wtorek, 7 czerwca 2011

Dobry deszcz

Nareszcie pokropił łagodny, dobry deszcz. Najwyższy czas, bo już podwórko i całe siedlisko mocno spieczone, trawa sucha, wygolona do ziemi przez konie. Podczas ich kłusa kłęby kurzy wzbijają się w powietrze. Ten deszcz położy kurz i trawa ładnie się zazieleni na nowo, tworząc zielony dywan na podwórku.

Niech troszkę więcej popada, to ziemia zmięknie na tyle, że będzie można rozstawić pastuch w sadzie i wpuścić konie na wykaszanie trawy.
Na razie dostały nowy sektor z bujną trawą pod oborą. Z lubością nurzają się tam w wysokiej, zielonej trawie... Niech wygryzą ten kawałek, to Indianka jakby tak lepiej popadało, skopie ziemię pod warzywa. Na razie ziemia jest tak twarda, że jest to niemożliwe.

Ostatnimi dniami było tak gorąco, że nie dało się pracować na dworze. Indianka ruszała się jak pszczoła w miodzie - noga za nogą próbując realizować swoje ogrodowe i wypasowe zamiary. Trzeba było uciekać w cień. Mimo to, Indianka i tak opaliła się mocno i jest śniada niczym jaka Cyganka...

poniedziałek, 6 czerwca 2011

żywe kosiarki

Wokół sianokosy. Wyposażone w sprzęt bogate rolasy koszą swoje łąki traktorami z podłączonymi kosiarkami rotacyjnymi lub listwowymi. Indianka nie ma maszyn, ani szansy by kupić sobie traktor i osprzęt, ale na szczęście ma sprzymierzeńców naturalnych – swoje żywe kosiarki czyli konie i kozy.

Kozy słabo wyjadają trawę, za to konie robią to idealnie, dokładniej niż jakakolwiek kosiarka mechaniczna. I robią to same, chętnie i za darmo. Takie samojezdne ekologiczne kosiarki. Stosunkowo tanie w utrzymaniu i praktyczne. Nie skażają środowiska spalinami, nie trzeba trwonić kasy na zakup benzyny czy ropy oraz nowych części. Konie wygoliły siedlisko do cna. Pora na desant na sad. Tyczki przenośnego pastucha czekają w pogotowiu by je rozstawić.

Indianka dopiero co dostała od Mamy kasę na opłacenie rat i rachunków, bo inaczej byłoby krucho. Wszak nie dostała ani grosza dotacji rolniczych, a raty i rachunki trzeba płacić. Zapłaciła raty i część najpilniejszych rachunków. Wszystkich rachunków opłacić nie mogła, bo pilnie potrzebne tyczki do pastucha przenośnego do wypasu koni w sadzie. Koni do sadu nie można puścić luzem, bo mogą pouszkadzać sadzonki młodych drzewek. Konieczny jest umiejętny wypas kwaterowy. W tym celu Indianka używa przenośnego pastucha. Kolejno udostępnia koniom międzyrzędzia, by wykaszały trawę w nich.

Weekend minął pogodnie i owocnie. Indianka całe dnie spędzała na dworze działając w ogródku i na siedlisku. Hartowała sadzonki i przygotowywała ogródek do posadzenia flanców warzyw. Nie wszystkie posiane w domu warzywa wzeszły, a część tych co wzeszła nie wiedzieć czemu nagle padła. Być może użyty do podlewania nawóz wypalił rośliny. Dawka była niby w sam raz dla roślin doniczkowych, ale młode kiełkujące warzywa prawdopodobnie popaliła, możliwe że ten fatalny efekt spotęgowała zbyt bogata w obornik ziemią. Indianka przedobrzyła tym razem.

Szkoda, bo wiele pięknych sadzonek padło. Indianka narobiła się na darmo. Do pojemników na warzywa nosiła ziemię z bardzo daleka. Specjalnie dla wzrostu tych roślin paliła w piecu. Chuchała na nie i dmuchała. Sadzonki już były całkiem spore.

Natomiast warzywa posiane w kwietniu na zewnątrz nie wzeszły. Prawdopodobnie wymarzły w nocnych przymrozkach lub sparciały w mokrej i zimnej ziemi. Na Suwalszczyźnie klimat jest bardzo zimny. To polski biegun zimna. Tu wiosna i wegetacja zaczyna się o 3 tygodnie później niż w innych częściach kraju. Suma summarrum – z warzyw na razie kicha. No, ale cóż. Bywa. Nowe nasiona świeżo posiane powinny rosnąć jak burza – jest bardzo ciepło teraz i przymrozki nie grożą. Można już siać na zewnątrz, wprost do gruntu. Te kilkanaście ocalałych sadzonek aklimatyzuje się na dworze od kilku dni. Jeśli przetrwają – będą owocować szybciej niż te posiane dopiero co. Aby uzupełnić padnięte sadzonki warzyw, Indianka dokupiła nowych nasion i już prawie wszystkie wysiała. Na razie w pojemniczkach, bo ziemia nieskopana i wymaga dużo pracochłonnych zabiegów.

Ponieważ po deszczach darń bardzo rozrosła się, Indianka wykorzystała konie do wykoszenia trawy do cna. Po trawie została sucha ściółka. Ziemia jest bardzo sucha i twarda. Nie da się kopać w niej tępym szpadlem. Ten ulubiony ostry szpadel brat gdzieś posiał gdy był.

Indianka kombinuje jak się dobrać do czarnej ziemi bez kopania. Wokół wybiegu dla kur ma poukładane kamienie. Pod tymi kamieniami jest czarna ziemia. Odkłada kamienie na bok odkrywając czarną ziemię, dziobie tę ziemię szpadlem i próbuje skopać darń sąsiadującą z tymi czarnymi dziurami w ziemi. Idzie to ciężko, ale po kawałeczku się udaje. Ziemię dziobie szpadlem, darń wyciąga graczką. Powoli szykuje rządek pod fasolę, bób, groch. Ciekawe czy cokolwiek urośnie? Na bób i groch trochę późnawo, ale nie dało się wcześniej nic zrobić. Ogier najpierw musiał wyżreć trawę z ogródka, a Indianka musiała odpowiedzieć na 100.000 pism urzędowych... ;)

Ogier mimo, że ze dwa tygodnie bawił na ogródku, obijał się. Zamiast wyżerać trawę, latał wzdłuż ogrodzenia i wyciągał szyję ponad nim próbując dojrzeć pasące się na łące klacze. Oczywiście ryczał jak zarzynany dinozaur, bardzo wyrywając się do klaczy. Więc wyżarcie trawy zajęło mu duużo czasu. W dodatku przy ogrodzeniu tak ubił kopytami ziemię, że jest twarda jak beton. No tam to się szpadla na pewno nie wbije, co najwyżej kilof. Indianka górnikiem ani kamieniarzem nie jest i rozbijać ziemi kilofem nie ma zamiaru. Musiała porzucić swój zamiar posiana fasoli i grochu przy ogrodzeniu z powodu tej strasznie ubitej ziemi. Jeśli popada przez kilka dni deszcz, to ta ubita ścieżka się da skopać. Na razie nie ma szans.

Konie wokół siedliska wygoliły trawę do samej ziemi. Pora je przerzucić na sad. Zajmie to trochę czasu. Trzeba rozstawić nowy pastuch i doprowadzić do niego mocnotłukący prąd. A tu kolejna sterta wnerwiających spraw terminowych czeka na odpowiedź Indianki. Trzeba jakoś pogodzić zabiegi gospodarskie z papierami. Szkoda dnia na tę makulaturę, ale samo się nie zrobi. Indianka znów będzie musiała się wybić z ulubionego rytmu ogrodowego i wbić się w rozporządzenia, ustawy, przepisy itp. itd.

Taki los rolnika unijnego. Biurokracja unijno-rolnicza rośnie z każdym rokiem zabierając cenny czas rolnika i jeżąc się od zdradliwych pułapek prawnych tworzonych przez posłów i decydentów, którzy najwyraźniej rolników nie lubią, skoro im takie numery prawne co rusz wycinają. A rolnicy to rozproszona grupa zawodowa, która nigdy nie będzie się w stanie zjednoczyć by zawalczyć o swoje prawa tak jak to z powodzeniem udało się górnikom, stoczniowcom czy pielęgniarkom.

Rolnik jest, był i zawsze będzie na przegranej pozycji w stosunku do innych grup zawodowych. Współczesne szkoły rolnicze powinny uczyć nie tylko produkcji rolnej i hodowli zwierząt, ale i przepisów unijnych i krajowych, by rolnik umiał omijać te prawne rafy i sprawnie wokół nich lawirować, bo bycie rolnikiem we współczesnych czasach wymusza obszerną znajomość prawa unijnego i jego licznych przepisów, nakazów, zakazów, ograniczeń, wymogów, zaleceń i co tam jeszcze jajogłowi wymyślą by utrudnić życie rolnikom.

Narzuca się polskim rolnikom zachodnie normy, ale to w Wielkiej Brytanii wybuchła epidemia choroby wściekłych krów, to w Niemczech wyprodukowano i puszczono na rynek wieprzowinę z dioksynami, to w Niemczech dopiero co zmarło 20 osób zatrutych kiełkami skażonej bakteriami coli fasoli. Nasz kraj jest czysty i zdrowy, żywność najzdrowsza i najsmaczniejsza w całej Europie. To od nas Zachód powinien się uczyć, jak wytwarzać zdrową i smaczną żywność, a nie że paniczyki ze skażonej przemysłem zachodnioeuropejskiej wylęgarni chorób rozmaitych pouczają nas Polaków, jak mamy wytwarzać zdrową i smaczną żywność...  

wtorek, 31 maja 2011

Przyjmę sadzonki drzew owocowych

Indianka poniosła duże straty w swoim młodym sadzie i w związku z tym przyjmie sadzonki drzew owocowych.
Osoby posiadające zbędne sadzonki proszone są o kontakt za pośrednictwem emaila lub odnośnika "komentarz".
Korespondencja zawierająca emaile i inne dane osobiste zawarte w komentarzu będą ukryte dla publiczności.
Pozdrawiam,
Indianka

Dziadek Jędrek

Pan Dziadek Jędrek proszony o ponowny kontakt na Creative.Indianka (at) vp . pl w sprawie kóz.
Pozdrawiam,
Indianka

Promocja firmy budowlano-wykończeniowej

Wypromuję w internecie na moim blogu firmę budowlano-wykończeniową, która pomoże mi bezpłatnie lub na kredyt wykończyć parter domu. ZA DARMO wykonam także tej firmie internetową witrynę firmowo-reklamową w dwóch językach – w polskim i angielskim. Wykonam dokumentację fotograficzną z różnych etapów wykończeniówki. Bezpłatnie zajmę się zbieraniem zleceń dla tej firmy od innych inwestorów oraz sporządzaniem umów o wykonanie usług budowlanych.

Zajmę się także zamówieniami materiałów budowlanych i wykończeniowych oraz narzędzi dla tejże firmy oraz reklamacjami. Po prostu zajmę się marketingiem usług budowlanych firmy budowlanej oraz prowadzeniem jej biura. Mam doświadczenie zarówno w marketingu jak i prowadzeniu biura oraz biegłą znajomość języka angielskiego i maszynopisania. Mam doświadczenie w projektowaniu stron www i korespondencji emailowej. Ogólnie jestem oblatana w internecie od wielu lat, o ile mnie pamięć nie myli – od 15 lat.
Nie robię błędów ortograficznych ani stylistycznych. Piszę szybko i dobrze. Byłabym nieocenioną współpracownicą. Jeśli jest firma mocna w pracach fizycznych, a kulejąca w tym w czym ja jestem dobra – możemy nawiązać współpracę i nawzajem się uzupełniać z obopólną korzyścią.

Czekam na odzew i konkretne propozycje współpracy.

Pozdrawiam,
Indianka

Proszę o odpowiedź poprzez odnośnik „komentarze” lub na email: Creative.Indianka (at) vp . pl

NIE PYTAJ CO INDIANKA MOŻE ZROBIĆ DLA CIEBIE,
ZAPYTAJ SIEBIE CO TY MOŻESZ ZROBIĆ DLA INDIANKI... ;)
A ZAPRAWDĘ POWIADAM CI - BĘDZIE UZDROWIONA DUSZA TWOJA! :)))



Wakacjoremont

Wakacjoremont czyli przyjemne z pożytecznym :)
Indianka ani nie dostała dotacji unijnych z ARiMR, ani z Urzędu Gminy nie otrzymała wnioskowanego wsparcia na remont kuchni - jest bez grosza, bez środków do życia. Jednak dzielna kobita ani myśli się poddawać! :)

Jest lato, ciepło - pora na remont! Indianka chce co najmniej jedno pomieszczenie wyremontować tego lata i jeszcze tego lata zacząć wynajmować pokoje.

Potrzebuje pomocy w remoncie domu. Niestetu nie ma kasy, ale może zaproponować osobie lub osobom, które by się podjęły tego remontu - bony na przyszłe darmowe wakacje dla nich i ich rodzin oraz przyjaciół w jej domu i na jej pięknym, zacisznym gospodarstwie już po remoncie, lub pieniądze za usługę budowlaną lub wykończeniową z przyszłych zysków z agroturystyki na podstawie umowy o dzieło (o wykonaniu
usług budowlanych lub wykończeniowych z odroczonym teminem płatności).

Wierzy, że w tym czterdziestomilionowym narodzie znajdzie się ktoś, kto jej pomoże wyremontować starą, zdewastowaną chałupę. Zaczyna się lato, czas ucieka - trzeba działać.

Chętnych do remontu prosi się o kontakt na Creative.Indianka (at) vp . pl (zamiast "at" wpisać "@")

Okolica piękna, spokojna, cicha, w pobliżu stawy, jeziora, las. Już teraz
można przyjechać z rodzinami pod namiot lub campingiem, a po remoncie domu dla tych, którzy
pomogą Indiance bezpłatnie przy tym remoncie, w zamian również bezpłatnie użyczy pokoi z łazienkami na czas ich urlopu.

Zakres pomocy przy remoncie jak i zakres udzielonego na jej podstawie bezpłatnego urlopu będzie ściśle ustalony podczas szczegółowych negocjacji.

Indianka spodziewa się fachowej pomocy przy remoncie, bo sama ma zamiar potem świadczyć fachowe usługi agroturystyczne na wysokim poziomie.

Jeśli jest ktoś kto ma w sobie dobrą wolę, umięjętności budowlane i wykończeniowe oraz chęć działania i chciałby pomoc przy remoncie chaty biednej kobiety połączyć z pobytem w pięknym, urokliwym miejscu oraz jednocześnie zapracować na bony na przyszłe, darmowe urlopy na rancho, lub na wypłaty dywidend z przyszłych zysków z agroturystyki - zapraszam! :)

Wszelkie szczegóły do ustalenia emailowo lub na miejscu. Pomoc na podstawie umowy o dzieło, w której będzie określony sposób zapłaty - czy to bezpłatne bony urlopowe, czy też dywidendy z przyszłych zysków z agroturystyki. Będzie możliwość zamiany bonów na dywidendy i odwrotnie...

Dzielnych śmiałków z umiejętnościami wykończeniowymi i umiłowaniem pięknej mazurskiej przyrody - zapraszam! :)

Historia domu bez hipokryzji

Po opublikowaniu wczorajszego posta, Pani Gabriela poprosiła, by nie pisać w
internecie o poprzednich właścicielach gospodarstwa. Indianka się w
pierwszej chwili zgodziła, ale przemyślała sprawę i zmieniła zdanie.
Indianka i inni ludzie mają prawo znać historię jej domu i gospodarstwa -
jak żyło się tu dawniej. To nic zdrożnego. Po co to ukrywać, skoro i tak to
nie jest tajemnicą? Indianka nie znosi fałszu, obłudy i hipokryzji i mimo
protestów Pani Gabrieli, historia domu Indianki nie pozostanie tajemnicą,
ponieważ nigdy nią nie była! Pani Gabriela może się obrażać jeśli chce, ale
nie ma racji i kiedyś to zrozumie. Ponadto każdy, kto przybywa na
gospodarstwo Indianki, musi się liczyć z tym, że może zostać opisany na jej
blogu, jako że Indianka stara się wiernie relacjonować to co dzień powszedni
przynosi. Indiankę wnerwia, że lokalna ludność akceptuje sianie plotek za
plecami i przylepianie łatek, natomiast gdy się prawdziwe historie
publicznie naświetla - wielu plotkarzom gul skacze... ;))) To niech skacze.
Skoro mają odwagę za plecami Indianki pleść różności - to niech mają odwagę
zmierzyć się z faktami opisanymi online ;)) Miejscowi zwykli bezkarnie robić
różne karygodne rzeczy, ale gul im skacze, gdy się to opisuje :))) Jeden z
nich nawet się na Indiankę rzucił z pieściami i siekierą, gdy opisała jak
jego syn chamsko się do niej odniósł i dostawiał, a inny rąbnął jej kupę
drzewek i układał krzyże pod oknami domu sugerujące, że ma Indiankę chęć
zabić, gdy zgłosiła kradzież na policji. Ci ludzie nie znają słowa
"przepraszam". Gdy popełnią błąd - idą w zaparte i brną dalej.
Prymitywne, chamskie typy mają to do siebie, że nie widzą nic złego w swoich
występkach, natomiast nie potrafią zaakceptować opisów swoich grzechów.

Cała okolica dobrze pamięta poprzednich właścicieli gospodarstwa, miejscowi
często Indiankę o nich zagadują, wspominają ich, więc Indianka nie widzi nic
w tym nagannego, że pamięć o nich uwieczni na swym poczytnym blogu. Wszak to
prawda - Sznele i Labuskowie tu dawniej zamieszkiwali na gospodarstwie
Indianki. Pamięć o nich jest żywa u ludzi starszych, ale nowe pokolenie nie
zna poprzednich gospodarzy. Z takich małych rodzinnych historii składa się
historia całej Polski.
A o ile Indiance wiadomo, historia w Polsce już nie jest zakazana, a wręcz
wykładana w szkołach od podstawówki wzwyż. W związku z powyższym, wznawia
swojego wczorajszego posta:

Indianka miała niespodziewanych i niezwykłych gości. Mianowicie, w jej
skromne progi w odwiedziny zawitało małżeństwo z Niemiec. 50letnia Ślązaczka
z
rozrzewnieniem wspominała wakacje swojej młodości, które zwykła spędzać na
gospodarstwie Indianki - dawniej gospodarstwie Sznelów i Labusków.

Podobnie jak Indianka - wszystkie wakacje spędzała na wsi, tyle że w
przeciwieństwie do Indianki - spędzała je na Mazurach. Pani Gabriela była
gościem domu Sznelów i Labusków w każde wakacje od 11 do 25 roku jej życia,
więc dobrze pamięta jak tu było dawniej...

Indianka z ciekawością słuchała wspomnień Pani Gabrieli... o tym, że za
młodości kobiety, owe ponad 25 lat temu tu na tym gospodarstwie nie było ni
prądu, ni bieżącej wody, oraz tradycyjnie już - dojazdu do gospodarstwa
;))), że o internecie nie wspomnimy - gdyby w tamtych czasach był internet -
to komuna w kilka miesięcy by się rozpadła w drobny mak ;))).

W ówczesnych czasach zamiast prądu były tu lampy naftowe, a wodę brało się
ze studni...

Oczywiście nie było łazienek, a młodzież w wakacje spała na strychu stajni,
bo w domu na poddaszu straszył duch - ten sam duch, co i Indiankę we
współczesnych czasach nawiedzał manifestując swoją obecność głośnymi
krokami chłopskich nóg obutych w ciężkie buciory typu gumofilce... Te same
kroki słyszała ponad 25 lat temu Pani Gabriela, więc to duch stary,
zasiedziały od wielu lat. Pani Gabriela podejrzewa, że mógł to być duch
Bronka Sznela, który zmarł w kuchni na krześle. Widać w takich buciorach
chodził za życia i po śmierci mu to zostało.

Dom był skromny, bez wygód, ale pełen życia - mieszkała tu duża rodzina.

Pani Gabriela przeżyła tu wspaniałe chwile, poznała też swoją pierwszą
miłość... niejakiego Gałażyna... W tamtych czasach we wsi mieszkało więcej
ludzi... U sąsiada nie było stawów rybnych, a na potańcówki chodziło się do
domu Kapałów, gdzie była salka taneczna... Dzieci i młodzież pluskały się w
wodach rzeczki, która płynie przez ziemię Indianki... Wypoczynek był prosty
i bezpretensjonalny... Dawał mnóstwo radości przybyszom ze Śląska... Na
gospodarstwie było wiele krów, świń, był traktor i maszyny rolne oraz ziemi
było więcej o połowę... Gospodarstwo sięgało aż do żwirówki powiatowej
wiodącej do Sokółek i droga gruntowa wiodła także do żwirówki i tamtędy
rodzina wyjeżdżała z gospodarstwa na wieś lub do miasta. Zimą saniami, bo
inaczej się nie dało przez pole przejechać. Obecnie od kilku lat
właścicielem tego kawałka ziemi jest Karol Wąsewicz, a drogę gruntową, którą
dawniej przez pół wieku albo i dłużej jeżdżono na gospodarstwo Indianki -
zaorał i skasował odcinając Indiance dojazd do domu od strony północnej.
Indianka kiedyś go prosiła, by mogła przejechać tą gruntówką z klaczą do
krycia, bo była mokra wiosna, a od strony południowej potworne błoto
uniemożliwiało przejazd przyczepie konnej. W odpowiedzi na jej prośbę, Karol
Wąsewicz wziął koparkę i rozkopał drogę, a kilka miesięcy później całkiem ją
zaorał i zlikwidował. Klaczy nie udało się zawieźć do krycia i rok stała
jałowa generując straty Indiance. Wniosek taki, że Labusek, gdy sprzedawał
tę ziemię powinien był zabezpieczyć w umowie dojazd do gospodarstwa od
północy, to by taki Wąsewicz problemów potem nie mógł robić. No ale cóż -
nie zabezpieczył. Nie przewidział, jak ktoś komuś może potem utrudniać
życie.

Indianka sama gospodarzy na gospodarstwie, bo współcześni kawalerowie wolą
lekkie, beztroskie życie w mieście niż harówę na gospodarce. Natomiast 25
lat temu cała rodzina Szneli i Labusków zamieszkująca gospodarstwo
gospodarzyła. Siali zboże, sadzili ziemniaki... Mieli warzywnik przy
domu...
- Wspomina Pani Gabriela.

Natomiast teraz Pani Gabriela jest dzieciatą mężatką - powtórnie wyszła za
mąż za Włocha i oboje mieszkają w Niemczech...

Indianka pokazała kobiecie i jej mężowi stare zdjęcia, które zabezpieczyła
od zniszczenia. W 2002r. Indianka znalazła rozsypane zdjęcia w chlewiku, gdy
kupiła to gospodarstwo. Wiele, starych zdjęć. Tylko część ocalała -
większość była umaczana w błocie, zawilgocona i zniszczona, podeptana lub
podarta.

Stało się tak, gdyż po sprzedaży przez rodzinę Labusków tego domu młodej
parze z Łodzi, dom stał długo pusty i stał się łupem okolicznych
szabrowników i złodziei, którzy ten dom regularnie plądrowali i dewastowali
oraz urządzali sobie w nim libacje.

Po prostu ten dom to była prawdziwa melina, w której przyjeżdżający nad
stawy sąsiada wędkarze, po połowach urządzali sobie popijawy, dewastując i
niszcząc dom i to co w nim znaleźli. Nie uszanowali też i zdjęć poprzednich
właścicieli...

Pani Gabriela ze wzruszeniem oglądała te ocalałe zdjęcia z lat jej
młodości... Indianka obiecała, że je zeskanuje i wyśle jej emailem na
pamiątkę...

Indianka żałowała, że nie może zaproponować małżeństwu noclegu, ale
niestety - dom rozgrzebany remontem, niewykończony i nie nadaje się do
wynajmu...

Szkoda, bo Indianka bez kasy, chętnie by zarobiła parę złotych na remont i
dalsze inwestycje w gospodarstwo i przy okazji dowiedziałaby się więcej na
temat historii tego domu i ludzi tu ongiś żyjących...

No, ale obiecała Pani Gabrieli, że jak tylko uda się jej ten dom
doprowadzić do stanu używalności dla zagranicznych gości - na pewno się do
Pani Gabrieli
odezwie i zaprosi ją wraz z mężem na wakacje i wspomnienia dawnych lat...

poniedziałek, 30 maja 2011

Historia domu...

Pozostanie jego tajemnicą... ;)))

czwartek, 26 maja 2011

Padlina na łące

Indianka idąc drogą, zobaczyła, jak bezpańskie psy szarpią coś na łące sąsiada. Odgoniła psy i podeszła bliżej zobaczyć, co tak szarpią... Jej oczom ukazał się straszny widok - rozszarpane szczątki maleńkiego
cielęcia... Widać było, że nie żyło już od dłuższego czasu - od wielu dni, a może i tygodni... Wskazywał na to postępujący rozkład ciała i smród, który widać zwabił psy... Zwłoki były już częściowo zmumifikowane - wysuszone przez słońce...

wtorek, 17 maja 2011

Makulatura

Indianka tonie w stosach makulatury. Rok temu kupiła regały, aby to badziewie wreszcie ogarnąć, uporządkować. Z grubsza uporządkowała, posegregowała, pozakładała teczki tematyczne, opisała je i stara się mieć wszystko w należytym porządku. Usprawniła swoją wydajność biurową poprzez zakup nowego drukarko-kopiarko-skanera. Wreszcie udało się jej uruchomić skaner.
Ma w zasadzie już prawie wszystko by prowadzić sprawną korespondencję z różnymi instytucjami i osobami. Brakuje czasu, tuszu i pieniędzy.
Na szczęście ma internet, który umożliwia jej jako tako sprawne realizowanie tejże korespondencji mimo braku tuszu na wydruki i pieniędzy na znaczki pocztowe.
Internet słabo chodzi i ostatnio zawodzi, ale Indianka pracuje nad tym, by działał sprawniej.
 
Jest wiosna, pora siewu warzyw i porządków w obejściu, pora na budowę ogrodzenia, pora na dosadzenie drzewek - ale Indianka musi siedzieć w domu i przerabiać makulaturę. Na półkach leżą stosy pism terminowych czekających na odpowiedzi. Indianka próbuje pismo po piśmie analizować i odpowiadać na nie. Kilka wysłała, kilka czeka na załatwienie. W dodatku niektórzy lokalni ludzie złej woli dostarczają Indiance nowych problemów. Znajomy znawca lokalnego środowiska mówi, że te niektóre lokalne typy to złośliwe i mściwe skurwysyny, które nie przepuszczą okazji, by dokopać idealistycznej Indiance, tak ich razi jej prostolinijność, szczerość i wysokie ideały, których nie rozumieją, bo są zbyt przyziemni i zbyt głupi na to by je rozumieć... No cóz - trzeba sobie jakoś radzić z tymi typami... Indianka, gdy przeprowadzała się na Mazury, nie miała pojęcia, że tu taka mafia i korupcja rozwinięta... Szkoda życia na walkę z wiatrakami, ale Indianka nie pozwoli się byle komu gnoić...
 
Indianka stara się sprostać licznym wyzwaniom samotnego prowadzenia gospodarstwa... Gospodarstwo od początku nie dofinansowane, brak kasy na podstawowe potrzeby... Brak kasy na zaplanowane inwestycje... :(
 
Leci już 9 rok walki o przetrwanie. Walki o urentownienie gospodarstwa, o zdobycie źródła dochodu... Już niewiele brakuje do urentownienia, ale ciągle brakuje. Odebranie dotacji przez ARiMR pokrzyżowało plany.
Za dużo tych kłód pod nogi samotnej osoby ciężko harującej na gospodarce od lat. Brak dotacji to brak możliwości skończenia remontu domu pod agroturystykę, która ma przynosić dochód.
Także nie ma za co kupić traktora i osprzętu do pielęgnacji sadu, pastwisk i robienia siana na zimę. Nie ma za co ogrodzić się przed lokalnymi szabrownikami i zwierzętami nachodzącymi ziemię Indianki...
 
Tyle lat ciężkiej pracy, wyrzeczeń i taki cios... cios za ciosem... Ile trzeba mieć w sobie nienawiści by tak szkodzić samotnej, bezbronnej kobiecie...? :((( Co to za ludzie tutaj mieszkają??? Skąd w nich tyle podłości? :(((
 

wtorek, 10 maja 2011

Wsiowe zagryziaki czyli przepychanki na drodze

Sąsiadujący wieśniak od lat szykanuje Indiankę. Wsiowy matoł nie umie pojąć, ze Indianka ma prawo do sprawnego dojazdu do gospodarstwa i ze musi taki mieć.
 
Indianka przed laty uprosiła Gminę, by wyżwirowała odcinek drogi na kolonię, na końcu której mieszka Indianka. Przyjechały ciężarówki ze żwirem. Niestety, ani jedną łopatą żwiru nie posypano ani jednej dziury na odcinku 500 metrów – odcinku końcowym, na końcu którego znajduje się wjazd na gospodarstwo Indianki. Za to wieśniakowi wysypano dwie ciężarówki żwiru wprost na jego prywatne podwórko. Ciężarówkę żwiru wysypano także na drugie podwórko, przy którym znajduje się dacza, podobno jakiegoś policjanta z Suwałk. No, na dziury w drodze już nic nie starczyło.
 
No, ale wieśniakowi takie antysąsiedzkie działanie nie wystarczyło. Traktorem zaorał drugą drogę, którą Indianka na skróty jeździła do sklepu do sąsiadującej wioski.
 
Pieprznięty wieśniak w ten sposób zaorał drogę, ze wyorał słupki graniczne.
Następnie wsadził w drogę kilka szybkorosnących badyli wierzby, tak, by zwęzić światło pasa drogi, która wg planów ma w tym miejscu 6 metrów szerokości. Z 6 metrów zrobił 3 metry. W ten sam sposób w drogę wbił swoje słupki, tak, by równarka równając drogę nie mogła jej poszerzyć do wymiarów umożliwiających swobodne mijanie się dwóch samochodów. Matoł skasował tez miejsce na rowy odwadniające, bo tam, gdzie one by wypadały postawił słupki jego ogrodzenia.
 
Rok temu, gdy Gmina wzięła się za odkrzaczanie totalnie zarośniętej drogi pod lasem, synalek wsiowego zagryziaka wezwał policję, by utrudnić prace konserwacyjne na drodze. W związku z tym z drogi nie wycięto wszystkich sterczących drzew, gałęzi i krzaków, bo synalek i jego matka awanturowali się, ze to rzekomo ich drzewo, co okazało się kłamstwem. Niestety, całe te bzdetne zamieszanie wypłoszyło robotników interwencyjnych, którzy nie oczyścili drogi do końca, tak jak to było zaplanowane.
Na drodze m.in. zostało stare, spróchniałe, rozpadające się drzewo z majtającą się ogromną gałęzią, która niebezpiecznie sterczy na środku drogi.
 
Teraz, w wielką sobotę świąt Wielkanocnych, wsiowy warchoł samowolnie wkopał betonowy słupek graniczny (bez pomiarów geodezyjnych i bez udziału uprawnionego geodety) na drodze na wprost wjazdu do gospodarstwa Indianki oraz przyciągnął łańcuchami podczepionymi do ciągnika dwa potężne głazy i złośliwie je umieścił na wprost wjazdu do gospodarstwa Indianki.
 
Mało tego, jego samica bezczelnie przestawiła pastuch Indianki graniczący z drogą.
To nie pierwszy raz, ze babsztyl wpieprza się Indiance w pastuch i na jej pole.
Indianka ma z takimi chamami do czynienia od lat.
Indianka musi codziennie sprawdzać, czy jej ogrodzenie stoi na swoim miejscu, bo baba w ten sposób pastuch Indianki przestawia, ze gdy będzie jechać równarka – zniszczy drzewka owocowe, które na skraju pola ma posadzone Indianka.
 
Indianka zgłosiła sytuację na policji, ale policja nie okazała się pomocna. Podobnie, jak nie była pomocna przy kradzieży drzewek z pola Indianki. Indianka jest przekonana, ze to właśnie rodzina wsiowego matoła okradła Indiankę z drzewek. Okradli na złość, tak jak na złość odstawiają szopki z drogą, pastuchem, żwirowaniem itd.
 
Indianka zgłosiła sytuację w Gminie, jak na razie bez odzewu. Indianka nie wie do kogo się zwrócić o pomoc, bo ma dosyć użerania się z miejscowymi chamami. Do kogo się udać...?

poniedziałek, 9 maja 2011

Indiańska lodówka

Indianka otworzyła lodówkę i krzyknęła: "żarcie?!"
A lodówka odpowiedziała: "żarcie, żarciee, żarcieee, jakie żarcie???!" ;)))

sobota, 30 kwietnia 2011

Rrradosnego weekend'u! :)

Indianka ilekroć słyszy w radio lub TV życzenia „SPOKOJNYCH świąt” lub „SPOKOJNEGO wypoczynku” zżyma się, gdyż minęło z 30 lat od wprowadzenia stanu wojennego przez ówczesnego przedstawiciela totalitarnej władzy socjalistycznej - niesławnego Wojciecha Jaruzelskiego, a ludzie nadal sobie życzą „Spokojnych świąt”!
 
Ludzie! Już dawno po stanie wojennym, już nie jeżdżą czołgi po ulicach, nie zaczepiają was agresywni nabuzowani prochami ZOMOwcy z czerwonymi gębami, nieprzytomnym wzrokiem i wielkimi pałami, nikt was nie zwija w kapciach na komendę do pierdla gdy nieopatrznie wyskoczycie z wiaderkiem śmieci po 22.00.
Ba, mamy całkiem inny ustrój społeczny, a w waszych życzeniach pokutuje dawny komunistyczny strach... Są święta, jest wolne – to bawcie się, szalejcie radośnie! Na spokój przyjdzie czas, gdy wam wiek i zdrowie nie pozwoli fikać... :)
 
Ja wiem, że ludzie zaczęli sobie nagminnie życzyć „SPOKOJNYCH świąt” od momentu wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Ale to już przeszłość. Stan wojenny odwołany, ten co go wprowadził też odwołany. Zapomnijcie o tym terrorze i bawcie się beztrosko w każde polskie święta :)
 
Komuna się dawno skończyła. Czas kiedy ludzie drżeli o siebie, o swoje rodziny, o swoje życie, zdrowie i wolność minął. Czas komunistycznego terroru minął! Nie ma powodu do paniki. Żyjecie w wolny kraju. Czas przymusowych spędów na 1go maja minął. Nie musicie już iść w jakimś durnym kacapowskim pochodzie aby was z roboty czy ze szkoły nie wylali – idźcie na spacer, na grilla, na imprezę. Dawno nadszedł czas praktycznego kapitalizmu i beztroskiej komercji, więc po prostu życzcie sobie „WESOŁYCH, RADOSNYCH ŚWIĄT”! :)

wtorek, 26 kwietnia 2011

Hey hoo hey hooo!

Hey hoo hey hooo, do ogrodu by się szłoo!
 
Indianka kopie, grabi, równa, sieje i sadzi
Ogólnie mówiąc – ogrodowo sobie radzi :)
 

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Pulchna gleba

No, Indianka wyczaiła pulchną, żyzną glebę pod oborą i tutaj wkopała się widłami ogrodowymi i już posiała szpinak i koperek. Prędzej tutaj warzywo urośnie niż na gliniastym podwórku. Tyle że tutaj chwaścior bujny rośnie i trzeba się namachać widłami i pewnie łopatą jak się trafi na zbyt długie korzenie. Ale pomalutku pomalutku. Miejmy nadzieję, że w tym roku Indianka warzywa własne wyhoduje. Jej samej brak witamin, a jak godni goście przyjadą to i ich się poczęstuje świeżym, ekologicznym warzywem. Indianka umie przyrządzić pysznie szpinak.
 
Jednocześnie wywozi obornik na pole do sadu i zwozi drewno z pola pod dom. Trochę rozproszone te czynności, ale wszystko jest do zrobienia, a Indianka sama jedna i nie ma co czekać, że się samo zrobi. Trochę tego zrobi, trochę tego i będzie już mniej do roboty.
Ważne, aby warzywa jak najszybciej posiać, bo nie ma nic, a w sklepie za drogie dla niej by kupować. No, nasiona też nie były tanie, ale warzywa z nich piękne wyrosną. Oby! Alleluja! :)

Pod namiot

Tak sobie Indianka duma, że pokoi wakacyjnym zagranicznym obieżyświatom nie może zaproponować, bo dom nie wykończony, rozgrzebany i nie ma za co dokończyć remontu jego, ale pod namiot mogą latem przyjeżdżać. Jeśli Indiance w pracy pomogą – da im jeść. A jeśli nie będą chcieli pomagać tylko wypoczywać na gospodarstwie Indianki, a będą chcieli ekologicznych warzyw – Indianka im sprzeda to co wyhoduje.
 
 

Lany poniedziałek

Lany poniedziałek zapowiada się sucho i dobrze, bo Indianka ma zaplanowane manewry siedliskowo-gospodarcze. Co prawda miała chęć siać i sadzić, ale czas pochłonęły czynności porządkowe wokół siedliska, w stajni i na polu. Wczoraj wywiozła kilka taczek obornika na pole, a z pola zwiozła nieco drewna. Wszystko oczywiście ręcznie, taczką.
Taczki niewygodne: jedna stalowa ciężka budowlana, druga aluminiowa wypaczona i chybotliwa. Ciężko nimi się posługiwać, ale Indianka nie ma nic innego do wożenia ciężarów.  Ciężej tym bardziej, że setki metrów trzeba te taczki pchać. No, ale nie ma wyjścia. Powoli, po trochu powywozi ten obornik, a w drodze powrotnej pozwozi zimą nacięte drewno pod dom. Podłoże suche, więc stosunkowo lekko da się po nim jechać.
 
Przy domu posprzątała wory, plastiki i gałęzie. Przy okazji odkryła, że ma coś, co nada się na wędzarnię.
 
Pogoda ładna, dobrze by było posiać warzywa. Podwórko okazało się złym miejscem - zbyt gliniaste, twarde i suche. Nic tu nie urośnie. Trzeba ziemię skopać w innym miejscu i tam posiać.
 
Natomiast rabaty kwiatowe przy domu wymagają nawożenia torfem i obornikiem.
To też pracochłonne i niewygodne zadanie, bo torf 250m od podwórka, a po drodze grząskie bagienko po którym ciężko się ciągnie taczkę czy chociażby chodzi z wiadrami torfu.
 
Wszystkie te prace gospodarskie i ogrodowe są bardzo ciężkie, zwłaszcza dla kobiety.
Indianka ile da rady zrobi. W domu już część nasion wysiana w pojemniczkach z ziemią, na dworze część bylin posadzona. Ogródek kwiatowy ogrodzony, choć wymaga uszczelnienia.
 
Kawałek ogrodzenia dla kur po nocy uszkodzone. Nie wiadomo, jak to się stało. Być może konie wpakowały się na pastuch po ciemku, kotłując się przy stajni.
 
Indianka lubi prace na świeżym powietrzu, ale ciężkie prace fizyczne szybko ją męczą, tak, że po wysiłku, gdy na chwilę przysiądzie w domu by odpocząć – chwila ta zamienia się w godziny snu.
 
Zagraniczni wolontariusze jak i śląski Gumiś przymierzali się by tu przyjechać, ale Indianka po namyśle zrezygnowała z ich pomocy. Warunki domowe są dla obcych nie do przyjęcia – Indianka przywykła do nich i jej to nie przeszkadza w pracy, jednak taki obcokrajowiec spodziewałby się agroturystyki wygodnej i obfitej w jadło pierwsza klasa w zamian za nieco urozmaiconej pracy w ogrodzie i sadzie.
 
Niestety, na taką ofertę Indiankę nie stać. Ledwo sama się jest w stanie wyżywić, a dom do kapitalnego remontu jest i nie nadaje się na wynajem. Indianka tylko w domu śpi, gotuje, je i kąpie się, a większość czasu spędza na dworze.
 
Zaproszenie tu obcych pomocników wiązałoby się ze stresem jaki w obecności obcych wywołuje stan domu. No i duże obciążenie materialne w sensie, czym tych ludzi nakarmić? Indianka nie dostała dopłat rolniczych i nie ma za co kupić jedzenia dla siebie i tym bardziej dla obcych. Więc, suma summarrum, po namyśle zrezygnowała z zapraszania tu wolontariuszy. Więcej by z tego szkody niż pożytku wynikło.
Ludzie, tzw. wooferzy inaczej sobie wyobrażają pracę na wsi. Oczekują w domu luksusu, dobrego obfitego jadła i nieco pracy w ogrodzie lub sadzie. Indianka natomiast nie ma luksusu w domu ni jadła dla nich, a praca jaka jest do zrobienia jest ciężka i może się spotkać z niezadowoleniem takiego pomocnika. Indianka miała taką sytuację rok temu, gdy dwóch polskich pederastów nie chciało taczką wozić ciężarów i zażądało by Indianka im ciągnik wynajęła i za nich tę ciężką robotę wykonała na swój koszt. Indianka zrezygnowała z ich pseudopomocy natychmiast. Okazali się nieprzydatni na gospodarstwie Indianki.
 
Australijczyk pomagał jak umiał, miał szczere chęci mieszczucha na wsi, ale marudził, że praca monotonna i chciał robić coś innego niż Indianka miała tu do roboty, a skakać wokół niego cały dzień musiała by mu kulinarnie dogodzić. Przeliczając ten czas jaki poświęciła gotując człowiekowi – doszła do wniosku, żeby sama ten obornik bez słuchania marudzenia wywiozła i sama ściany obory i stajni by pomalowała, gdyby przy tych garach tyle czasu nie musiała spędzać, bo gdy jest sama, to szybko cokolwiek sobie do jedzenia robi na sucho lub nie je całymi dniami tylko dopiero na wieczór, bo szkoda jej czas marnować. Natomiast takiemu wolontariuszowi/pomocnikowi trzeba dać jeść o tych samych porach dnia, bo się tego spodziewa, a to dodatkowy obowiązek.
Indianka ma nadmiar obowiązków i ma dosyć kolejnych, tym bardziej, że ta pomoc wolontariuszy z reguły jest niewydajna i często nie w porę. Na wiosnę jest najwięcej pracy, a oni chcą przyjeżdżać w pełni lata, kiedy już po wszystkich niezbędnych ciężkich pracach. Chcą przyjeżdżać na zbiory, a pracochłonna uprawa ziemi, siew i pielenie zostaje dla Indianki do wykonania wiosną. Czyli ta ich pomoc to mija się z celem.
Niewielki z niej pożytek, a za to obowiązek zapewnienia im zakwaterowania i wyżywienia na znośnym poziomie jest bardzo absorbujący i w obecnej sytuacji Indianki nie do wykonania. Zatem lepiej sobie tę pomoc odpuścić.
 
A polscy pomocnicy? Są jeszcze gorsi. Żądają papierosów np. Gumiś z Bogatyni. Oczywiście nie wszyscy są tacy sami. Trafiają się też i poczciwe dusze, szczerze pomocne, np. Burzan.
 
Gumiś rok temu przyjechał na rancho zalany w trzy dupy, przystawiał się do Indianki, ogólnie był nachalny i wkurzający. Żądał papierosów, a pali nałogowo jak komin dwie paczki dzienne. Po prostu koszmar. Co 15 minut odpalał peta. Był ledwo 3 dni, a zdążył w tym czasie zgubić krowę. Po 3 dniach naciągnął Indiankę na bilet powrotny do siebie i miał zaraz wracać po załatwieniu swoich spraw, ale nie wrócił. Zamiast tego pojechał do świniarza gdzieś pod Gołdapią. Tam miejsca też nie zagrzał, bo ponoć świniarz się do niego dobierał ;))).
 
Teraz Gumisiowi znów zebrało się na przyjazd na rancho, ale Indianka przemyślała jego postępowanie i doszła do wniosku, że nie ma ochoty gościć pod swoim dachem takie indywiduum i ryzykować problemy, jakie on będzie tu stwarzał.
 
Indiance pomoc jest potrzebna, ale nie byle jaka i nie od byle kogo. Trzeba staranniej prześwietlać ewentualnych pomocników. Jeśli istnieje realne ryzyko, że ich obecność tu bardziej zaszkodzi niż pomoże – lepiej sobie ich pomoc darować i samemu w spokoju pracować. Indianka ceni sobie swój spokój i pogodę ducha, którą obce nieobliczalne indywiduum niechybnie by zakłóciło.
 
Pracując sama może i zrobi mniej, ale za to obędzie się od stresu znoszenia przypadkowych osób trzecich.
 
Co innego, gdyby trafił się ktoś szczerze życzliwy i pomocny, dobrany charakterem do charakteru Indianki. Z taką osobą Indianka by się nie męczyła, a wspólny czas upływałby owocnie i miło.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Zając wielkanocny

Indianka dostała paczuszkę od... Zająca Wielkanocnego :)))
Gdy ją dostała, głośno się roześmiała... :) Zając Wielkanocny nawet o niej pamiętał! :)))
Przyszły też paczuszki od Mamy i koleżanki, także te święta nie będą tak ubogie jak się spodziewała, choć jaj brak – jastrzębie wybiły kury i jajka ani na lekarstwo. Dwie kury się ostały, ale pszenicy brak i jaj nie niosą. Żywią się trawą, owadami z ziemi i resztkami z kuchni. Na przeżycie ta karma starczy, ale na jaja już nie.
 
Na dworze cieplutko – cieplej niż w domu. Indianka pracowicie sadzi byliny tachając żyzną ziemię do nich z bardzo odległego zakątka łąki.
 
Posprzątała też wory, folie, plastiki i inne śmieci wokół siedliska, ale jeszcze jest co zbierać. Gdy znajduje rozrzucone tu tam i siam przez niechlujnych budowlańców puszki po piwie  – krew ją zalewa. Gdy jeszcze kiedy jaki budowlaniec rzuci gdzie puszkę w jej świętą ekologiczną ziemią – zatłucze gada gołymi rękoma i wykopie z gospodarstwa precz!

niedziela, 17 kwietnia 2011

Domowy smalec

Indianka z rana wstała, w megapiecu najarała fest. Zniosła kilka patelni i woków i wkroiła kawałki słoniny do nich by wytopić tłuszcz. Efekt nie był tak duży jak się spodziewała, bo aby więcej smalcu się wytopiło, trzeba by było słoninę zmielić w maszynce do mięsa.
Indianka nie ma maszynki do mięsa, więc pokrojone kawałki zesmażyły się na skwarki i zostały w takiej postaci, a tłuszcz który się z nich częściowo wytopił zamienił się w smalec, który Indianka skrzętnie zlała do miseczek, aby stężał. Indianka wkroiła też cebulkę i dodała przypraw, więc domowy smalczyk wyszedł pyszny. No, ale nie ma go zbyt dużo. Musiała by się zaopatrzyć w maszynkę do mięsa, najlepiej taką elektryczną, bo ręcznej nie ma do czego przykręcić, gdyż stołu w kuchni nie ma, poza tym ręczna maszynka wymaga sprawnych rąk i siły do mielenia, której ostatnio Indiance brak. W Biedronce elektryczne maszynki ponoć są, ale Indiankę obecnie nie stać na zakup, więc musi się kolejny rok obejść bez niej... Ale za rok! Nie odpuści i kupi maszynkę... Będzie mielić mięcho i wyrabiać kiełbasy i pasztety... Ot co.
 
Przy okazji wytapiania smalczyku – usmażyła wołowinkę ze skwarkami i cebulką oraz roztopiła żółty ser na tym i zjadła ze smakiem. Ugotowała też dwa rosoły – kurzy i wołowy oraz gar karmy dla psów i kotów. Także ryż na jutro. Czyli dzień minął pod znakiem wielkiego gotowania.
 
Woda w garach gorąca. Czeka na kąpiel. Ale Indianka musi zajrzeć do zwierząt – dać pić i jeść, a z wanny wyjąć cebule kwiatowe i zrobić miejsce na gorącą kąpiel...
 
Póki co, gorącą wodę użyła do zmywania naczyń i szorowania garnków i woków.
 
Ma ochotę na długą, gorrrącą kąpiel... No, ale z wiader trzeba ziemię wysypać gdzieś, bo będą potrzebne do noszenia gorącej wody z kuchni do łazienki... Nie ma lekko :))))
Wiele przeszkód na drodze do gorącej kąpieli... ;)

Szara niedziela

Pochmurna, szaro-bezbarwna, nijaka. Indianka obudziła się rano, ale osłabiona nadal. Ciut lepiej się czuje po tych wczorajszych pracach przedogrodowych.
Dzisiaj trzeba dosiać nasiona w skrzynkach i posadzić cebule kwiatów w ogródku.
Trzeba też klomb kwiatowy i rabaty na warzywa podsypać przetrawionym obornikiem, bo ziemia na podwórku za gliniasta. Wymaga wzbogacenia w próchnicę.
 
No i trzeba taczkę naprawić i drewna do pieca przytargać, napalić w piecu, roztopić słoninę i zrobić smalec do chleba. W cieple pieca wysiać nasiona do skrzynek, wykąpać się i zregenerować siły.
 
Widmo windykacji odsunięte dzięki ludziom dobrej woli – zatem pora otynkować kuchnię, sypialnię i wykończyć drugą łazienkę, bo przyjazne dusze się do Indianki wybierają w gości. Trzeba się im zrewanżować za pomoc w trudnych chwilach...
Dom musi jakoś wyglądać na ich przyjazd. Musowo coś z tą koszmarną kuchnią trzeba zrobić i sypialnią...