajmniej spróbuj je tak przeżyć. Żyj swoim życiem i nie licz na wygraną w totka lub na Państwo, które ci wszystko ustawi i załatwi za ciebie.

(odpowiedź na komentarz Blancari)

Budyń domowy kakaowy

Zrobiłam budyń domowy. Pełna improwizacja. Wyszedł. Nie wiem jak, ale wyszedł normalny pyszny budyń. Wniosek? Nie muszę już kupować gotowych budyni. Od dziś robię swoje!

Składniki:
Mleko kozie ok. 1-2 litry
Mąka ziemniaczana - kilka garści
Cukier - kilka garści
Kakao - 1 łyżka czubata

Przepis
Mleko zagotować. W kubku dokłanie rozmieszać pół kubka zimnego mleka z powyższymi składnikami. Do gotującego mleka wlać mieszankę z kubka i wymieszać dokładnie. Gotować chwilę mieszając, aż zacznie gęstnieć. Nie trzeba dodawać masła, bo mleko kozie jest dwu, a nawet trzykrotnie tłuściejsze od mleka krowiego. Gorący budyń wlać do salaterek lub kubków.

Smacznego!

(dokładne ilości użytych składników podam innym razem, gdy zmierzę jakie ilości ich zużyłam :))

Chcę być wolna

Mieszkam na odludziu i nigdzie nie bywam. Nie bywam, bo nie mogę i nie mam takiej możliwości.
Nie mam okazji poznania na żywo kogokolwiek, a zwłaszcza mężczyzny, który by mi się spodobał.

Zrobiłam co mogłam ze swojej strony - założyłam profil na Sympatii i napisałam o sobie baaardzo dużo i baaardzo szczerze. Próbowałam też poznać kilku mężczyzn, którzy mi się spodobali na tym portalu. Niewiele z tego wynikło. Na tym koniec. Nic więcej nie będę robić.

Ostatnio wyklarowały mi się nowe priorytety. Przestało mi zależeć na zakładaniu rodziny. Chcę być wolna.
Bycie wolnym daje tę przewagę nad tkwienie w jakimś nudnym związku, że masz nadzieję na MIŁOŚĆ.
Tkwiąc w banalnym, niezbyt udanym związku nawet tej nadziei jesteś pozbawionym. Wolę wolność i nadzieję, niż bylejaki, niesatysfakcjonujący związek z pierwszym lepszym facetem, który się nawinie.

Z tym że tu, gdzie mieszkam, to nikt się nawet nie nawinie. Nie ma takiej możliwości. Dzicz kosmata. Totalne odludzie. Brak dojazdu przez 8 miesięcy w roku. Tylko rycerz na dzielnym rumaku mógłby tu dotrzeć ewentualnie jakiś rajdowiec jeepem :) Pierwsi wyginęli kilkaset lat temu, a drugich jest tylu co kot napłakał i raczej tu nie trafią :)

Pozostali mi tylko bystrzy internauci na komputerach wyposażonych w rącze łącza.
Moje łącze z uwagi na archaiczną lokalną infrastrukturę teleinformatyczną jest wolniejsze od żółwia, co przemieszczanie się po internecie mi mocno utrudnia i ogranicza, dlatego znalazłam sobie to spokojne miejsce na tym blogerskim serwerze, gdzie się wyżywam literacko :D licząc na to, że mnie może jaki szlachetny kawaler tu przypadkiem odnajdzie :D i ruszy na pomoc... :) Szanse są marne, ale są :). Niewielu szlachetnych kawalerów błąka się samopas po tej planecie w wieku ok. trzydziestu kilku lat. Większość dawno zagospodarowana przez inne obrotne kobitki :).

Ponad 6 lat temu gdy mieszkałam w mieście i miałam łącze o szybkości 115kb/s – ślizgałam się po stronach jak na łyżwach. Teraz mozolnie wchodzę tylko na te strony, na które konkretnie muszę. Nie ma możliwości abym zaglądała wszędzie tam, gdzie moją uwagę coś przykuje. Może się to kiedyś zmieni.

Koza Plama dostała przedwczoraj ruję. Pokryłam ją pięknym Aramisem. Za 5 miesięcy będą dorodne koźlęta po nim. To już druga koza pokryta szlachetnym, dużym Aramisem rasy saaneńskiej. Chcę by się urodziły kózki. Będą mega mleczne.

Ogier wczoraj się podejrzanie zachowywał. Brykał jakby kogoś chciał z siebie zrzucić, grzebał kopytem. Był wyraźnie zniecierpliwiony. Roznosiła go energia. Zaniepokoiłam się, że może mu jakaś choroba się wdała.

Uspokoiłam się, gdy zobaczyłam jak oba konie radośnie galopują przez pastwisko. Hannibal rozpędził się tak jak koń wyścigowy. Pięknie to wyglądało. Cięższa Indiana dorównywała mu kroku biegnąc tuż tuż.

Te jego brykanie, to po prostu radość :) Koniki poczuły wiosnę. Dzisiaj faktycznie było ciepło jak na wiosnę.
Śniegi topnieją na potęgę. Odsłaniają zielonawe pastwisko. Widać trawa pod czapą śniegu się zainkubatorowała.
Ciekawe, czy będą jeszcze mrozy. Mam ochotę na wiosnę. Moje zwierzęta też :)

Dzisiaj niespecjalnie się czuję. Wczoraj bylam w sklepie pełnym ludzi i ich zarazków. Dzisiaj mnie gardło “drapie”. Ogólne samopoczucie nieco poniżej średniej. Nie za fajne samopoczucie potęguje comiesięczna dolegliwość kobieca. Mdli mnie. Boli mnie podbrzusze i słabo mi.

Zrobiłam sobie dzisiaj dzień off, choć nie do końca. Kilka godzin zostałam dłużej w łóżku, ale ostatecznie i tak wstałam i zajęłam się obrządkiem zwierząt. Potem udałam się do sadu obejrzeć mój inwentarz.
Odgarnęłam spod drzewek warstwę obornika pozostawiając kopczyki ziemne jeszcze.

Przyjrzałam się kilku drzewkom i krzaczkom które jeszcze nie są zabezpieczone siatką. Nic im nie jest, ale trzeba siatkę chroniącą przed zającami założyć.

Obejrzałam końskie pastwisko. Tam trzeba obornik rozrzucić. Dzisiaj koło domu dwie taczki obornika rozrzuciłam na kawałku łączki. Może tam zrobię sobie podręczny warzywnik. Zastanowię się nad tym czy go tutaj robić. Przy domu byłoby poręcznie, ale tutaj dużo zwierzyny się przewala więc nie wiem czy upilnuję warzywa przed zębami i kopytami moich pociech.

Ogólnie to dzisiaj lustrowanie mych włości w sumie zajęło mi ponad 3 godziny. Jednak zanim się przejdzie z jednego krańca do drugiego, to trochę czasu schodzi. No i samo odgarnianie obornika trochę czasu zajęło. Także noszenie kostek siana i ścielenie krowom i koniom w stajni i oborze.

Na dworze dziś ciepło. Śnieg topnieje na potęgę. Jest wiosennie, ale głębsza warstwa ziemi jeszcze zamarznięta. Tylko z wierzchu zrobiło się mokro i grząsko. Rzeczka wezbrała, ale nieznacznie. Na razie przerabia tę wodę co ma do przerobienia. Takie masy wody przydałoby się zatrzymać w jakimś zbiorniku retencyjnym na czas suszy.
Po tak ostrej zimie może być upalne lato.

Słabo mi dzisiaj. Jestem senna. Zrobiłam sobie kakao i upiekłam świeży chleb pszenny, tym razem ze zwykłej mąki pszennej. Dodałam szczyptę cukru, duży kubek mleka koziego i 1/8 kostki świeżych drożdży.
Wyszedł fajny chlebuś, ciut mniejszy niż ten co wczoraj piekłam. Wczorajszy wyszedł badzo ładny.
Zmieszałam mieszankę chlebową z mąką pszenną, dałam mleko kozie, a potem dodałam kminku dość bogato.
Chlebek wyszedł puszysty, sprężysty, smaczny. Idealnie pasował mi do mięsiwa podgrzanego w ostrym sosie.

Chyba się zaraz zdrzemną choć pół godziny czy godzinę, bom senna niemożebnie...

W radio mówią o podwyżkach prądu. Rachunki mogą wzrosnąć o 30 procent, a w piekarniach i cukierniach nawet o 90 procent. To sporo. Wzrosną ceny pieczywa. Jakże się cieszę, że mam już niejaką wprawę w pieczeniu własnego pieczywka. Mąka zwykła jest nadal tania, a zboże staniało w tym roku. Może by pomyśleć o kupowaniu czyszczonej pszenicy i wyrobie własnej mąki? Tylko w czym ją zmielić? Czy młynek bijakowy się do tego nadaje? Mieli zboże na śrutę. Może da się nim też zmielić zboże na mąkę? Młynek bijakowy i tak będę musiała kupić dla moich zwierząt by mielić im zboże na śrutę. Krowom, kozom i drobiowi powinnam dawać śrutę. Konie mogą jeść cały owies, ale pozostałe zwierzęta nie w pełni wykorzystują całe ziarna owsa. Przydałoby się mielić. Tylko to dość poważny wydatek jak na moje mikre gospodarstewko.

Zastanawiam się, czy ustawa dotycząca wytwarzania energii w Polsce została już zmodyfikowana by umożliwić ludziom pozyskiwanie energii na własną rękę poprzez mini turbiny wodne, wiatraki, kolektory sloneczne itd. Bezpieczeństwo energetyczne naszego kraju jest zależne od gazu z Rosji, a ustawa zabraniała legalnej produkcji prądu na własne potrzeby na własną rękę. Ciekawe jakiemu krajowi ta ustawa służyła, bo na pewno nie Polsce i na pewno nie Polakom.

sobota, 24 stycznia 2009

Wielkie pranie

Wczoraj i dzisiaj w nocy zrobiłam wielkie pranie.
Nagrzałam na mym stalowym piecu 3 potężne kotły wody.
Wstawiłam pranie w nowej pralce. Pralka działa wspaniale.
Jest bardzo wydajna i ekonomiczna. W dodatku ma pożyteczną funkcję odsysania wody.
Zużytą wodę z pralki wykorzystałam do umycia łazienki. Zmyłam kafelki, armaturę, podłogę. Ostatecznie ta woda posłużyła mi do przepłukałam wc. Tak więc, tę samą wodę wykorzystałam do 3 celów: do prania, do zmywania łazienki, do przepłukania wc.

W sumie nastawiłam wczoraj 2 prania. Mogłam jeszcze z 2 nastawić, ale o 3.00 w nocy to mi się już spać mocno chciało po gorącej kąpieli, której nie omieszkałam zażyć przy gorącym piecu.

Generalnie jestem zadowolona z mojego nowego nabytku. Mam nadzieję, że mi dłużej posłuży niż tamta poprzednia praleczka. Poprzednia praleczka nie działa i jest kilkakrotnie mniejsza. Tzn. kręci się w niej pranko, ale trzeba trzymać pokrętło ręką, by się bęben w środku obracał, a ja na to nie mam czasu ani ochoty.
Niemniej jednak można ją jeszcze wykorzystać do jakichś drobnych przepierek. Może tetrę do filtrowania mleka będę w niej prała. Byłaby tylko do tego celu. Do prania tkaniny do filtracji mleka.

W związku ze sporą ilością gorącej wody – dzisiaj prania ciąg dalszy. Poza tym nazbierało się ciuchów do prania przez te ostatnie półtora miesiąca, gdy nie miałam w czym prać. No i w związku z tym praniem porządków w domu ciąg dalszy, Do zmycia mam dwa pokoje, kuchnię, korytarz i schody na poddasze. Zanim się zabiorę za zmywanie, muszę setki szpargałów zawalających parter wynieść na strych.

Stoi też sterta naczyń do mycia. Także jest co zmywać tą nagrzaną na piecu wodą.

W ogóle styczeń 2009 roku to u mnie miesiąc porządków w domu. Jakoś mi tak pasuje robić porządki razem z początkiem nowego roku. Chcę wszystko co mam do wysprzątania w domu wysprzątać do końca miesiąca, ale prawdopodobnie nie starczy mi tego stycznia, zatem będę kontynuować przez luty i mam nadzieję, że do końca lutego uporam się z nawałnicą domową i w marzec wejdę czystą stopą, by cieszyć się komfortem mojego mazurskiego mieszkania. Niech będzie skromnie, ale czysto i przytulnie. Trzeba zadbać o swoje gniazdko dla własnego komfortu psychicznego i fizycznego.

Latem i wiosną większość czasu spędzam na dworze – jest co robić na gospodarstwie. Nie ma czasu na dom.
W zeszłym roku cała wiosnę i lato całymi dniami doiłam kozy i przerabiałam mleko na ser, jogurty i kefiry.
Zimą siłą rzeczy spędza się więcej czasu w domu. Jednak obrządek zwierzyny na dworzu zajmuje mi czas do mniej więcej 15.00 godziny, a potem to już zajęcia domowe. Prace domowe. Gotowanie, zmywanie, sprzątanie, pranie. No jest co robić. Dla jednej osoby to full roboty. Jestem pracowita, ale to za dużo pracy dla jednej osoby.

Próbuję sobie jakoś wygospodarować czas na moje biuro. Na razie mi się to nie udaje, stopniowo i do tego dojdę. Gdyby był Mietek i zajął by się obrządkiem, to bym szybciej dobrała się do tego biura. A tak, to jeszcze sporo czasu zejdzie zanim znajdę czas na organizację biura. Najpierw trzeba się uporać z praniem.

Poza kwestią czasu, jest też kwestia siły. Po całym dniu pracy z czego połowę spędzam na dworze przy obrządku zwierzyny, a drugie pół w kuchni przy gotowaniu, zmywaniu i serowarzeniu – wieczorem jestem już tak zmęczona i śpiąca, że nie mam siły ani ochoty zabierać się za porządki w papierach. Ledwo starcza siły na zrobienie i zjedzenie kolacji i obejrzenie jednym okiem jakiegoś filmu na dobranoc :)

Nie byłabym kreatywną osobą, gdybym nie wymyśliła coś na ten brak czasu. Doby nie rozciągnę. Moich możliwości fizycznych też nie. Ale jakby tak mimochodem, przy okazji zacząć robić porządki w biurze?
Zamiast frontalnego ataku na bałagan – zastosować metodę małych kroczków ;)

Tzn. układać to i owo przy okazji przemieszczania się przez biuro ;) Chociaż tyle mogę zrobić :)
Codziennie małe coś, aż po miesiącu w końcu rozgardiasz sam zniknie i zamieni się w idealny porządek ;)

Niegdyś, gdy pracowałam na statku jako stewardesa miałam dziennie do wysprzątania po 50 kabin, dyżur w pralni i prasowalni, pracę w mesie i przy kuchni – i dawałam radę! A teraz ledwie dwa pokoje i jedną kuchnie mam do wysprzątania i nie mogę przez to przebrnąć? Trzeba w sobie znowu uruchomić turbodoładowanie.

Chociaż wtedy nie miałam obrządku zwierzyny do zrobienia, nie musiałam targać drzewa i palić w piecu.
Ale wtedy to też była ciężka praca. Nawet dużo cięższa, bo jak na akord i nadmiar obowiązków. Szef Norweg zamęczał nas coraz to nowymi obowiązkami, a sam się opalał w solarium i grzał w saunie. Po takim kontrakcie to byłam wyżęta z wszelkich sił i energii jak ręcznik. Każdy taki kontrakt musiałam odchorować na lądzie przez kilka tygodni powoli dochodząc do siebie. Na tym statku to była cholernie ciężka praca. Facet sobie w ogóle do głowy nie przyjmował, że człowiek ma ograniczone możliwości psychofizyczne i że taka harówa prowadzi do krańcowego wyczerpania. Traktował nas jak cyborgów, które nigdy się nie męczą i nie muszą odpocząć czy chociażby się wyspać.

piątek, 23 stycznia 2009

Standardowy poranek

Poranek standardowy – wypuszczenie zwierzyny na dwór by mogła się udać do wodopoju.
Dałam też dwu psom karmę. Jeszcze dwu kolejnym muszę zanieść – ale to przy kolejnym wyjściu z domku.
Konie, krowy i kozy skubią siano na dworze, a ja napaliłam w piecu i grzeję sobie wodę na kąpiel i do prania.

Dzisiaj zjadłam całkowicie wiejskie śniadanko: kruche bułeczki własnego wypieku z twarożkiem własnego wyrobu oraz bułeczki z jajeczkiem od własnej kurki. No, tylko do picia jeszcze kupny sok malinowy rozcieńczony przegotowaną gorącą wodą, ale za rok to już postaram się o swój własny sok.

Konfitury i dżem już wyrabiam własne. Wczoraj wieczorem kolacyjka to były właśnie konfitury na moich świeżo upieczonych bułeczkach. Nie ma jak zdrowa żywność :D
I jaka satysfakcja z czegoś, co się zrobiło samemu i w dodatku smakuje :D

czwartek, 22 stycznia 2009

Nocne klikanie

Noc, to czas na opracowywanie rozmaitości na komputerze...

„Zrób to co możesz, z tego co masz, tu i teraz gdzie jesteś.”

No i robię. Codziennie. Codziennie coś. Codziennie mały kroczek do przodu.
Dziś zrobiłam pierwsze w życiu moje własne bułki! I to na oko! I wyszły pyszne!
Takie chrupkie... ;) I’m genius! :D Takie małe co, a jak cieszy... Cała blacha pełne ślicznych chrupkich bułeczek! A gdy zrobię wg przepisu, to będą jeszcze lepsze! Czy to możliwe aby były „jeszcze lepsze”?
Zdolne me rączki zdolne... ;) I am so happy about it! :D

A poranek miałam połamany. Obudziłam się taaaaka obolała. Wszystkie kończyny mnie bolały.
Nogi to po wczorajszej wyprawie. Ręce to po przedwczorajszym noszeniu wiader wody.
Musiałam swoje odleżeć, bo nie dałam rady wstać. Po południu wstałam i zajęłam się zwierzyną.

Jutro zachęcona udanymi bułeczkami dzisiejszymi spróbuję zrobić nowe bułeczki wg jednego z przepisów które skrzętnie zebrałam... ;)

środa, 21 stycznia 2009

Dzień Babci

Moja Babcia nie żyje... Od lat już... Zapalę świeczkę w jej intencji... Gdyby żyła, zabrałabym ją ze sobą tutaj na te Mazury.

Dostałam zamówienie na serek kozi. Spakowałam pieczołowicie serek w zgrabną paczuszkę. Spakowaną paczuszkę natychmiast wsunęłam do lodówki. Serek świeżutki, śmietankowy – pyszny wyszedł. Troszkę mi zostało na śniadanie. Paczuszkę trzeba dzisiaj wysłać. Jeszcze tylko zaadresować pakuneczek i trzeba zanieść na pocztę.

Wczoraj w końcu dostałam pralkę. Dzisiaj mam zamiar ją sprawdzić czy aby i ta nie uszkodzona, bo licho nie śpi.

Także wczoraj koza Prima dostała ruję. Puściłam do niej Aramisa – kozła saaneńskiego wielkiej urody.
Pan Jacuś – szef stada – chwilowo odseparowany od reszty stadka. On teraz ma nie kryć. Czas by Aramis się wykazał.

Dzisiaj rano wpuściłam konie do wodopoju krowiego, bo mam podejrzenie, że ich wodopój zamarzł.
Niech się napiją do syta, a potem wypuszczę krowy. Konie i krowy trzymam osobno, bo konie atakują dla zabawy krowy. Ostatnio zagnały jedną z krów do rzeczki i biedna krówka ugrzęzła w lodowatej wodzie – zaplątała się w sznurki elektrycznego pastucha.

Pośpieszyłam jej na pomoc. Przecięłam sznurki i krówcia o własnych siłach wyszła z rzeczki. Całe szczęście. Ja już przewidując najczarniejszy scenariusz wzięłam ze sobą linkę by ją wyciągać. Nie byłoby łatwo wyciągnąć ciężką krowę z rzeczki, gdyby się tam mocniej zaklinowała. Musiałabym stosować jakieś dźwignie i naciągi w oparciu o rosnące nad rzeczką drzewa. Na szczęście się bez tego obeszło. Po oswobodzeniu krówci natychmiast zagnałam bydło do obory, by się krówcia zagrzała (w oborze jest dużo cieplej).

Powędrowałam dziś na punkt pocztowy w sklepie w Sokółkach, ale okazało się, że listonosz już zabrał przesyłki do wysłania i już tego dnia nikt by mego serka nie nadał w Polskę. Szkoda mi było ryzykować świeżością mego białego smakołyku i poświęciłam się 30-sto kilometrowej wyprawie na pocztę w Kowalach, z czego kilkanaście kilometrów przebyłam na moich długodystansowych nóżkach :D Oczywiście, że łapałam okazje. Sęk w tym, że zanim złapałam, to swoje musiałam przejść. Także po samych Kowalach zrobiłam gdzieś z 2 kilometry.

Zanim opuściłam Sokółki, spotkało mnie na drodze dwóch znajomych chłopów.

Scenka na drodze w Sokółkach:
Sławek: „Co słychać Iza – słyszałem, że potrzebujesz słomy. Mam duuużo słomy. Mogę ci ją dać. Wszystką słomę.
Indianka: „Za darmo nie. Dam ci ser i jaja na wymianę.”
Sławek: „eee... za darmo ci dam... Ja nie potrzebuję jajek. Mam swoje jajka. Dwa. Dwa jajka mam.”
Indianka zachowując kamienną twarz (to nie był zaskakujący żarcik, raczej typowy dla tego rodzaju środowiska wiejskiego – sprośny i oklepany do znudzenia): „Ty nie masz jaj. Nie masz kur.”
Sławek: „Mam kury.”
Indianka: „Masz znowu kury? A nie miałeś? Lis ci zeżarł ostatnio.
Sławek: „Mam kury teraz.”
Indianka: „No to ci dam sam ser na wymianę.”
Sławek: „Nie potrzebuję. Mam krowę i mam ser. Robię swój własny twaróg.”
Indianka: „Robisz twaróg? No to nie mam nic na wymianę, a ty nie masz czym tej słomy przywieźć. Nie masz ciągnika”
Sławek zapalając się do pomysłu: „aaa... ciągnik się znajdzie...” i dalej śliniąc się obleśnie: „...pokochamy się i dam ci słomę. Pokochamy się? Jak się ze mną pokochasz, to dam ci całą słomę jaką mam. Z całej stodoły.”
Indianka się wkurwiła: „Co??? Co zrobimy?! Ocipiałeś?! A co, czy ja jestem jakaś tania prostytutka by się puszczać za byle słomę z byle kim?”
Wkurzona pomaszerowała dalej nie oglądając się za siebie i nie słuchając mruczących coś tam pod nosem przed chwilą spotkanych dwóch chłopów.

Najważniejsze, że do Kowal szybko dotarłam – śpieszyłam się by zdążyć z nadaniem drogocennej paczuszki.
Powrót już nie był aż tak istotny i w sumie nie przeszkadzało mi to, że musiałam przejść 10 kilometrów zanim złapałam okazję powrotną :D Gdy dotarłam do wsi, zrobiłam jeszcze drobniutkie zakupy wydając ostatnie groszaki na nasiona :D Ale za to jakie nasiona :D Kupiłam 60 drzew w pigułce – czyli 60 orzechów :D
- 30 laskowych i 30 włoskich :D Teraz je zapobiegawczo stratyfikuję w lodówce, choć nie do końca wiem czy tak trzeba. Laskowe pewnie tak, ale włoskie niekoniecznie. Wszak pochodzą z dość ciepławego klimatu.
Sprawdzę później w necie jak z onymi nasiony postępować :D

W sklepie było pustawo. Weszłam i wpierw zaczęłam lustrować witrynę z nabiałem próbując wyśledzić naturalny jogurt, śmietanę i kwaśne mleko – oczywiście, że nie kupuję krowiego nabiału by go spożywać – używam tylko marginalne ilości tych produktów do zaszczepiania mojego koziego mleka odpowiednimi kulturami mleczarskimi. Prosto i tanio. Niezawodnie. Ale musi być stricte naturalny jogurt, śmietana czy mleko.
BEZ ŻADNYCH DODATKÓW. Tylko naturalne szczepy bakterii muszą być zawarte w tych produktach.

Co jakiś czas kupuję świeże bakterie, a potem lecę już na tych wyhodowanych na kozim mleku, zostawiając sobie odrobinę skwaśniałego koziego mleka lub odrobinę koziego jogurtu do zaszczepiania kolejnych nastawów.

Mam też kupione i czekające na użycie suszone szczepy bakterii, ale na razie ich nie musiałam używać.
Trzymam je na szczególny czas, gdy zabiorę się za wyrób serów podpuszczkowych. Na razie mam za mało mleka i czasu na to. Świeże mleko od jednej kozy mam głównie na swoje potrzeby. Na bieżąco wykorzystuję je do wyrobu budyniów, naleśników, ciasta, zaprawiania zup i sosów, wyrobu twarogu do naleśników i na kanapki,
do wyrobu kopytek. Prawie nic nie zostaje. Mleczko znika w mgnieniu oka.

Gdy tak lustrowałam bacznym okiem nabiałową witrynę – nagle uczułam, że coś mnie złapało za kolano... ;)
Obejrzałam się i zobaczyłam szczerbatego chłopa – znanego mi z widzenia.

Scenka w sklepie:
Szczerbaty chłop: „Iza, co słychać? Ja tam muszę wpaść do ciebie na ciepłe nóżki”
Indianka krzywo patrząc na szczerbola: „że co?? Nie ma takiej opcji!”
Szczerbaty chłop: „Wpadnę do ciebie, Iza!”
Indianka: „NIE. Nie ma takiej opcji i tyle. Koniec tematu.”
Indianka minęła obojętnie szczerbola i poszła oglądać inne witryny i półki. Szczerbol po chwili ulotnił się ze sklepu.

No i wtedy wyśledziłam wśród tych półek wiejskiego sklepu owe orzechy... Oczy zaśmiały się mi do tych beżowych skarbów. Przećto z takiego malusiego orzeszka wyrasta potężne drzewo! Więc za ostatnie grosze kupiłam owe nasiony :D

Spodobało mi się ujrzane na blogu koleżanki bardzo mądre przysłowie: „zrób to co możesz, z tego co masz, tu i teraz gdzie jesteś”. Bo chociaż niekoniecznie stać mnie na zakup kolejnych gotowych drzewek do mego sadu, to na zakup nasion stać mnie na pewno i na pewno coś z nich wykiełkuje – nawet jeśli nie wszystkie, to choć część i wcześniej czy później (raczej później) doczekam się z nich swoich orzechów, a Indianka luuuubi orzechy :D

Wróciłam do mego wiejskiego domku przez pole po moich własnych śladach odciśniętych w śniegu zastanawiając się nad swoistą mentalnością miejscowych wieśniaków. Przemknęło mi przez myśl, że gdybym przestała ich traktować jak dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, a zaczęła traktować jak głupiutkie kozy, to może przestaną mnie tak wkurzać. Kozy też są namolne. Namolne, wścibskie, wszędobylskie. Taka ich natura.

Lokalni wieśniacy też są obdarzeni podobnymi cechami. Tyle, że mają jeszcze dodatkowo kilka gorszych cech takich jak plotkarstwo, łgarstwo, lepkie rączki, rozpasana chciwość itp. Jednak zdecydowanie wolę obcowanie z moimi kozami, niż z miejscowymi wieśniakami ;)

Na podwórku zastałam mój zwierzyniec w komplecie: bydło, konie, kozy. Kozy zaraz się skryły w koziarni, bo zaczęło dżdżyć (zaczął siąpić bardzo drobny deszcz).

Weszłam do domku, przebrałam się i wyszłam do zwierzyny. Zawiozłam taczką krowom i koniom siano i słomę.
Pościeliłam słomę i zadałam siano na noc. Zamknęłam kozy. Kóz nie było gwałtu dokarmiać – radzą sobie same ściągając samodzielnie kostki ze strychu przez otwór w suficie. Nie jestem zachwycona ich samodzielnością, bo niszczą w ten sposób sporo siana, ale przynajmniej są najedzone.

Zaniosłam psom karmę. Wydoiłam Agatkę, która z krzykiem ku mnie podbiegła domagając się dojenia, a następnie zaprowadziłam ją do koziarni. Uwolniłam Pana Jacusia by się poszedł napić. Wody napić ;) Pan Jacuś to szef stadka kóz – obecnie w separacji coby nie zapylał kóz ;)

Weszłam do domu i nalałam sobie talerz gorącej zupy, którą zaczęłam podgrzewać, gdy tylko wróciłam z wyprawy. Jak dobrze, że tę zupę wczoraj sobie ugotowałam na dziś... Po wyprawie – jak znalazł ;)

Potem zrobiłam budyń, który czeka cierpliwie, aż w końcu przestanę klikać i się za niego łakomię zabiorę. Budyniu będzie tym smaczniejszy, bo z kupionym dzisiaj sokiem malinowym – pycha ;D.

Indianka uwielbia maliny. Indianka i jej kuzynka niegdyś jako małe psotne dziewczynki zajadały się malinami w babcinym ogrodzie... buuu... Naszej kochanej Babci już nie ma... :((((((((
Posadzę tych malin wiosną przez wzgląd na tamte dobre czasy, kiedy słońce świeciło, dziadkowie żyli, a my -małe dziewczynki bawiłyśmy się w księżniczki i dobre wróżki ;)

Ewuś prawdopodobnie ze swoim nowym partnerem wpadnie do mnie na urlop w tym roku.
To ja ją namówiłam, by założyła profil na Sympatii. Posłuchała i jest teraz bardzo szczęśliwa. Bardzo mnie to cieszy, że chociaż ona ;) Tak długo była sama - aż 8 lat. Teraz nareszcie spotkała cudownego mężczyznę i jest z nim baaardzo szczęśliwa.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Rozkojarzona

Ufff...
Nie pamiętam co dzisiaj robiłam – taka rozkojarzona byłam ;)
Rano do 16.00 obrządek zwierzaków, potem coś do jedzenia dla siebie. Jakiś film jednym okiem.
Aaa... Rano zrobiłam awanturę o pralkę :D. Wreszcie ją jutro dostanę.
W piecu się coś licho pali, ale jakoś pali. Chyba muszę naciąć świeżego drzewa.

sobota, 17 stycznia 2009

Experymenty kulinarne

sobota, 17 stycznia 2009 wieczór
Nie mogę się napatrzeć na te rozwijające kulinarnie mnie przepisy.
Zaciekawiła mnie tarta. Koniecznie muszę to cudo wypróbować, gdy przyjedzie do mnie kuzynka lub koleżanka.

Zwierzaki zagnane do obór, stajni i koziarni. Wyciągnęłam też na dwór po kostce siana na poranny posiłek dla zwierzyny. Jutro tylko je z rana wypuszczę by poszły się napić i wróciwszy będą mogły skubać siano na dworze.
Obory, stajnie i koziarnię zamknę, aby nie brudziły tam zbędnie. Niech się załatwiają na śniegu, a nie w środku.

Jutro spróbuję wygospodarować trochę czasu na moje biuro. Trzeba je w końcu urządzić.

Miałam chęć upiec bułki – zamiast tego zrobiłam budyń i sos twarogowo-jajeczny, a następnie go przerobiłam na pastę kanapkową.
Pasta serowo-jajeczna to pełna improwizacja. Po prostu potrzebuję coś na kanapki.

PRZEPISY

Pikantna Pasta Twarogowo-Jajeczna a la Rancho Romantica de Red

Kilogram miękkiego twarogu koziego
15-20 ugotowanych na twardo jaj
4-5 dużych ząbków czosnku
majeranek lub oregano
bazylia
kilka świeżych listków szałwi
pieprz, sól do smaku

Jaja siekamy drobno i mieszamy z serem kozim. Siekamy drobniutko czosnek i listki szałwi, bazylii, oregano. Dodajemy do masy. Solimy i pieprzymy do smaku. Całość dokładnie mieszamy.
Pasta znakomicie nadaje się na kanapki

Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red

1 Kg miękkiego twarogu koziego
5 jaj ugotowanych na twardo
5 dużych ząbków czosnku
kilka świeżych listków szałwi
majeranek lub oregano
nać pietruszki
bazylia
sól, pieprz

Jaja siekamy drobno i mieszamy z serem kozim. Siekamy drobniutko czosnek, listki szałwi, oregano, bazylii i pietruszki. Dodajemy do masy. Solimy i pieprzymy do smaku. Całość dokładnie mieszamy.
Sos znakomicie nadaje się do sałatek, do jaj gotowanych na twardo, do ziemniaków, do nadzienia avocado.

Wystawna przekąska a la Rancho Romantica de Red

Pikantna Pasta Twarogowo-Jajeczna a la Rancho Romantica de Red – 2 litry
30 sztuk avocado

Avocado przekrawamy na pół, wyjmujemy pestkę. W miejsce zagłębienia po pestce nakładamy czubatą łyżkę Pikantnej Pasty Twarogowo-Jajecznej a la Rancho Romantica de Red.
Połówki avocado wraz z nadzieniem układamy na 3 dużych półmiskach przyozdobionych pietruszką lub liśćmi i kwiatami nastrucji. Obok stawiamy 3 filiżanki z małymi łyżeczkami do avocado. Jemy wybierając avocado wraz z nadzieniem przy pomocy tychże łyżeczek.

Sałatka pomidorowo-twarogowa a la Rancho Romantica de Red
5 pomidorów
liście pietruszki
Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red – litr

Pomidory kroimy w plasterki i mieszamy z Pikantnym Sosem Twarogowo-Jajecznym a la Rancho Romantica de Red. Wykładamy na owalny półmisek. Dekorujemy natką pietruszki.

Wykwintna Sałatka kwiatowa la Rancho Romantica de Red
30 kwiatów nasturcji
20 liści nasturcji
Pikantny Sos Twarogowo-Jajeczny a la Rancho Romantica de Red – litr

Drobno siekamy liście nasturcji i jej kwiatów (zostawiając część kwiatów ku ozdobie).
Posiekane liście i kwiaty mieszamy z Pikantnym Sosem Twarogowo-Jajecznym a la Rancho Romantica de Red. Wykładamy na owalny półmisek. Dekorujemy całymi kwiatami nasturcji.

Potrawy indiańskie :D

hahaha... :D
Przy okazji znalazłam parę potraw indiańskich...
Nie mogłam sobie odmówić przyjemności ich skopiowania, tym bardziej że składniki brzmią smakowicie, więc i potrawa z nich zrobiona musi być smaczna :)))))))).
Wypróbuję ją w odpowiednim czasie :D

Talerz z pomidorami i mozarella po indiańsku

  • pokrojony pomidor w plastry
  • pokrojony ser mozarella w plastry
  • oliwa z oliwek
  • pieprz w kulkach
  • listki bazyli
  • szczypiorek
  • oregano
  • sól
Pokrojone w plastry pomidory (np. 1 pomidor na jeden talerz) położyć na przemian z plastrami mozarelli tworząc koło. Polać oliwą, posolić, oreganować (posypać oregano), na środek dać listek bazylii, na całość rozsypać kilka ziarenek okrągłego pieprzu (sam sobie znajduje miejsce na talerzu). Wziąć trzy równo dopasowane do siebie szczypiorki długości około 15 cm, związać je jakieś 3 cm od góry czwartym szczypiorkiem i rozłożyć na talerzu pionowo - tworzy to taki wigwam nad tą całą sałatką. Podać z gorącą bagietką oraz prosto z lodówki wyjętym masłem z czosnkiem.

Pieczywo własnego wyrobu - niammm... ;)

Ugotowałam kartoflankę. Przydałoby się upiec kozinę by było mięso do chleba. Obrządek zwierzyny i gotowanie/zmywanie pochłaniają mi większość czasu. Brakuje mi czasu na inne rzeczy. Jakoś się trzeba zorganizować inaczej by starczało.

Mam dzisiaj chęć upiec bułki. Uwielbiam bułki :).
Znalazłam kilka ciekawych przepisów, które mam zamiar dzisiaj wypróbować. No może nie wszystkie na raz ;)

Bułki mleczne

* 1 litr mleka
* 2 łyżki cukru
* 10 dag drożdży
* mąka
* szczypta soli
* 3 jajka

Drożdże rozrabiamy z cukrem w połowie szklanki lekko podgrzanego mleka i odstawiamy do momentu, aż zaczną garować. Z tak przygotowanych drożdży, soli, pozostałego mleka, 2 całych jajek i 1 białka oraz mąki zagniatamy i dobrze wyrabiamy ciasto, po czym odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Mąki należy dodać tyle, aby ciasto nie kleiło się do rąk i dały się uformować ładne kulki. Pozostałe żółtko roztrzepujemy z 2-3 łyżkami mleka. Uformowane bułki układamy na natłuszczonej blasze, malujemy przy pomocy pędzelka wcześniej przygotowanym żółtkiem i pozostawiamy ponownie do wyrośnięcia. Następnie pieczemy nasze bułki w piekarniku, w temperaturze około 200°C.

Bułki serowe

* 1/2 kg mąki pełnoziarnistej
* 2 łyżeczki proszku do pieczenia
* 2 łyżeczki soli
* 1 łyżeczka cukru
* 400 g tłustego twarożku
* 3 jajka

Mąkę, proszek, sól i cukier wymieszać. Dodać jajka i twarożek. Wyrobić na gładko. Za pomocą dwóch łyżek, lub prościej za pomocą rąk formować bułeczki i kłaść na wysmarowaną tłuszczem blachę (można ją również wyłożyć folią aluminiową). Piec 20 minutw piekarniku nagrzanym do 200°C.

Bułki pszenne II

* 90 dag grubo mielonej mąki pszennej
* 2,5 szklanki pełnotłustego zsiadłego mleka
* 2 jajka
* 2 dag drożdży
* 1 dag soli
* odrobina cukru

Zsiadłe mleko lekko ogrzać, dodać trzecią część mąki i roztarte z cukrem drożdże. Wymieszać i pozostawić w ciepłym miejscu, aby rozczyn podrósł. Po wyrośnięciu starannie roztrzepać go łyżką, dodać pozostałą mąkę, sól oraz jajko i wyrobić ciasto. Zostawić w ciepłym miejscu, aby drugi raz wyrosło. Ciasto włożyć do formy (nie może zająć więcej niż połowę objętości) i poczekać aż wyrośnie. Przed wstawieniem do pieca lub piekarnika powierzchnię posmarować rozbełtanym jajkiem. Bułkę piecze się 45 minut. Po upieczeniu gorącą powierzchnie posmarować tłuszczem.

Jejku... ile przepisów znalazłam do wypróbowania... wow... odlot... :D
Będę wypiekać pasjami :D

piątek, 16 stycznia 2009

o.... już piątek :D
Wczoraj powędrowałam do Olecka załatwiać swoje sprawy. Co miałam – to załatwiłam. Resztę zostawiłam sobie na kolejne dni. Trochę czasu zabrakło na wszystko. Wróciłam PKSem. Idąc przez wioski i pola śliską wiejską drogą – fiknęłam koziołka i stłukłam kolano. Biedna Indianka. Kolanko stłuczone boli... Wróciłam do domu ostrożnie stąpając niczym kot ;)

Na ganku przywitała mnie wierna suka. Weszłam do domku i zrobiłam sobie jakąś prowizoryczną kolację. Herbatka miętowo-jabłkowa smakowała wyśmienicie. Tak bardzo, że aż 3 kubki wypiłam duszkiem. Pychota. Potem obejrzałam sobie mój ulubiony serial „Gotowe na wszystko” i obrobiłam zdjęcia do publikacji.

środa, 14 stycznia 2009

Dzisiaj bardzo późno obudziłam się. Nie wiem czemu. Musiałam być bardzo zmęczona. Czułam się jakaś taka połamana. Wstałam i wypuściłam zwierzynę z obór, stajni i koziarni. Poszłam poprawić rozerwaną bramkę.
Kurier z wielkimi obawami dojechał po tę pralkę.
Kurier: „Czy jest tam dojazd?”
Indianka: „Tak, wczoraj wieczorem odśnieżono na same podwórko, tak więc Pan dojedzie”
Kurier po chwili: „Grzęznę kołami w śniegu. Nawet jak dojadę to mogę potem nie wyjechać pod górę”
Indianka: „Jak się pan rozpędzi i będzie jechał pewnie to Pan dojedzie, a jak się Pan będzie wahał, to może Pan utknąć”
Z jękiem dojechał w końcu na podwórko. Zabrał pralkę i pojechał. Miał dzwonić, gdyby utknął, ale wyjechał za pierwszym zamachem i nie dzwonił. Wróciłam do domu na śniadanie. Wczorajszy experyment – czyli ciasto w przypadkowym programie okazało się zakalcem, ale smacznym więc ukroiłam sobie kromkę i zjadłam popijając herbatą.

Zdjęli mi forum z kafeterii. Nie wiem czemu. Chyba uznali moje posty za anonsowanie.
Nie szkodzi – założę nowe.

wtorek, 13 stycznia 2009

Wczoraj w nocy napaliłam solidnie w piecu i przy nim się wykąpałam. Niestety, nad ranem gdy podrzuciłam do tlącego się paleniska mokre badyle (a suchych nie ma) – nie załapały. Ale w domu utrzymuje się jeszcze trochę ciepła.

Rano wyszłam od razu do zwierzaków. Powypuszczałam sierściuchy z obór, stajen i koziarni by poszło się napić i przewietrzyć. Ze strychu obory zrzuciłam kostki i siana. Ładowałam na taczkę po jednej i podwoziłam pod oborę i stajnię. Krowy i konie dostały po kostce na śniegu. Resztę kostek zaniosłam do obory i stajni i porozkładałam. U koni równomiernie w dłuuugim żłobie, a krów w dwóch różnych narożnikach aby sobie krowy nie przeszkadzały jedząc.

Na czysty, zmrożony śnieg sypnęłam krowom i kozom i koniom owsa. Każdemu gatunkowi tak, by sobie nawzajem nie wyjadały. Także osobno dostały owies konie – osobno klacz i osobno ogier. Także krowy dostały osobno – w innym miejscu dostała Hiacynta, w drugim miejscu dostała Bernadetta. Bernadetta mnie dziś zadziwiła swoją inteligencją. Mianowicie, gdy zbliżyła się godzina powrotu do obory – podeszła pod okno kuchni i upomniała się abym otworzyła drzwi obory. Po prostu zajrzała do kuchni i spojrzała na mnie znacząco i pomrukując wskazała wielkim krowim łbem oborę. Uśmiechnęłam się. Wyszłam z domu i otworzyłam drzwi obory. Bydełko skrzętnie udało się do środka. Koniki dzisiaj jakoś wcześnie też chciały do środka. Otworzyłam drzwi i weszły grzecznie do stajni. Kózki się trochę kręciły po podwórku jedząc śnieg (są za leniwe by zejść do wodopoju) i wybierając pozostałe ziarnka owsa. Kózka Agatka mecząc zbliżyła się do mnie truchtem upominając się o dojenie. Weszłam do domu, umyłam wiadro i wyszłam do niej. Przywiązałam ją na chwilę do wozu konnego, by się nie kręciła za dużo podczas udoju i wydoiłam doszczętnie. Potem puściłam kózkę by sobie poszła do koziarni.

Weszłam do domu i wstawiłam chleb w dwóch piekarnikach. Po raz pierwszy piekłam w tym nowym piekarniku i przeraziłam się, bo mieszadła się nie kręciły przez długi czas. Zniecierpliwiona wstawiłam drugi chleb w starym piekarniku. Właśnie przeglądałam instrukcję i gwarancję do tego nowego piekarnika, gdy automat wreszcie zaczął mieszać. Odetchnęłam z ulgą. Widać ma inny tryb pracy niż ten mój stary piekarnik.

Wstawiłam chleby i zaczęłam rozmyślać coby tu upichcić tym razem na obiad gdy zadzwonił listonosz, że niesie dla mnie listy i żebym wyszła do niego, bo nie ma dojazdu do mego rancza. Zgodziłam się, bo zrobił mi przysługę - kupił dla mnie paczkę papieru toaletowego.

W połowie drogi między moim gospodarstwem, a gospodarstwem sołtysa spotkałam listonosza, narzekającego na nieodśnieżoną drogę. Powiedział, że upominał się w gminie o odśnieżenie. Zrobiłam foty zaśnieżonej drogi i wróciłam do domu.

Zadzwonił kurier, że nie dotrze dzisiaj do mnie. Umówiłam się z nim na inny dzień.

Otworzyłam książkę kucharską i znalazłam przepis na pierogi leniwe. Zabrałam się do mielenia ziemniaków ręczną maszynką. Muszę kupić sobie malakser, bo bardzo by mi ułatwił przygotowywanie potraw.
Zmielone ziemniaki zmieszałam z kozim twarogiem. Kozi twaróg był tak miękki, że nie trzeba było go mielić.
Dodałam 2 jaja, soli, mąki pszennej i ziemniaczanej i ugniotłam pierwsze w życiu leniwe pierogi.

Ugotowałam sobie porcję. Dodałam podgrzaną resztę kapusty i zjadłam. Kopytka smakowały jak kopytka – czyli udały się. Fajnie. Nowa sprawność zdobyta ;). W tym miesiącu już wypróbowałam robienie kotletów mielonych, gołąbków, zupy buraczkowej, kapuśniaka. Wszystko wyszło i było o dziwo bardzo smaczne. O dziwo, bo nieco modyfikowałam składniki.

Nagle Saba zaczęła ujadać. Otworzyłam drzwi i usłyszałam szum. Odśnieżarka o dziwo dotarła aż na moje podwórko. Wyskoczyłam, by otworzyć bramkę. Facet wjechał, zawrócił i pojechał z powrotem.
Ciekawe, czy mi głównej bramy wjazdowej na rancho nie rozerwał. Jutro trzeba sprawdzić.

Zadzwoniłam do kuriera, by jednak przyjechał jutro, bo trzeba wykorzystać fakt, że droga odśnieżona.
Zgodził się i jutro zabierze pralkę do reklamacji. Bardzo mi tutaj potrzebna ta pralka. Miałam sporo gorącej wody i nieco ciuchów do prania. Wszystkie golfy już ma brudne, a w takie mrozy chodzę wyłącznie w golfach, coby przeziębienia nie kusić.

Reszta kopytek dogotowuje się. Wyszło ponad 3 litry kopytek. Zapakowałam w plastikowe pojemniki hermetyczne i po wystudzeniu zamrożę. Nie jestem fanem kopytek. Zrobiłam je dla urozmaicenia jadłospisu.
Zdecydowanie bardziej wolę potrawy mięsne. Jutro sobie jakieś fajne mięsiwo ugotuję.

Kopytka zamrożone to gotowa potrawa – wystarczy odmrozić i podsmażyć. Gdy nie będę miała czasu gotować, albo będę chciała urozmaicenia – to sobie kiedy wyciągnę i usmażę. Mam chęć na sernik wiedeński. Większość sera koziego zużyłam na te kopytka, ale nastawię świeży twaróg na week end i zrobię sernik. Uwielbiam serniki. Może zaleję go galaretką? Teraz experymentalnie piekę ciasto do herbaty. Experymentalnie, bo składniki wrzuciłam na oko i wstawiłam jakiś program krótszy, który nie wiem jak zadziała na moje ciasto. Jestem ciekawa, co z tego wyjdzie. Może nic? Do tego starego automatu nie mam instrukcji i nie umiem go do końca obsługiwać. Chleb piecze mi dobrze, ale co wyjdzie z ciasta? Okaże się. Skończyła mi się mąka do pieczenia chleba. Będę musiała i tak experymentować ze zwykłą mąką. Na szczęście nowy piekarnik ma instrukcję.
W książce kucharskiej znalazłam ciekawe przepisy na bułeczki mleczne. Mam chęć spróbować zrobić pierwsze w mym życiu bułeczki. Uwielbiam bułeczki, zwłaszcza mleczne. Niech tylko wypróbuję je, to będę piekła pasjami zamiast chleba.

Mietka już nie ma prawie dwa tygodnie. Zadekował się w Sokółkach u starego rencisty i siedzi tam. Miało go nie być kilka dni, a tu się zrobiły już prawie dwa tygodnie. Chyba się tam wprowadził na dobre, bo ze swoją lodówką, chociaż tutaj zostały jeszcze jego ciuchy i telewizor. Nie wiem jakie on ma plany. Może dopiero pojawi się na wiosnę do sadzenia drzewek, a teraz woli pracować w lesie i mieszkać u Grabowskiego.
Pokój się zwolnił – mogę kogoś zaprosić ;)

Jeszcze mam opał. Starczy gdzieś na tydzień. Potem będę musiała naciąć drzewa do pieca. A raczej wcześniej.
Na razie nie mam na to i tak czasu. Mam co robić w domu i przy zwierzętach. Topole mają za długie gałęzie.
Przydałoby się przyciąć. Tam to trzeba z drabiną. Na razie drabina przysypana sianem, więc jej nie ruszę.
Kostki szybko ubywają – niebawem będzie odkryta i do wzięcia. Poza tym drzewka samosiejki porastają mą ziemię. Trzeba będzie je wykarczować.

czwartek, 8 stycznia 2009

To już czwartek??? Jak ten czas leci. Dziś dużo cieplej - już nie ma takiego trzaskającego mrozu, za to śniegu napadało więcej i... nie ma dojazdu do rancza :) We wsi ponoć odśnieżone, ale do mojego rancza nie odśnieżyli.

wtorek, 6 stycznia 2009

ahhh...

Porządki w sypialni utknęły – pół dnia zajął mi obrządek zwierząt, drugie pół – gotowanie i zmywanie.

Teraz jestem padnięta i już nic mi się nie chce... Tylko spać!

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Fucking porządki

Wzięłam się za fucking porządki, bo już ginę we wszechogarniającym bałaganie.
Będzie trudno uporządkować te rzeczy co tu mam, bo brakuje mi mebli, głównie szafek, regałów, szuflad.
Nawet jak to co mam tutaj nagromadzone poukładam, to i tak będzie mi tutaj to zawalidrogą.

Może by jakąś komodę kupić? Ale komoda to koszt. Taniej byłoby kupić deski sosnowe i samej zrobić regały.
Ale na to potrzeba czasu i umiejętności. Regał bym zrobiła, ale komoda pewnie by mi wyszła jakaś niedomykająca się. Poza tym, leży śnieg i nikt mi tutaj nic nie dowiezie przez najbliższe tygodnie – ani dechy, ani komodę.

Wzięłam się za dom. Mietka nie ma – poszedł na kilka dni do znajomego ze wsi do roboty.
Ja tymczasem ociepliłam pianką drzwi wejściowe i palę w piecu na maxa. Pilnuję by mi nie wygasł, bo przy takich temperaturach na zewnątrz to się błyskawicznie mieszkanie wychładza.

Porządkuję sterty papierów i ciuchów. To mi zajmie co najmniej tydzień.

Obrządek z grubsza zrobiony. Zwierzęta nakarmione. Jest zimno, ale słonecznie i nie wieje, więc pozwoliłam im paść się na dworze. Dostały po kostce siana i skubią.

14:08
Hahaha... walka z bałaganem w mojej sypialni trwa... trrrwa...i trrrrwa )))))))))))).
Nawet znalazłam parę ważnych dokumentów... a to dopiero wierzchołek góry lodowej...
Muszę w końcu ogarnąć te papierzyska i zorganizować sobie porządnie biuro. Czeka mnie trochę umysłowej pracy przy rozmaitych papierach – muszę mieć wszystko dobrze posortowane i porozkładane wygodnie bym mogła szybko działać.

Poprzestawiałam trochę te nędzne mebelki jakie tu posiadam: biurko i plastikowe regały na papiery.
Kurzy się na nich niesamowicie. Desperacko komoda z szufladami jest tu potrzebna.

Na strychu mam kilka sosnowych desek rok temu kupionych, wyszlifowanych i pomalowanych drewnochronem.
Miałam z nich robić drzwi do kurnika i stół do kuchni. Z tych zielonych zrobię drzwi do kurnika, a z tych rudych chyba jednak spróbuję komodę zmontować. Najwyżej schrzanię. Jeśli komoda mi nie wyjdzie, to zrobię co najmniej regały i powieszę na nich jakieś zasłonki coby się tak koszmarnie nie kurzyło na te moje dokumenty, papierzyska i gadżety.

niedziela, 4 stycznia 2009

śniegu napadało – Indiankę zasypało... ;)

Na dachach domu, obory i stajni leżą białe, ciche czapy śniegu. Wkoło biało, pięknie, słonecznie.
Mietek wybył dziś na 3 dni do znajomego do roboty do lasu.

W te największe mrozy będę sama :) Ma być minus 20 stopni. Co to dla mnie – mały pikuś ;)
6 lat temu przeżyłam tutaj minus 42 stopnie poniżej zera. Była to moja pierwsza zima na Mazurach.

Byłam sama, a piece przestały działać. Spałam w dresach, kurtce, śpiworze i pod trzema kołdrami. Spała też ze mną moja dalmatynka Sara. Taki mróz, a ja sama bez ogrzewania przez półtora tygodnia. Mało nie zamarzłam.
Zawzięłam się, że wytrzymam. Wytrzymałam. To było extremalne przeżycie ;) Tylko dla dzielnych tygrysków takich jak ja ;) Marznąc tak strasznie, zaprojektowałam wtedy jebitny, stalowy piec.

Ma 2,5 metra długości, 50cm szerokości, wlot na piekarnik i wpuszczony w niego piekarnik, blacha grzejna ma 50cm wysokości, a cały piec wraz z postumentami na których stoi ma ok. metra wysokości. W środku zainstalowana jest też wężownica do grzania wody, niestety przepalona już. Wodę grzeję w ogromnych 44 litrowych kotłach ustawionych na tym długim piecu. Woda nagrzewa się błyskawicznie. Mam pod dostatkiem gorącej wody do zmywania naczyń i mycia się.

Przede wszystkim tenże piec ogrzewa mi cały parter domu, a mógłby i strych, gdyby dorobić rozprowadzające ciepło rury na strychu.

Gotuję też na nim karmę dla psów, potrawy dla nas, warzę sery. Ten piec to wspaniałe me dzieło :) Ja go zaprojektowałam, kupiłam blachy, dałam do pocięcia, pogięcia i spawania wg moich wyliczeń. Błędem było kupienie do niego gotowej wężownicy ze sklepu żelaznego - okazała się za słaba. Trzeba to było zrobić z grubszej rury i dużo większą. Ponadto piec jest o pół metra za długi i piekarnik nie piecze. Tzn. mógłby, ale trzeba by było nawalić tam ogromną ilość drewna i podepchnąć pod sam piekarnik. Niemniej jednak piekarnik sprawdza się jako tzw. duchówka - dobre miejsce dla podtrzymywania temperatury potraw lub do wyrastania ciasta np. na chleb.
Jeszcze kiedyś ten piec trochę przerobię i wtedy będę mogła w nim wypiekać ciasta i chleby.

sobota, 3 stycznia 2009

Dzisiaj jakiś taki mało efektywny dzień. Mietek godzinę spóźnił się do pracy, ja nie mogę zmielić mięsa – nowa ręczna maszynka do mięsa kręci się na wszystkie strony, mało stołu nie wywaliłam, tak topornie mieli mięso.
Czas pomyśleć o elektrycznej maszynce do mięsa. I o nowym, solidnym stole.

Urodziła się śliczna, duża kózka po kózce saaneńskiej. Jest żwawa. Samodzielnie pije mleczko do młodej mamuśki. Fika radośnie po koziarni. Niech rośnie zdrowa i duża.

Nadal walczę w kuchni z maszynką. Zrobiłam też galaretkę na podwieczorek i ciasto wczoraj upieczone zalałam galaretką. Wyszło fajne, smaczne ciacho. To jest moje pierwsze ciasto z blachy z tego nowego piekarnika. I pierwsze z galaretką :). Zima to dobry czas na galaretki – szybko się ścinają za oknem lub na strychu.

Piekarnik sprawuje się wzorowo – jestem zadowolona. Piekarnik jest tak prosty, że aż genialny w swej prostocie i użytkowości. Jedyna rzecz jaka się w nimo może popsuć, to grzałki. Poza tym żadnych pokręteł, czasomierzy, termostatów, lampek, programatorów - nie ma, więc nie ma co się w nim popsuć. Takie proste sprzęty potrafią działać niezawodnie latami. Znajoma mojego ex boyfriend'a ma ponoć taki sam, tyle że pojedynczy i dobrze jej służy od chyba 15 lat.

Ja w moim piekarniku mam dwie półki na dwie blachy do pieczenia, więc mogę jednocześnie piec np. ciasto i bułki. Na razie upiekłam pojedyncze ciasto. Jak zrobić bułki, to muszę troszkę poczytać, bo jeszcze nie robiłam.

piątek, 2 stycznia 2009

Listonosz przywiózł piekarnik. No to teraz pasjami będę piekła ciasta i bułki :)
Listonosz złożył mi życzenia noworoczne, uścisnął dłoń - gość jest bardzo w porządku. Lubię go.
Spytał jak Mietek się sprawuje - pochwaliłam Miecia za wzorową pracę.

Dzisiaj Mietek działał na dworze, a ja cały dzień w kuchni. Pozmywałam naczynia, rozpakowałam i umyłam piekarnik i blachy. Ugotowałam obiad. Zajrzałam do kurnika i królików. Wydoiłam dojną kozę, a drugą zaprowadziłam do porodówki, gdzie dostała siana i dużego cmoka ode mnie, żeby nie było jej smutno samej. Pewnie dziś w nocy urodzi - taka pękata jest i ogon jej prosto stoi.

czwartek, 1 stycznia 2009

czwartek, 1 stycznia 2009

Jaki pierwszy dzień nowego roku – taki cały rok. Dlatego Mietek dzisiaj musiał wzorowo pracować: 8 godzin – od 8.00 do 16.00. I tak wzorowo ma pracować przez cały nowy rok. Nie ma bumelowania i obijania się.

Ja większość dnia spędziłam zajmując się domem, głównie kuchnią. Wyszłam na krótko by wydoić kozę, przeprowadzić inną wysokociężarną kozę do ciepłej i bezpiecznej porodówki, dać siana krowom i koniom, wpuścić bydło i konie do boxów, sprowadzić jedną z suk ze strychu obory na parter, i zrobić obchód włości.

Skontrolowałam robotę Mietka zgodnie z zasadą – „Pańskie oko konia tuczy” – trzeba od czasu do czasu kontrolować pracowników, bo inaczej zaczynają zbyt pobłażliwie dla siebie i niechlujnie podchodzić do zadań.

Mietka robota generalnie okay, tylko aluminiowa taczka nieco odkształciła się od kłód drzewa jakie nią przewoził. Za delikatna jest na takie kłody i kamienie. Ona jest odpowiednia do siana, paszy lub gnoju czy ziemi, ale nie do topornych kłód. Dałam mu stalową taczkę na większym i mocniejszym kole.
Ta stalowa jest odpowiednia do wożenia kłód i kamieni. Jest odporna.

Troszkę śnieżku popadało, ale niewiele. Nie przeszkadza zwozić drewno pod dom.
Mietek sporo przytargał tego drzewa, ale widzę, że jeszcze sporo leży tu i tam. Powoli wysprzątamy tę ziemię.
I jest czym palić w piecu. Dzisiaj ponoć ma być minus 10 stopni w nocy. To dosyć zimno.

Mamy zapas opału na jakiś czas – jest czym palić. Zwierzętom tak urządziłam boxy, że mają ciepło.
Psom może być trochę zimnawo, ale przynajmniej są pod dachem i mają legowiska wysłane słomą.
Dostaną na noc ciepłą karmę, to je trochę rozgrzeje. Chyba jutro im dorzucę ściółki by było im cieplej. Dorzuciłabym dzisiaj, gdybym wcześniej wiedziała, że ma być minus 10. Teraz już ciemno i nie wychodzę z domu. Jestem śpiąca. Upiekłabym ciasto i zrobiła kefir, ale za bardzo kleją mi się oczy. Może jutro to zrobię.

Wczoraj upiekłam świeży chlebek, ale jeszcze w starym automacie. Ten nowy muszę wypróbować. Ale najpierw instrukcja. Najpierw przeczytam instrukcję, a dość gruba jest.

środa, 31 grudnia 2008

Ale jestem zmęczona! Spać spać!
Dzisiaj caaały dzień baaaardzo pracowity: od rana do 15.00 obrządek zwierzyny, odebrałam też paczki od kurierów, a potem palenie w piecu, gotowanie, pranie, zmywanie.

Jestem padnięta, ale pożywny rosół ugotowałam, usmażyłam kotlety, ugotowałam ziemniaki, ugotowałam budyń. Wypróbowałam nową pralkę i tu rozczarowanie - pralka uszkodzona. Cieknie. Muszę zwrócić.
Szkoda, bo ładna, pojemna i fajnie się w niej pierze. Na jutro został mi do wypróbowania nowy automat do wypieku chleba. Dziś jeszcze w starym, małym upiekę chlebek na jutro.

Mietek wrócił przed północą - tym razem od swego wujka. Oczywiście zawiany – no, ale trafił w Sylwestra, to usprawiedliwiony ;)

Trochę pogadaliśmy. Zdał relacje gdzie był i co robił. Potem w skrócie naświetliłam mu błędność rzucania sznurków od kostek siana na podłogę koziarni i stwarzane przez takie niechlujne postępowanie zagrożenia dla zdrowia i życia kóz. Poniał. :) Wytłumaczyłam mu też, jak obchodzić się prawidłowo z ciężarnymi kozami i nowonarodzonymi koźlętami.

Mietek wyszukał ostatni kawałek czekolady w tym domu – świątecznego Mikołaja spod choinki.
Przełamaliśmy dziada na pół i zjedliśmy z budyniem, który dziś ugotowałam. Budyń niesamowity – ugotowany na mleku kozim, ale niezwykłym – na siarze. Gęsty jak legumina. Bardzo pożywny.

niedziela, 28 grudnia 2008

Narodziny i śmierć koźląt...

Rano wielki owczarek niemiecki przywałęsał się na moje podwórko i ujadał wściekle i rzucał się do kóz. Mietek przegnał psa i zamknął koziarnię, ale niestety - jedna z kóz poroniła. Wcześniaki. Maleńkie. Jedno małe po paru godzinach zmarło, drugie następnego dnia.

Szkoda, bo ładne kózeczki były. Z długimi uszami - znaczy saaneńskie, te wysokomlecznej rasy.

Muszę się wziąć za te wałęsające się psy sąsiadów-wieśniaków. Te ataki cudzych psów na moje zwierzęta muszą się skończyć.

Cały dzień coś robiłam. Rano zrobiłam obrządek zwierząt, nabiłam klapę na okienko.
Zabiłam deskami wygryzioną przez psa-przybłędę dziurę w drzwiach do obory gdzie mieszka jedna z moich suk.

Zrobiłam obchód. Sprawdziłam ogrodzenie i ile drzewa leży na mej ziemi. Mietek targał taczką to drzewo pod dom. Zrobiłam kilka świeżych fot.

sobota, 27 grudnia 2008

Poświąteczny spokój

Dziś poświąteczny spokój. Mietka od wczoraj rana nie ma. Wybył na wieś do ziomali. Nawet się nie odmeldował, ale obrządek poranny przy zwierzynie raczej zrobił, bo by inaczej wyła w niebogłosy gdyby jej nie wypuścił do wodopoju i nie dał jeść. Poza tym dzień czy dwa dni wcześniej Mietek dostał ode mnie zielone światło na wyjście jakby chciał iść do kościoła i ogólnie było powiedziane, że święta i wolne ma. Ale muszę mu zwrócić uwagę, by się tak nie ulatniał bez słowa. Tyle, że mógł myśleć, że śpię i może nie chciał mi przeszkadzać. No i dobrze, że zamknął drzwi szczelnie – na skarpetę... :D

Ja natomiast wczorajszy dzionek spędziłam głównie w łóżku na przemian przeglądając sobie opisy drzewek owocowych i jednym okiem oglądając TV. Ubawił mnie film o konfrontacji stylów życia odległych kuzynów z rodziny Sniderów. Jedni Sniderowie z Los Angeles – sztywniacy miejscy, a drudzy hippisowskiego typu Sniderowie z głębokiej wiochy. Ci z wiochy mieli zabawną, swoistą filozofię i sposób życia, ale byli szczęśliwi ze sobą. Taki trochę rodzaj rodziny Adamsów :D Trochę mi pokrewne dusze, zwłaszcza gdy z gara wychynął łeb kozi :D

Ci drudzy z Los Angeles – byli przeciętnymi mieszczuchami. Nudni, rozkapryszeni i wypaleni. Ich wiejscy krewni tchnęli w ich życie dużo pozytywnej energii i ożywili ich zamierający związek.

Za to kocham Amerykanów – za ich bogatą, wyzwoloną, nieskrępowaną różnorodność. Mimo tych skrajnych różnic, Amerykanie potrafią się między sobą dogadywać i przyjaźnić. Każdy żyje jak chce i każdy ma tam swoją szansę, by zrealizować swój American Dream. A ścieżki do tego prowadzą różnorakie.

Dzisiaj nadal sama. Mietek jeszcze na wsi. Z rana wstałam i zrobiłam obrządek, a potem obchód. Nic tak konia nie tuczy jak pańskie oko – jak mówi przysłowie. No i oczywiście brama wjazdowa rozpierdzielona na maxa.
A mówiłam Mietkowi by sprawdził czy szkółkarze zamknęli. W lesie znalazłam sporo suchego drewna – wiatrołomy oraz nacięte i porzucone przed laty pniaki. Jest co zbierać. Na razie obejdzie się bez docinania drewna. To co leży w moim lesie to jak się dokładnie wyzbiera to starczy na większość zimy.

Poza tym teraz gdy zieleń opadła i widać co w tym lesie jest, to stwierdzam, że niewiele tam drzew. Nie wygląda mi to na hektar lasu. Raczej na sporadyczne zadrzewienia tu i ówdzie. Jak się usunie te wiatrołomy, uschnięte drzewa i gęste krzaczory – to tam niewiele tych drzew zostanie. Teren podmokły. Czarny bez by dobrze rósł. Dosadzę na wiosnę. Owoce czarnego bzu to wspaniałe lekarstwo na przeziębienia. Będę robić soki, wina i nalewki z czarnego bzu. Może mi tam moja ulubiona borówka amerykańska urośnie? Trzeba by sprawdzić odczyn gleby. Ale teren podmokły to raczej kwaśny i powinna się udać.

Przy okazji tego spaceru znalazłam jeszcze dwa drzewka bzu czarnego na mojej ziemi, ale niestety zmasakrowane przez kozy. Trzeba będzie przyciąć – może się odrodzą z korzenia.

Od tej nadchodzącej wiosny kózki będą na uwiązach znowu. Koniec z ogryzaniem drzew, zwłaszcza tych pożytecznych.

Zamknęłam bramę wjazdową i trochę poprawiłam ogrodzenie. Wróciłam do domu. Ugotowałam zupę ogórkową.
Potem przycięłam deseczki na wytłuczone okienko u koni. Deseczki przeszlifowałam i nabiłam na okienko, wcześniej dokładnie usunąwszy szkło z ramy. Zgrabnie mi to okienko wyszło, ale niestety okazało się, że okienko nie ma zawiasów do powieszenia na krukach. Konie wygryzły albo wypchnęły je. Teraz zastanawiam się jak to okno powiesić. Mam już koncepcję jak to zrobić, ale to już na jutro, bo dziś już ciemno, a mnie znowu coś zmogło. Myślałam, żem zdrowa już, ale po tym dzisiejszym spacerze mało płuc nie wypluję takiego kaszlu dostałam.

Jutro spróbuję wymienić okna – powiesić w miejsce tego wytłuczonego jakieś inne całe, a to okienko zabite deseczkami nabiję w innym miejscu, gdzie światło nie jest tak niezbędne i gdzie okienko nie musi się koniecznie otwierać.

Przy okazji obrządku zauważyłam, że drzwi do obory gdzie rezyduje jedna z suk są przegryzione na wylot i jest tam już tak duża dziura, że mały kundel Naruszewiczowej może wleźć do środka, więc i tam nabiję deskę lub dwie by załatać dziursko. Ale to już jutro, bo dziś już ciemno, a jam śpiąca.

U krów też drzwi ogryzione i przydałoby się i tam nabić deskę, ale nie wiem czy znajdę jakąś, bom zupełnie bez desek jest. Może jakiś skrawek znajdę.

Sylwester zbliża się wielkimi krokami. Zupełnie mnie to nie rusza. Spędzę go w łóżku, nawet nie wiem czy zechce mi się włączać TV by śledzić coroczne odliczanie itp. Znając na pamięć oklepany do znudzenia repertuar TV – chyba nie włączę... Raczej pośmigam sobie po internecie. Ciekawszy jest.

Czy jakoś szczególnie uczczę Sylwestra? Niekoniecznie. Oleję ten dzień. Może upiekę jakieś dobre mięsko i ciasto, by pierwszego dnia nowego roku było co zjeść porządnego. Jaki pierwszy dzień nowego roku – taki cały rok. Także raczej skupię się na zaplanowaniu pierwszego dnia nowego roku. Niech będzie obfity, dostatni, ale i pracowity. Dużo pracy mnie czeka w tym nowym roku.

18:00
Mietek wrócił. Oczywiście zawiany. No cóż – ten naród tak tutaj funkcjonuje. Większość pije i w święta i bez święta.

czwartek, 25 grudnia 2008

Boże Narodzenie 2008

Wczoraj Wigilia. Dzisiaj pierwszy dzień świąt. Chociaż dla mnie pierwszy dzień świąt to Wigilia.
Jeszcze we wtorek kupiłam drzewka. Od razu je zadołowaliśmy. Następnego dnia nałożyliśmy kaptury z worów coby zabezpieczyć przed zającami. Potem szykowałam jedzonko. Stworzyłam nową potrawę – Piekielne Medaliony. Z najlepszej polędwicy wołowej kotleciki nafaszerowane chilli, czosnkiem, ziołami. Panierowane w jajku i tartej bułce. Zrobiłam też sałatkę. Podstawa taka sama jak tradycyjnie, ale dodałam zielonych oliwek, które domyślnie przysłała mi kuzyneczka Ewunia. Pamiętała, że uwielbiam zielone oliwki... ;)

Zapas karmy dla psów przywiozłam razem ze szkółkarzem, bo musieliśmy jechać do Olecka wydrukować umowę i wybrać kasę z bankomatu. Teraz mam zapas jedzenia dla nas i zwierząt na całą zimę.
No, tylko psom będę musiała jeszcze dokupić karmy, ale na razie mam to z głowy na ok. dwa miesiące.
No i muszę mąki dokupić do pieczenia chleba. Natomiast mam sporo mąki do wypieku ciast i bułek.
Kupiłam piekarnik specjalnie do wypieku ciast i bułek. Powinnam go dostać jeszcze w tym roku.
Kupiłam też nowy automat do wypieku chleba – duży. Z niego chleb starczy nam na dwa dni.
No i nową praleczkę wirnikową, bo ta poprzednia popsuła się. Na piecu stoją potężne gary z gorącą wodą.
Trzeba wykorzystać te wodę i poprać rzeczy. Opału mamy nieco – do końca świąt wystarczy, ale po świętach będę musiała wyruszyć z piłą dociąć drewna na opał. Jestem prawie zdrowa, więc dam radę. Przez święta porządnie wygrzeję się to szybciej wyzdrowieję.

Dzisiaj loose blues. Siedzimy w domu. Tylko rano Mietek wypuścił zwierzynę by napiła się, pościelił zwierzakom na czysto i dał jeść. Teraz cały dzień on ogląda sobie TV, ja klikam na kompie odpisując przyjaciołom i znajomym.

niedziela, 21 grudnia 2008
Wczoraj ubrałam choineczki.
Dzisiaj upiekłam świeży chleb i ciasto. Przydałby mi się duży piekarnik, to bym bułki i różne ciasta jednocześnie piekła.

piątek, 19 grudnia 2008

Wyprawa do Olecka

Byłam w kilku punktach miasta. Wróciłam obładowana torbami po uszy. Najważniejsze zdobycze tego dnia to 3 rozbrajające, śliczniutkie świerczki – miniaturki, które będą robić za choinki w święta, a po świętach pójdą na glebę, a jak da się je wkopać to - w glebę.

Ogólnie dzień udany - miłe kontakty z narodem z wyjątkiem zetknięcia z jednym parszywym skunksem na sam koniec dnia co mi zepsuł dobry humor swoją obrzydliwą chciwością i cwaniakowaniem.

Dzień nieco męczący, a na pewno męczący powrót z ciężkimi tobołami. Niby niewiele czego kupiłam, ale suma summarrum ciążyło mi bardzo, a zwłaszcza bardzo niewygodnie się wracało przez pola z tymi czterema wielkimi torbami.

W ciemnościach przez pastwiska wiodły mnie jasne smużki przyprószonych śnieżkiem wydeptanych latem krowich ścieżek.

środa, 17 grudnia 2008

Bezsłoneczny dzień

Wpadł listonosz z listami - niestety - nie dał się przekabacić by jednak dowieźć mi tę kaszę... Skarży się na wielkie tłumy w marketach. Będę musiała jakoś inaczej sobie poradzić.

Dzień bezsłoneczny. Zajmuję się kuchnią. Pomocnik oporządził bydło i wywozi taczką obornik do sadu. Tam jest bardzo jałowa ziemia. Trzeba dobrze ją nawieźć, aby mi te drzewka owocowały.

wtorek, 16 grudnia 2008

taki sobie dzień...

Vet był. Sprawdził cielaki. Przywiózł cukier i olej - zapasy na zimę. Dałam mu kilka jaj za przysługę. Ledwo 9 sztuk uzbierałam, bo wczoraj znajoma kupiła wszystkie jaja jakie miałam, a dzisiaj kury jeszcze nie zniosły wszystkiego co mają dzisiaj znieść.

Jeszcze brakuje mi co najmniej 60 kg kaszy dla psów. Listonosz nie przywiezie - jest zawalony paczkami i nie ma miejsca w samochodzie. W sklepach kolejki - nie ma czasu stać po kaszę dla mnie.

Będę musiała pojechać sama do Olecka, ale na razie to nie jest możliwe.

Dobrze, że chociaż weterynarz przywiózł część zakupów.

Na dworze szaro, ponuro - ogarnął mnie smutek... Kicia przyszła się poprzytulać.
Jedna suka urwała się wczoraj z uwiązu i przyszła na ganek spać.

"A gdzie jest KOT?" - przeraziłam się widząc sukę na ganku, na którym moment wcześniej była moja ukochana kicia. Sekunda namysłu - gwałtownie podniosłam głowę w górę i ku mojemu ubawieniu ujrzałam kocicę spokojnie siedzącą sobie na belce pod sufitem ;)))))))
Na szczęście kicia ma reflex - pomyślałam z ulgą... ;)

Wyprowadziłam sukę z ganku na dwór i kicia pośpiesznie zeszła z belki skrzętnie ewakuując się do mieszkania.

Mietek krąży po ziemi zbierając wiatrołomy na opał. Sporo ich się uzbierało przez te lata, bo nigdy w sumie nie były zbierane, a to też drewno dobre na opał.

Gdy wyzdrowieję, pójdę naciąć świeże gałęzie i odrosty na opał. Teraz próbuję się wykurować.

Jestem dzisiaj rozbita psychicznie. Spróbuję nad tym zapanować. Znalazłam ciekawą stronkę w internecie, która mnie zainspirowała do sprzątania i aranżacji mojego wiejskiego mieszkania.

Wstanę i coś porobię, póki jasno. W piecu ogień wygasł - trzeba napalić.

Zwierzyna kilka dni mnie nie widzi i stęskniła się. Podchodzi pod okna kuchni próbując mnie wyśledzić w środku... ;)

Ten dzień to nie taki szary i ponury jak mi się wpierw wydał.
Wyjrzałam za okno – a tam nie szaro i ponuro, lecz beżowo-zielonkawo.
Zabrałam się za porządki, głównie w kuchni. Zrobiło się więcej miejsca.

Na korytarzu zebrałam rozsypane przez Mietka zboże. Trzeba gdzieś je upchnąć, bo zawadza.
Ugotowałam obiad. Napaliłam w piecu. Słabo się pali w tym piecu dziś. Coś się piec nie może rozkręcić.

Wieczorem piec w końcu tak się rozbujał, że nagrzał nie tylko powietrze w domu, ale i wielgachne kotły z wodą do zmywania i kąpieli. Nazmywałam kolejną partię naczyń i garnków, a potem wykąpałam się w wielkiej misce przy piecu i umyłam głowę. Cudownie było... Piec przyjemnie grzał, woda gorąca. Wyparzyłam się dokładnie.
Miliony bakcyli ukatrupiłam z wielką przyjemnością ;)

Teraz siedzę sobie w łóżeczku czyściutka, pachnąca i suszę me długie, jedwabiste włosy... frajda :)
Taka kąpiel świetnie poprawia samopoczucie fizyczne i psychiczne. Chandra zblakła i prawie została zapomniana w oparach gorącej kąpieli... Moja przyjaciółka ma rację, twierdząc, że na chandrę najlepsze lekarstwo to zrobić sobie dzień piękności – rozpieszczać się i poświęcać wszelkie starania tylko sobie.
Muszę sobie to zapisać by pamiętać o tym – zawsze gdy mnie dopada smutek – muszę brać gorącą kąpiel, coby zmyć go z siebie. Przebierać się w czyste, nowe ciuchy, smarować kremami i pachnidłami, czesać włosy, obcinać paznokcie itp. – po prostu robić się piękna i boska :)

Ja co prawda przez pierwszą połowę dnia wcieliłam się w Kopciuszka sprzątającego kuchnię i zmywającego gary, ale wieczorem nareszcie zadbałam o siebie. Bo któż jak nie ja ma o mnie zadbać ??? :)

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Piękny sen...

ufff... strasznie osłabiona dzisiaj byłam, gorączkowałam, walczyłam z chorobą – obudziłam się dopiero około 13.00.

Miecio zajął się zwierzyną i natargał stertę suchych gałęzi. Dołów już nie da się kopać. Ziemia zamarzła.
Szkoda.

Ja gdy wstałam podłożyłam do pieca, pozmywałam trochę, obrałam i ugotowałam ziemniaki.
Znowu padłam jak kawka. Muszę tę chorobę wygrzać. Wytłuc te zarazki w wysokiej temperaturze. Przy piecu i w łóżku. Gdy piec dobrze napalony, to w kuchni ciepło jak w saunie. Dobrze grzeje w plecy – po takim grzaniu drogi oddechowe mi się oczyszczają i przestaje cieknąć z nosa.

W TV jakieś nudy. Konkursy -ble ble... Rzygam konkursami. Oglądanie czegoś takiego to strata czasu.
Szkoda życia na takie bzdety. Wolę posurfować w necie. Ale dzisiaj nie usiedzę przed kompem. Łeb sam mi opada.

A sen piękny miałam dziś... śniło mi się moje rodzinne miasto. Kwiaciarnia. Na jednej z pobliskich od mojego byłego miejsca zamieszkania ulicy... przystojny, muskularny, postawny blondyn... całował mnie namiętnie... w tej kwiaciarni...

Byłam speszona. Mężczyzna był taki realny. Był bogaty. Skoligacony z właścicielami kwiaciarni.

Na zapleczu kwiaciarni były dodatkowe, niewielkie pomieszczenia zabudowane wielkimi półkami na których stały używane drogie sprzęty elektroniczne, typu telewizor, wieża, radiomagnetofony i coś tam jeszcze. To były sprzęty tych właścicieli kwiaciarni.

Potem kobieta z kwiaciarni sprowadziła jakiejś poharatane rośliny do sprzedaży. Chciałam się nimi zająć, ale nie dała mi. Wystawiła na sprzedaż te pokaleczone rośliny. Za wysoką cenę.

Staliśmy z tym młodym blondynem na schodach kwiaciarni. Trzymał mnie mocno. Powiedział, abym się nie przejmowała tą kobietą. Że ona czasami taka jest.

Było mi miło w mocnych ramionach tego mężczyzny... Tak swojsko...

niedziela, 14 grudnia 2008

Jam ci jest chora!

Jam ci jest chora! Gardzioł boli, z nosa cieknie, kaszel, ogólne otumanienie, osłabienie.
Przebywam w domu, ale musiałam z kilka razy wyjrzeć na dwór i poinstruować Miecia, co ma robić.
Dziś targa suche gałęzie – wiatrołomy z mego lasku.

Ja miałam się wyleżeć i wygrzać, ale w domu jest robota dla mnie – zmywanie, pranie, sprzątanie.
Idą święta. Trzeba wysprzątać, by było czysto na tę Wigilię.

Może ciacho jakie dzisiaj upiekę... Why not?

Trochę pozmywałam, zrobiłam obiad, wykąpałam się i padłam jak kawka.
Słabo mi. Muszę zrezygnować z moich ambitnych planów zrobienia ciacha.
Nie dam rady. Idę do łóżka.

Słońce pięknie przygrzewa w okna. Przydałoby się umyć szyby... Kurka – dzisiaj nie dam rady.
A jutro może nie być słońca...

sobota, 13 grudnia 2008

Oddałam klacz...

... w dobre ręce... Zupełnie siadły jej tylne nogi. Nie było wyjścia. Nie stać mnie na kosztowne leczenie. Wolałam ją oddać komuś za darmo i dać jej szansę na wyzdrowienie i kilka lat życia, niż
sprzedać ją na mięso za 2500-3000zł, mimo, że bardzo potrzebuję pieniędzy.

Człowiek, który ją zabrał, ma dobre warunki, dużo taniej bo własnej paszy i kasę na weterynarzy. Człowiek ma dobre serce - zajmie się nią. Ma on tam u siebie hucułkę. Klacz ma będzie miała towarzystwo, a hucułka pewnie srokata tak jak moja Indiana, to będzie jej bardziej swojsko z nią.

Natomiast Indiana szaleje za Hossą. Lata po wybiegu, rży, szuka. Bardzo się zżyły przez te kilka ostatnich lat.

Został mi ogierek po Hossie. Indiana i Hannibal bardzo się lubią. Dwa młode konie dobrze się czują w swoim towarzystwie. Hossa to już starsza, dystyngowana dama. Wychowywała Indianę po swojemu. Indianka bardzo ją polubiła - pokochała jak swoją matkę... Teraz to zrozumiałam.
Indiana bardziej przeżywa zniknięcie Hossy niż Hannibal.

Natomiast Hossa całkiem spokojnie wsiadła do trailera. Pewnie myślała, że jedzie do krycia...
I wróci niebawem...

Cielaczki zakolczykowane

Był vet zaszczepić byczki na gruźlicę i przy okazji założyliśmy cielaczkom kolczyki.
Skubańce rosną jak na drożdżach. Służy im pobyt przy matkach.
Tak pięknie sobie śpią w oborze każdy przy swojej matce...
To takie naturalne i uczuciowe... Moje krowy to bardzo troskliwe matki.

Znalezisko

Nareszcie znalazłam to czego tak długo - od miesięcy - szukałam...
Jestem zadowolona ze znaleziska... ;)

Jakie to znalezisko - ujawnię na wiosnę... ;>

piątek, 12 grudnia 2008

Powrót Miecia

Po trzech dniach pobytu i pracy u Bułka - Miecio nareszcie powrócił niczym syn marnotrawny.

Zła jeszcze nie byłam, ale mocno zniecierpliwiona to na pewno. Wszak robota czeka - póki ciepło trzeba szykować tę ziemię pod drzewka, bo na wiosnę się nie wyrobimy.

W dodatku Bułek nie zapłacił Mieciowi za jedną dniówkę.

Pozwoliłam się Mieciowi przebrać i coś gorącego zjeść, po czym zagoniłam do prac okołosiedliskowych i domowych.

W nocy poszliśmy do obory złapać byczki na uwiązy, bo jutro przybywa vet Słowik zaszczepić byczki i założyć moim bysiom kolczyki...

W nocy łatwiej byczki złapać - rozespane. Ale tym razem akurat stały i matki ssały.
Jednak mimo tego utrudnienia, zagnaliśmy buńczuczne bysiorki do boxu, gdzie im założyliśmy owe uwiązy...

czwartek, 11 grudnia 2008

Chora!

No to rozchorowałam się. Gardło boli konkretnie, zaczynam kaszleć, łeb pęka, mięśnie obolałe, ogólnie słabo się czuję.

Miecio z rana wpadł – przywiózł sobie telewizor i worek ciuchów. Oczy miał nieprzytomne z nadmiaru wypitego alkoholu. Dałam mu drugi dzień wolnego. Pojechał z Bułkiem do Mazur przy czymś tam popracować, a potem mieli jechać do Olecka.

Ja wypuściłam zwierzynę do wodopoju, pościeliłam w oborach, stajni i koziarni, zadałam zwierzakom siana i owsa, nakarmiłam psy, pozamykałam bydło, konie i kozy. Weszłam do domu i padłam do łóżka jak kawka. Chyba już dzisiaj nie wstanę.

środa, 10 grudnia 2008

Przeziębiony środek tygodnia

Wczoraj była rozprawa – czterech na jednego, a dokładniej czterech wieśniaków na jedną mieszczkę ;) Mieszczka broniła się jak umiała... ;)

Po rozprawie zaszłam na komendę policji... Ale tam się kulturalnie zrobiło! Zostałam uraczona herbatą! ;)))
No, no, no... ;)

Dzisiaj Miecio ma wychodne. Nie ma go cały dzień.
A ja robię porządki na łące i w oborach...

Gardło mnie "drapie". Przeziębiłam się.

Gardzioł boli! Idę do łóżka!

niedziela, 7 grudnia 2008

Owocna niedziela

To był bardzo rzetelnie przepracowany dzień. Trzeba kopać póki się da. Niebawem znowu spadnie śnieg i złapie mróz i nic się w sadzie nie zrobi. Jest masa roboty do zrobienia, więc nie ma co czekać do wiosny, bo się nie wyrobie z tym sadem.

Wieczorem zabraliśmy się za prace domowe - ja ugotowałam pyszny gulasz wołowy i naszykowałam mięsa na najbliższe dni. Miecio pozmywał gary. Piorę ciuchy, bo dużo gorącej wody mamy - zagrzała się aż miło w wielkich kotłach na piecu. Trzeba ją wykorzystać maksymalnie do zmywania, prania i mycia się zanim ostygnie.

Po podwórku biegają już dwa kundle sąsiadów. Ten drugi to kundelek od Naruszewiczowej.
Krew mnie zalewa. Rozważam zakup wiatrówki.

Drugi sposób pozbycia się intruzów - spuszczenie kaukaza. On rozszarpie te kundle w drobny mak. Tylko kłaki zostaną.

Upierdliwy kundel

Od kilku dni na moim podwórku ujada kundel Sawickiego. Wezwałam policję by się tym zajęła.
Sporządzili notatkę i pojechali wlepić T. Sawickiemu mandat. Kundel nadal panoszy się na moim podwórku i ujada jak wściekły na moje zwierzęta. Nie mogę kur wypuścić na dwór, ani kota bo zagryzie.


Moje kozy się go boją. Ten pies rzuca się do nich. Także te duże zwierzęta się niepokoją. To już któraś z rzędu tego typu sytuacja, że miejscowy wieśniak puszcza psa na wieś i robi tym samym innym ludziom problemy i nie ma na typa bata. Policja i Gmina umywają ręce, a psy wieśniaków robią co chcą.

sobota, 6 grudnia 2008

Mikołajki

Mikołaj nawiedził Miecia ;) Dostał ciuchy, dobre trunki, słodycze i cytrusy... ;)
Wszystko starannie i ładnie opakowane z zacięciem artystycznym... ;)
Uwielbiam pakować prezenty... :)

Ja natomiast napisałam gorący list do Mikołaja. Mam nadzieję, że mnie wysłucha ;)

Drogi święty Mikołaju!

Bardzo bym chciała dostać od Ciebie po jednym drzewku owocowym każdej odmiany, każdego gatunku jaki masz!

(ale te jabłonie które masz do wyboru na różnych podkładkach, to bym chciała na P60)

Byłam baaardzo grzeczna przez caaaały rok.Bardzo grzeczna, pracowita i pilna.
Zasłużyłam na najlepszy prezent! Najlepszy sort drzewek jakie masz - w jedynce!

Rozumiem, że masz daleko z Laponii do mnie i Twoje renifery tutaj mogą nie dotrzeć.Dowiedz się zatem, ile kurier wziąłby za przywiezienie tych drzewek do mnie (ale bym chciała drzewka całe, nie przycinane, tzn. wysokie ok 150cm lub wyższe - byle nie cięte. Mogą być jednoroczne, ale grube i proste badyle).

Policz mi też te drzewka po hurtowej cenie, bo wszak to duża ilość, a ja byłam baaardzo grzeczna przez cały rok... ;)

Czekam z niecierpliwością na odpowiedź,
Izunia z Mazur

piątek, 5 grudnia 2008

Miecio znalazł się dopiero w środę około południa. Na szczęście cały i nie uszkodzony. Lekko zawiany.
Spał u Bułka. Nastąpiła reprymenda, następnie zagnałam Miecia do roboty coby znów mu jakiś niedorzeczny pomysł nie przyszedł do głowy pod wpływem którego mógłby zboczyć na niewłaściwe tory.

W czwartek udałam się do Olecka. Pozałatwiałam wiele spraw, ale jeszcze sporo zostało do załatwienia.

Jest ciepło – wiele można zdziałać w nowopowstającym ogrodzie. Miecio zdziera paski darni pod żywopłot i krzewy owocowe. Ja dziobię przekopane paski ręcznym kultywatorem, coby grudy pomniejszyć. Chyba w niedzielę posadzimy ałyczę i pigwowca. To by było na koniec jesienno/zimowych nasadzeń.

Jutro Mikołaj. Nawet mam prezenty dla nas z tej okazji ;) Tylko ładnie opakować i zaniespodziankować odpowiednio. Przydałyby się też słodycze i cytrusy... Nie zdążyłam zajść do marketu... Więc jutro chyba poczłapię do wsi po owe słodkości... Oboje lubimy słodycze ;)

Jutro wieczorem postąpię wbrew sobie i postawię dobry trunek memu pracusiowi... ;)
Wbrew sobie, bo nie uznaję rozpijania pracowników... Ale to wyjątkowa okazja, więc tym razem zrobię wyjątek od reguły... ;)

Miecio wzorowo pracuje, ba, nawet umiał postawić się obwiesiowi w Sokółkach w obronie mego dobrego imienia, więc trzeba chłopaka wynagrodzić jakoś... ;)
Poza tym to Mikołajki - dzień dawania prezentów ;)

wtorek, 2 grudnia 2008

Zmarnowany wtorek...

12.00
Miecio przegiął. Pojechał do Kowal i miał zaraz wracać, bo przeziębiony i kaszle. Wczoraj wieczorem dostał gorączki i miał dreszcze. Kaszlał. Nawet mu mówiłam rano by nigdzie nie jechał tylko się wygrzał porządnie w łóżku, ale i tak pojechał.

Kilka godzin temu wrócił i kręci się po Sokółkach zamiast wracać do domu. Listonosz go widział. Przywiózł mi pocztę. Za dużo luzu Miecio ode mnie dostał. Teraz doprawi się pod sklepem i będzie mi leżał tydzień albo dwa i chorował, a ja sama znowu wszystko będę robić. Oj – będzie reprymenda.

Dzisiaj ładny był dzień. W sam raz na prace w sadku. Zmarnowany. Jutro Mieciowi nie popuszczę. Jak jest wystarczająco zdrowy by się włóczyć po wsi – to może i pomagać w sadku.

Idą święta. Kupię jodełkę w donicy. Po świętach wysadzimy do gruntu i niech rośnie i oko cieszy.

20.30
Już późno, a Miecia nadal nie ma. Zaczynam się martwić, co by znowu się nie wpakował w jakąś kabałę. W niedzielę na niego napadli, dzisiaj mogą go zabić. Ci ludzie tutaj są nieobliczalni. Martwię się :((((((

Z kuchni dochodzi upojny zapach gotującego się bigosu... Pięęęęknie pachnie... Ten zapach mnie zaraz wyciągnie z łóżka... ;)

Otworzę okno, to może ten zapach prędzej przyciągnie Miecia do domu... ;)

21.30
Dzwonił Przemek z Braniewa. Za bardzo mnie nie pocieszył. Mówi, że parę dni temu w jego stronach zadźgali 21-letniego chłopaka... To to samo województwo. Ta sama bieda, upodlenie, przestępczość... ;(((
Coraz bardziej się martwię o Miecia..

Gdy on tu w końcu dotrze (o by cało), to go nigdzie stąd nie wypuszczę!

23.14
Wyszłam w ciemną noc przed dom po opał do pieca. Ciepło. Całe szczęście. Facet nie zamarznie jeśli napił się lub go pobili i leży. Kur... mać!

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Owocny pierwszy dzień grudnia...

17.00

Minął owocny, pogodny dzień. Ciepło, miło było.
Wcześnie rano Miecio starannie posławszy swoje łóżeczko, poszedł pozbierać resztę porozrzucanych na drodze zakupów i poszukać zagrabiony rower.

Znalazł tylko margarynę. Spotkał Bułka i pojechali do Kowal załatwiać swoje sprawy urzędowe.

Ja tymczasem wypuściłam zwierzęta do wodopoju i krzątałam się po domu.

Przed południem wrócił Miecio i zjadł śniadanie. Wypiliśmy herbatę i poszliśmy sadzić ostatnie nieposadzone drzewka i krzewy. Posadziliśmy fachowo co było do posadzenia. Nawet kilka wcześniej przeze mnie posadzonych krzewów owocowych przesadziliśmy w bezpieczniejsze i łatwiejsze do pielęgnacji miejsca.

Nad rzeczką powstał szpaler owocowy drzewek owocowych i krzewów... Każdemu drzewku starannie wybierałam miejsce, bacząc na spodziewane zimne wschodnie i północne wiatry. Te wrażliwsze gatunki drzew owocowych posadziliśmy w miejscach maksymalnie osłoniętych od wiatrów. Pomiędzy drzewami Miecio wykopał listewki czyli wąskie grządki pod krzewy i byliny. Miecio wspominał, że na Zachodzie to ludzie potrafią wykorzystać każdy kawałeczek ziemi by coś posadzić lub posiać. No oczywiście – choćby Anglicy zakładają perfekcyjne ogródki... Gdy moje nasadzenia się przyjmą – powstanie piękny, użytkowo-ozdobny sad, zbliżony wyglądem do planowego ogrodu. Właściwie to będzie ogród pełen drzew, krzewów, kwiatów, warzyw... Na razie łąka jest częściowo podziurawiona dołami pod przyszłe drzewka, częściowo już z łąki sterczą pojedyncze badyle, które mam nadzieję, że zamienią się kiedyś w przecudne drzewa owocowe...

Mam zamiar ten hektar łąki leżący w zakolu rzeczki dokładnie zagospodarować. Pozostałe 4 hektary to będzie już raczej stricte sad wyposażony w starannie dobrane odmiany drzew owocowych na odpornych na mrozy podkładkach. A ten sadek przy rzeczce to ma być taki bardziej różnorodny ogród bogaty w rozmaite gatunki drzew, krzewów, bylin, ziół, warzyw... No i z racji tego, że ten hektar to w większośći jałowy piasek – trzeba go głęboko ryć i nadziewać obornikiem, by te moje drzewa miały co jeść. Przy rzeczce są fajne, żyzne paski i tam posadziłam najbardziej wymagające glebowo drzewa, krzewy, byliny. Natomiast większość tej jałowej łąki wymaga mega nawożenia. Na szczęście mam masę znakomitego obornika zarówno krowiego, jak i końskiego i koziego.

Wiosną kupiłam lekką, aluminiową taczkę. Jest bardzo poręczna do wywożenia obornika. Ale przydałaby się jeszcze taka jedna. Wtedy jedno z nas by nakładało obornik na taczki, a drugie woziło go na łąkę. Szybciej wywieźlibyśmy obornik do przyszłego sadu. A w drodze powrotnej można by było ładować gałęzie na opał lub kamienie. Podwójna korzyść z dobrej organizacji pracy.

Jutro chciałabym zdjąć darń przy ogrodzeniu wschodnim sadku i posadzić ałyczę. Od południa są już wykopane dołki pod pigwę. Jeszcze kilka dołków gdzieś trzeba wykopać pod tę pigwę, bo zostało mi jeszcze 5 sadzonek do wysadzenia. Pigwa jest wspaniałą rośliną. Pięknie wygląda, pachnie i dobrze smakuje. W dodatku mało wymagająca i odporna na mrozy... Ileż cudownych roślin będę miała w mym wymarzonym, bajkowym ogrodzie...