sobota, 27 lutego 2010

Sobota?

Czyżby to dziś była sobota? Indianka dziwnie się czuje mając tak niewiele do roboty. Teoretycznie jest mnóstwo do zrobienia, ale nie wszystko da się zrobić od ręki. Na przykład remont domu. Trzeba wielkiej kasy i masy pracy. Póki co, trzeba rozlokować swoje rzeczy w nowych mebelkach.
 
Indianka na Mazurach 7 lat żyła w nędzy i niewygodzie, prawie bez mebli z wyjątkiem przywiezionego ze Szczecina łóżka, biurka, stolika i dwóch plastikowych krzeseł. Nieopatrznie zostawiła swoje meble w dawnym mieszkaniu (piękną, ogromną lustrzaną szafę garderobianą, szafę ubraniową, regał na książki, dopasowany do kuchni komplet mebli kuchennych). Zostawiła je nowej nabywczyni jej mieszkania. Nabywczyni była po przejściach życiowych, w depresji, po rozwodzie, sama z dzieckiem. Nauczycielka języka obcego – podobnie jak Indianka, tyle że ona języka niemieckiego.
 
Żal się Indiance zrobiło rozbitej psychicznie kobiety i zostawiła jej swoje najlepsze meble, wierząc, że na Mazurach bez problemu zdobędzie używaną meblościankę, którą przemaluje na soczyste kolory, a po remoncie domu zrobi sobie własnoręcznie drewniane meble na wymiar.

Niestety, realia mazurskie drastycznie odbiegają od reali szczecińskich. Nie udało się załatwić używanych mebli, chociaż przez moment była nadzieja, bo lokalna szkoła zmieniała akurat umeblowanie i mieli dużo mebli na zbyciu. Indianka udała się do tejże szkoły z prośbą, czy nie mogła by kilku mebli dostać. Sekretarka odmówiła. Powiedziała, że te meble mają być spalone. Indianka podpytywała też swoich sąsiadów, czy nie mają na strychach jakichś zbędnych gratów. Robili oczy wielkie jak 5zł. Indianka przyjechała ze świata, gdzie ludzie zbędne graty wystawiają na korytarze lub przed blok i można sobie je zabrać. Tutaj tak dobrze nie ma. Więc została bez mebli.
 
Ostatnie pieniądze zainwestowała w materiały budowlane i narzędzia. Pomyślała, że meble kupi po remoncie. Ale remont utknął z braku pomocy i funduszy dawno temu. Kasy na cokolwiek nie było. A gdy pokazały się niewielkie dopłaty, trzeba było zainwestować w wynajem maszyn rolnych do uprawy ziemi i zakup zwierząt hodowlanych. Nic nie zostało na remont tym bardziej na meble.
 
Remoncik Indianka prowadzi z partyzanta. Jak ktoś kto coś umie zrobić znajdzie się na rancho przypadkiem – jest angażowany do drobnych prac konserwacyjnych i remontowych. Sama Indianka zrobiła dwie bramy do stajni i wyszlifowała oraz pomalowała ganek i belki stropowe w pokoiku gościnnym oraz z wielkim trudem tynkowała mały pokoik, dopóki kontuzjowana w wypadku ręka nie odmówiła posłuszeństwa
 
Tymczasem zakupione zwierzęta Indianki rozmnożyły się i dostarczyły mnóstwo zajęcia przy ręcznym dojeniu kóz, krów i przerobie mleka na sery. Nie było sił i czasu i kasy na jakikolwiek remoncik, więc Indianka nic nie remontowała.
 
7 lat temu w nowokupionej chacie zastała starą zdezelowaną szafę z lat 50tych i proste łóżko drewniane bez materaca oraz rozłażący się kredens kuchenny wypacykowany farbą olejną. W piwnicy znalazła pleśniejące stare dwie szuflady, które pomalowała i przerobiła na półki wiszące. Przemalowała także znalezioną w oborze podstawę od starej toaletki i zrobiła dwie stojące szafki z dwóch resztek jakiejś poobijanej meblościanki z płyt wiórowych.
 
To skąpe umeblowanie w żaden sposób nie było w stanie pomieścić przywiezionych z miasta rzeczy Indianki, więc stały całymi latami na podłodze w stosach lub były przekładane z miejsca na miejsce, bo przeszkadzały. Część wylądowała na strychu.
 
Dom nadal do remontu z wyjątkiem małego pokoiku gościnnego (chociaż i jego trzeba odmalować, bo sadze weszły w ściany a i drzwi trzeba wstawić bo sadza z kuchni brudzi ściany), ale Indiankę potwornie męczył ten wieloletni bałagan i prowizorka, zatem okazyjnie kupiła zestaw ładnych mebli na wyprzedaży. Najtaniej jak się dało. Niektóre pozycje były z 50% bonifikatą, więc się opłaciło.
 
Teraz ma przynajmniej w co wpakować swoje rzeczy: papiery, książki, ciuchy, szpargały. Mały pokoik gościnny umeblowała wygodnie i wprowadziła się do niego z lubością.
 
Kupiła też śliczną rozkładaną sofę. Sofa ma twardy prosty materac, więc dobrze się na niej leży obolałemu kręgosłupkowi, a samo łóżko jest jakby skrojone na Indiankę. Śpiuchna sobie w nim jako ptak w gnieździe.
Pokoik maleńki – z centymetrem w ręku Indianka zaplanowała co gdzie ma stanąć i wszystko co w nim miało się zmieścić – zmieściło się z nawiązkom.
 
Jeszcze trzeba drzwi wstawić do tego pokoiku i wodę doprowadzić do przynależnej do pokoiku łazienki. Potrzebne też centralne ogrzewanie, no ale to już grubsza inwestycja. W tym roku byle drzwi wstawić i wodę do łazienki doprowadzić i byłoby dobrze. Ewentualnie można by było wtedy wynająć ten pokoik agroturystom i zacząć na nim zarabiać. No, ale czy mieszczuchowi z Warszawy będzie pasował taki malutki pokoik? No i gdzie Indianka podzieje swoje osobiste rzeczy z tego pokoiku? To nie takie proste.
 
Prawdopodobnie trzeba będzie wyremontować drugi i trzeci pokój, ale tam roboty od groma jest do zrobienia i zajmie to mnóstwo czasu i pochłonie duże finanse. Skąd brać te finanse?
 
Jest rozwiązanie. Ten drugi pokój to w zasadzie tylko tynki skuć i położyć nowe oraz wstawić nowe drzwi i doprowadzić wodę do łazienki i łazienkę odnowić (ściany i sufit). No, ale przed nim jest rozwalona kuchnia...
 
To ten pokój z łazienką pomocnikowi Indianka by najęła. Zgłosił się facet, co chce wynająć pokój z wyżywieniem w zamian za pomoc przy remoncie i na gospodarstwie. Podobno coś umie robić. Jakby był sensowny gościu, to by go Indianka zatrzymała na dłużej.
 
W tym małym pokoiku, by sama mieszkała, a trzeci by zrobili pod agroturystów. Garsoniera z osobnym wejściem. To można spróbować zrobić.
 
No i kuchnia jest do kapitalnego remontu. Indianka nie może serwować posiłków agroturystom, dopóki kuchni nie wykafelkuje, podłogi nie wyleje, sufitu nie wymieni. To najwyżej nie będzie serwowała – będą jeść u konkurencji.
 
Jeśli nie ruszy w tym roku z agroturystyką to nie będzie miała nadal źródła utrzymania i co gorsza za co spłacić kredyty ... Trzeba działać!

piątek, 26 lutego 2010

Noc

Noc. Indianka rozkoszuje się swoim wygodnym pokoikiem, który sobie stworzyła w ciągu ostatnich kilku dni... Ma tu wszystko czego jej potrzeba do szczęścia (no z wyjątkiem cudownego królewicza z bajki, który jakoś nie może do Indianki trafić)... Jest ciepło, wygodnie, czysto, ładnie, melodyjnie...
 
Dzisiaj kolejny dzień porządków przedwiosennych. Nadgarstki nie przestają dokuczać. Musiały się nadwyrężyć podczas noszenia siana i książek. Oczywiście snopy siana Indianka nosiła podczas obrządku plus wiadra z wodą dla kóz. Natomiast książki i różne takie szpargały i gadżety porządkowała w domu. Owe przedmioty mocno się zakurzyły i każdy trzeba było umyć lub wytrzeć mokrą ścierką. Aż ręce zaczęły piec. To chyba ten chlor zawarty w wodzie tak pożarł skórę rąk Indianki. Na szczęście Indianka niedawno zaopatrzyła się w kremy i maść do rąk.
Natarła maścią piekące dłonie. Jutro trzeba będzie założyć gumowe lub foliowe rękawice. Skóra pracowitych dłoni Indianki za bardzo podrażniona, by dalej ją narażać.
 
Poza tym Indianka jakaś taka niespokojna jest. Ostatnio nie odżywia się normalnie tylko zalewajkami – może to dlatego? No i czuć w powietrzu zbliżającą się wiosnę – to też może wywoływać zamieszanie w niej.
 
Ogrom porządków domowych jest przytłaczający, ale sobie z nim systematycznie radzi. Są też pewne pilne sprawy do dopilnowania. Nawet kilka ich. Trzeba się za nie zabrać, ale najpierw trzeba chociaż z grubsza ogarnąć bałagan. Poukładać, posegregować rzeczy i dokumenty.
 
Już sporo rzeczy znalazło swoje miejsca. Tanio świeżo kupione regały zdają egzamin wyśmienicie. Jest półka językowa, informatyczna, prawnicza, jest półka koniarska, półka kucharska, półka różno-hobbystyczna, półka rozrywkowo-powieściowa, półka remontowo-budowlana, półka ogrodnicza i hodowlana. Każda pozycja pieczołowicie wytarta i tematycznie oraz gabarytowo dopasowana do reszty. To są żmudne porządki, no ale to trzeba zrobić. Indianka mieszkając ongiś w mieście zebrała pokaźny księgozbiorek, który uzupełniła żyjąc na Mazurach. To kilka setek pozycji składających się z książek, książeczek, poradników, podręczników, słowników.
 
Dom jest pełny kurzu, sadzy, wilgoci. Trzeba książki i czasopisma oczyścić i pochować, by nie niszczały i posegregować, by były łatwe do odnalezienia, gdy potrzebne.
 
Są też stosy dokumentacji rolniczej i innej. Wszystko trzeba przejrzeć, wytrzeć i posegregować, uporządkować.
 
Niebawem powstanie idealnie uporządkowany i przejrzysty gabinecik, który będzie pomocny Indiance w kontrolowaniu, regulowaniu i załatwianiu różnych spraw.

Przedwiosenne porządki

Indiance opał się skończył, piła nie działa, grzejnik elektryczny się przepalił, gaz do gotowania skończył, w domu zimno, ale koc elektryczny działa i Indiance ciepło spać, a w dzień gania po podwórku robiąc obrządek lub po domu robiąc porządki, więc zimna nie czuje.
 
Trochę ręce marzną i stopy, ale za to nawycierała z kurzu i poukładała oraz posegregowała dziesiątki książek, poradników i podręczników.
Nadgarstki i dłonie bolą i drętwieją (oby to nie reumatyzm był tylko zwykłe przepracowanie), ale jeszcze stosy dokumentacji rolniczej i innej do poukładania i posegregowania zostały. Mnóstwo tego. Jednak stosy stopniowo topnieją w miarę indiańskich zabiegów.
 
Także ciuchy poskładane i poukładane częściowo są, ale zostało jeszcze sporo ich do poukładania no i podłogi do pozamiatania i umycia.
Częściowo już pozamiatane i umyte, ale jeszcze nie wszystko dostępne jest dla miotły i mopa, bo podłogi zawalone stosami dokumentów i ciuchów oraz innymi zagracającymi szpargałami.
 
Wczoraj ku radości Indianki paczka od Mamy przyszła z prowiantem.
Także Indianka na razie ma co jeść i może działać dalej.

czwartek, 25 lutego 2010

Wyciszenie

Indianka delektuje się spokojem swojego domu i odpoczywa, bo cosik bardzo zmęczona jest. Wtorkowa wyprawa do Olecka ją wykończyła, a i środowe domowe porządki odcisnęły zmęczenie na organizmie kobietki. Bolą ręce i kręgosłupek. Trzeba się pooszczędzać.

wtorek, 23 lutego 2010

Na wozie

Indianka raz na wozie, raz pod wozem. Dziś na wozie :))).
Republika ściborska podwiozła Indiankę z Olecka na wioskę... :)
Jak miło! :) Sam mości "Biegnący Wilk" - Dariusz Morsztyn. Jaki uczynny człowiek! :)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Ciśnienie

Idzie wiosna i chyba ciśnienie się mocno wahnęło, bo Indiance czacha boli... Pięknie słonecznie dziś było, ale ciśnienie Indiankę do łóżka powaliło... Zanim się to zdarzyło, obrządek się zrobiło i podłogę w pokoiku umyło... i chlebek upiekło... ale teraz nie da rady nic robić – tak czacha nawala... Ogólnie Indianka osłabiona jakoś... przedwiosenne przemęczenie?

niedziela, 21 lutego 2010

Zamiatanko

Słoneczko ładnie przyświeca. Indianka poczuła zbliżającą się wiosnę i zabrała się za wiosenne porządki. Dokładnie zamiotła korytarz, schody do piwnicy, schody na strych, zdjęła bombki i łańcuchy bożonarodzeniowe (najwyższy czas!) i wyniosła mnóstwo drobiazgów, które trzeba wymyć z kurzu. Teraz przerwa na odsapnięcie, a potem pora na kuchnię...
No, ale trzeba jeszcze do zwierzaków zajrzeć...

sobota, 20 lutego 2010

Wzburzona

Od wczoraj Indianka jest wzburzona. Była w K. Przypadkiem była świadkiem nieprawości, niegodziwości i nadużywania władzy urzędniczej. Adrenalina ostro poszła w górę. Indianka jest ciągle bardzo zdenerwowana. Co za skandal niesłychany! To niepojęte! Krew burzy się w żyłach Indianki. Nie zostawi tak tego!

piątek, 19 lutego 2010

Męcząca wyprawa

Każda nożna wyprawa do Olecka jest dla Indianki męcząca i pozbawia ją sił na kilka dni. Po każdej takiej wyprawie Indianka musi parę dni odpocząć, odzyskać siły. Po wczorajszej takoż. Wielokilometrowa wędrówka śnieżnymi, urokliwymi szlakami zmęczyła Indiankę. Cudowne krajobrazy czynią piesze wędrówki niezwykłymi, ale wędrówki męczą, zwłaszcza gdy się targa z miasta na plecach zakupy, a kręgosłupek boli.

czwartek, 18 lutego 2010

Plastikowy wężyk

Bystre oczko Indianki dojrzało plastikowy wężyk sprytnie wkręcony w przedłużkę łączącą kranik ze ścianą w łazience szpitalnej.
Oto rozwiązanie problemu braku bieżącej wody w łazienkach Indianki.

Nie trzeba kuć i niszczyć kafelków. Można wodę puścić plastikowymi wężykami po kafelkach i zamocować je w fugach – tak jak to zrobiono w tej łazience szpitalnej w Olecku. 



ODPOWIEDŹ NA KOMENTARZE
Plastikowe wężyki też mnie odstręczały. Ujrzałam je na praktycznym przykładzie i nie wyglądają tak tragicznie jak sobie to wyobrażałam.

Poza tym aktualnie modne łazienki są tak brzydkie, że w tym kontekście taki mały prostacki wężyk nie powinien nikogo razić. Jak ja ten wężyk przeżyję, to ewentualni goście także. ważne, że będzie bieżąca woda w łazienkach.

Nie znam innego sposobu jak w istniejących już łazienkach doprowadzić wodę bez rozkuwania ścian i niszczenia kafelków.

Plastikowy wężyk to chyba najprostszy, najtańszy i najszybszy sposób na doprowadzenie wody do łazienek.

Ten wężyk co widziałam to białawy był, ale może są różnobarwne?

Cowboy, masz inny pomysł jak bez kucia ścian, łamania kafelków i wyrywania popękanej instalacji doprowadzić wodę do łazienek i kuchni?

Chcę też ciepłą wodę w kranach. Podgrzewacz przepływowy? Jaki najlepszy?
 

wtorek, 16 lutego 2010

Odpowiedź na komentarz

„Gdyby nie dopłaty, to cena za produkty rolne byłaby wyższa, a więc więcej pieniędzy rolnik by dostał.”

Wojtku – ekonomia to skomplikowany mechanizm i w związku z tym przy braku dopłat niekoniecznie cena za produkty byłaby wyższa i rolnik by więcej dostawał. Mogłoby być dokładnie odwrotnie, bo w grę wchodzi wiele czynników wzajemnie na siebie oddziałujących.

Dopłaty unijne to tylko jedna strona medalu. Druga strona to wyśrubowane wymogi unijne, które gospodarstwa muszą spełniać by te dopłaty otrzymywać. By otrzymywać te dopłaty musimy dostosowywać nasze gospodarstwa i sposób hodowli oraz uprawy do rozmaitych narzuconych nam odgórnie wymogów. 

Niektóre z nich są absurdalne i w moim odczuciu zbędne.

Dostosowywanie gospodarstw do wymogów unijnych wymaga dodatkowych nakładów inwestycyjnych, które nie zawsze są finansowane w stu procentach z dopłat unijnych – często trzeba do nich dokładać z własnej kieszeni np. 50% kosztu inwestycji czy 70% kosztu inwestycji, są też ograniczenia, np. nie można kupić używanego ciągnika za 15.000zł z tych dotacji na modernizację, tylko jedyna możliwość by skorzystać z tej dotacji to zakup nowego traktora, a to koszt ok. 2 miliardy, przy czym połowę trzeba wyłożyć ze swojej kieszeni (połowę lub więcej, bo refundowane są tylko koszty kwalifikowane czyli np. VAT nie jest refundowany, a to ogromne pieniądze przy takich kwotach) ponadto dotacje nie są wypłacane z góry lecz z dołu, czyli najpierw trzeba całą kasę na daną inwestycję wyłożyć z własnej kieszeni lub zapożyczyć się w banku, ponieść wysokie koszty przygotowania dokumentacji itd. i nie ma się pewności, czy te dopłaty ostatecznie zostaną przyznane, czy nie zostaną z jakichś względów okrojone lub odebrane całkiem.

System dopłat i wymogów unijnych to obszerny temat i nie zmieszczę się z jego ogarnięciem w pięciu zdaniach, a dziś nie mam czasu na dłuższe wypowiedzi.

Powiem krótko – dotacje unijne to róże z wielkimi kolcami. Wielu rolników, którzy potrzebują inwestycji w gospodarstwach rezygnuje z wielu programów z uwagi na te wielkie kolce, bo niekiedy kolce większe niż same kwiaty.

Ja bym chętnie skorzystała z dotacji na zakup ciągnika używanego lub małego w cenie do 15.000zł – ale takiej dotacji nie ma.

Natomiast jest dotacja na zakup ciągnika nowego za ok. 2 miliardy – to oznacza wyłożenie z własnej kieszeni jednego miliarda lub więcej – a kto tyle nosi w kieszeniach? Przeciętnego rolnika nie stać na korzystanie  z większości dotacji. Przy małym gospodarstwie zakup tak kosztownego sprzętu to samobójstwo – to jak kupowanie samolotu by przelecieć się do sklepu i z powrotem, bo ten traktor nie zarobi na siebie na maleńkim gospodarstwie, a kredyty i odsetki od nich pochłoną całe gospodarstwo.


Natomiast tzw. dopłaty obszarowe są niewielkie, uzależnione od obszaru gospodarstwa i im mniejsze gospodarstwo to i dopłaty mniejsze.

W moim przypadku ledwo starczają na zakup pasz i sfinansowanie  części innych kosztów prowadzenia gospodarstwa (KRUSu, podatku rolnego, stanówki, inseminacji, usług i środków weterynaryjnych). 

Jeśli zdecyduję się na jakiś droższy zakup np. na pompę do nawadniania sadu – to nie starcza na przykład na składkę KRUS. A pompę muszę kupić, gdy susza, bo młode sadzonki szlag trafi.

Mowy nie ma o zakupie nawet używanego samochodu czy ciągnika, nie wspomnę o kosiarce rotacyjnej i przyczepie samozbierającej siano.

Także drepczę w miejscu, bo brak konkretnego dofinansowania umożliwiającego mi rozwój i modernizację gospodarstwa, zainwestowanie w jakąś konkretną hodowlę lub uprawę.

Chciałam inwestować w serowarstwo – ale to ogromne koszty, wysokie wymogi sanitarne i budowlane – praktycznie nie do realizacji dla takiego małego rolnika jak ja.

Zdecydowałam się na założenie sadu owocowego, bo to przynajmniej początkowo tańsze i prostsze. Zanim zacznie przynosić dochody - minie kilka lat. 


Tymczasem już teraz musiałam wyłożyć kasę na zakup sadzonek, pompy do nawadniania, napracować się przy ręcznym sadzeniu ogromnej ilości sadzonek. Teraz okazuje się, że trzeba go pilnie ogrodzić, bo niszczą go lokalni zawistnicy i złodzieje.

Dążę do tego, aby moje gospodarstwo wykarmiło mnie i ewentualną rodzinę, którą bym chciała założyć i by dało mnie i mojej rodzinie godziwe utrzymanie. Kokosów na nim nie zbiję, bo trzeba by w nie wtopić masę kasy, której nie mam, a i ryzyko inwestycji w rolnictwie jest większe niż przy inwestowaniu w firmy miejskie i wtopienie wielkiej kasy nie jest równoznaczne z sukcesem planowanego przedsięwzięcia.

Gospodarstwa rolne to wyłącznie producenci, a ci zawsze mają przechlapane – najwięcej kasy koszą pośrednicy, a dla rolników zostają ochłapy, a przy zmianie koniuktury – nie da się przestawić z dnia na dzień np. kurzej fermy na hodowlę bydła opasowego, bo to wymaga kolejnych nakładów i długofalowej hodowli, zanim rolnik dochowa się np. gromady byczków na sprzedaż na mięso.

Często jest tak, że jak już dochowa się tego inwentarza pożądanego, to ceny żywca tak lecą na ryj, że sprzedaje za bezcen bydło byle tylko pokryć koszty produkcji i nie wbijać się w większe.
Zyskują na tym cwani handlarze, którzy skupują za psie pieniądze bydło.

Natomiast ceny w sklepach spożywczych są często kilku lub kilkunastokrotnie wyższe niż zapłata jaką dostaje rolnik za dany produkt, ale to rolnik ponosi koszty i ryzyko hodowli i to rolnik najmniej zarabia.

Nic nie ryzykuje pośrednik. Kupuje gotowy towar za psie grosze i sprzedaje drogo dalej. Kupuje tylko tyle ile mu potrzeba. Nie ponosi kosztów dalszej hodowli np. bydła w przypadku braku zbytu.

Rolnik, który wyhodował świnię musi ją sprzedać, gdy odchowana, aby nie wbijać się w zbędne koszty dalszego chowu.
Pośrednik ma to w nosie. To nie jego problem. Kupuje tylko wtedy kiedy mu to pasuje i za ile mu pasuje. Płaci wg podaży, popytu i wyczutej sytuacji rolnika (jak widzi że rolnikowi ciężko to zaniża zapłatę dla rolnika), a nie wg poniesionych kosztów hodowli. 


Bywa, że płaci poniżej kosztów odchowu świniaka. Jeśli rolnik ma kilka sztuk – to może sobie zachować dla siebie te świnie. Ale jeśli on z tego żyje i ma setki świń – musi sprzedać. 


Sprzedaje poniżej kosztów wtedy. Natomiast cena w sklepie mięsnym jest wysoka. Jest grubo wyższa od tego co dostał rolnik. Marża bardzo wysoka. Pośrednik wcześniej też wziął swoje. Rzeźnia swoje. Hurtownia swoje. Każdy się obłowił z wyjątkiem rolnika. Rolnik zapierdziela cały rok na okrągło w błocie, słocie, po to by za groszaki sprzedać to co wyhodował.

Gospodarstwo, rolnictwo to ciężki i ryzykowny kawałek chleba i cała rodzina musi całymi dniami zaiwaniać, by ta praca przynosiła jakieś efekty i dała jakiekolwiek utrzymanie.

Krnąbrna krowa Bernadetta

Dziś simentalka Berna bydłuje i dała popalić Indiance. Maruderskim krokiem pomaszerowała na zaśnieżone pastwisko i za nic nie dawała się zagonić ani zwabić do obory. Dryfowała wahadłowym krokiem leniwie po zaśnieżonych polach z półtorej godziny, a za nią Indianka. Krowa miała przewagę – łatwiej się chodzi po kopnym śniegu na czterech nogach niż na dwóch. Gdy Indianka próbowała ją zagonić, krowa robiła złośliwe uniki i szła w przeciwnym kierunku. I tak w kółko. Zrobiła dwie pełne rundy wokół 3 hektarowego pastwiska i wrrrreszcie przyszła na podwórko. Indianka zamknęła podwórko by bydle nie uszło.

Krowa na podwórku też robiła numery. Unikała wejścia do obory i galopowała dookoła podwórka szukając wyjścia z pułapki. 
W  końcu weeeszła... Geee... Jeśli Indianka miała myśli o zachowaniu krowy przy życiu – porzuciła je dziś. Krowa jest wyjątkowo krnąbrna i złośliwa, gdy bydłuje. Dużo z nią problemów wtedy. Dzisiaj przypomniała o tym Indiance. Berna jest nie do okiełznania, bardzo samowolna i nieusłuchana. 

Trzeba bydlaka do rzeźni oddać, ale nadal dgojazd jest niepewny. Do gospodarstwa chyba jako tako można dojechać, ale nie ma gwarancji, że się gdzieś nie ugrzęźnie, bo droga tylko tak z grubsza odśnieżona.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Spacerek

Dzisiaj dla odmiany Indianka udała się do wioski by zanieść posegregowane śmieci do kubła z plastikami.

Listonosz był u Indianki z listami, to przy okazji Indiance trochę pomógł nieść jeden worek przez 800 metrów, a potem dalej podwiózł do wioski Indiankę i jej 3 worki z plastikami.

Wracając Indianka widziała niepokojącego psa, łudząco podobnego do wilka. Husky? Dreszcze ją przeszły, gdy patrzyła na tego dziwnego, szczekającego psa.

Powoli wróciła śnieżną drogą na gospodarstwo. Przy wjeździe na gospodarstwo z podwórka zobaczyły Indiankę jej wypasione suki. Zaczęły ujadać i gdy Indianka znalazła się w połowie drogi na podwórko – przybiegły do Indianki i ją powitały radośnie. Ależ się one wielkie zrobiły po tej krowie.... Masywne, silne, agresywne. Piękne, nakrapiane psy obronne.

niedziela, 14 lutego 2010

Walentynki

Indianka czyta wiadomości rolnicze i duma: „źle się dzieje w państwie duńskim, oj źle...” Rolnik unijny musi być ciągle na bieżąco z niekończącymi się zmianami przepisów i programów i wykazywać się dużym refleksem, by nie wpaść na jakąś urzędniczą minę i nie stracić kasy...
 
Nie ma miejsca na sielankę. Trzeba mieć oczy i uszy dookoła głowy i reagować błyskawicznie by przetrwać w tym ciężkim zawodzie rolniczym.

sobota, 13 lutego 2010

Wolą śnieg

Pół dnia minęło pod znakiem spokojnego obrządku. Indianka nakarmiła i napoiła zwierzynę. Dzień ciepły, bezwietrzny, ale i bezsłoneczny. Hiacynty nie ma, więc Berna klei się do Indianki teraz.



Przez pierwsze dnie po ubiciu Hiacynty nie piła, mało jadła. Po prostu przeżywała odejście Hiacynty. Tęskniła. Teraz została jej jedynie Indianka za towarzystwo, bo konie tylko przeganiają osieroconą krowę.


Mimo braku słońca, zwierzyna z upodobaniem wybierała to siano, które Indianka podała jej na śniegu. Widać ciekawiej tak dla urozmaicenia zwierzakom je się ze śniegu. Postępują tak jak ludzie, którzy mimo, że mają co jeść w domu, wybierają często restaurację by posiedzieć w odmiennym otoczeniu. Zwierzęta wykazują zachowania podobne do zachowań ludzkich wbrew obowiązującym teoriom psychologicznym, które twierdzą, że zwierzęta kierują się wyłącznie prymitywnymi instynktami w przeciwieństwie do ludzi i w przeciwieństwie do ludzi nie są zdolne do abstrakcyjnego myślenia, nie mają potrzeby estetyki i urozmaicenia itp.

Indianka się z tymi teoriami nie zgadza. Uważa, że są powierzchowne i wyssane z palca, oparte na ignorancji i zadufaniu. Zdaniem Indianki, ludzie i zwierzęta różnią się między sobą wyłącznie budową ciała i stopniem rozwoju zmysłów i mózgu. Zdaniem Indianki ludzie i zwierzęta podlegają tym samym instynktom, potrzebom, zachowaniom, uczuciom i są zdolne do abstrakcyjnego myślenia, tyle że w różnym stopniu zależnym od rozwoju mózgu.

Zazdrosna koza tłucze rywalkę rogami, szczypie i gryzie zębami, przegania, stroszy futro rozpalona do czerwoności zazdrością, gdy jej rywalka uświadczy za dużo względów Indianki (głaskania, dojenia itp.)

Filozofowie i naukowcy odmawiają zwierzętom cech przypisanych ludziom takich jak: uczucia, zdolność do dobra i zła, poczucie estetyki, abstrakcyjne myślenie. Te twierdzenia wynikają stąd, że ludzie uważają się za nadgatunek, za gatunek znacznie lepszy od reszty gatunków zamieszkujących planetę Ziemia i chcą się za wszelką cenę odciąć od pozostałych gatunków wmawiając sobie ku swemu lepszemu samopoczuciu, że tylko wyłącznie ludzie są inteligentni, zaradni i zdolni do stworzenia cywilizacji. 

Tymczasem koza wbrew logice potrafi się zaopiekować szczeniakami. Otoczyć je ciepłem i miłością. Nie każda to zrobi, tylko ta, która naprawdę ma dobre serce.

Ludzie owszem, są dominującym gatunkiem na Ziemi zdolnym w wysokim stopniu do przetwarzania otaczającego go świata, ale dzielą te same cechy i zdolności z innymi gatunkami, które nieco inaczej dają sobie radę w naturze, ale w sprzyjających okolicznościach i w dłuższym przedziale czasowym w wyniku ewolucji mogłyby stworzyć podobną do ludzkiej cywilizację.

piątek, 12 lutego 2010

Cosik smutno

Brat w czwartek w nocy dotarł w końcu do domu w Szczecinie. Po drodze jeszcze zawadził o znajomego w centrum miasta i u niego przesiedział kilka godzin, podczas gdy artykuły spożywcze kupione przez Mamę dla niego i Indianki straciły świeżość i skapcaniały w cieple targane po pociągach, dworcach, poczekalniach i mieszkaniu znajomego.


Brat roztrwonił całą kasę jaką dostał na podróż. Jego międzymiastowa balanga kosztowała niemal 400zł. Mama zbierała od miesięcy na dentystę by zrobić sobie zęby - odmówiła sobie tego dentysty i dała synowi na podróż tę kasę by pojechał do chorej siostry i jej pomógł przez miesiąc. Będzie musiał matce te pieniądze zwrócić. Bardzo go rozsierdziła ta perspektywa, do tego stopnia, że rzucił kilkakrotnie o ścianę kuchni podróżną torbą z żywnością i rozwalił syrop w niej się znajdujący...

Chyba lepiej, że tu nie dotarł, skoro tak się zachowuje? Prędko by się skumał z miejscowymi żulami i dopiero byłaby jazda. Indianka pijaństwa by nie tolerowała - wystawiła by pijakowi i awanturnikowi bety za drzwi i wezwała by policję by go sprzed domu Indianki zabrała. Tylko niepotrzebne problemy by były.

Indiance cosik smutno... Idą Walentynki, a tu nie ma się do kogo miłego sercu przytulić... Nawet upić się nie da rady, bo raz, że Indianka abstynentka, a dwa, że nie może złamać tej zasady, bo jest na lekach przeciwbólowych....

Za to poznała na razie telefonicznie fajnie brzmiącą Warszawiankę, co kupiła jak Indianka gospodarkę i siedzi na niej tak jak Indianka sama, tyle że 5 lat krócej. Indiankę zaciekawiła ta osoba. Trzeba urządzić wieczór babski i poznać się wzajemnie... wymienić spostrzeżeniami, doświadczeniami i powspierać psychicznie i moralnie...

Nas wolne, niezależne kobiety realizujące wzniosłe marzenia mało kto rozumie i wspiera... Musimy się wspierać wzajemnie... Co prawda Indianka już od kilku lat wie, że na mazurskiej wsi kobiety z miasta mogą liczyć wyłącznie na siebie i przestała się wiejską znieczulicą przejmować, stwardniała i radzi sobie sama, ale zaintrygowała ją kobieta o podobnych zamiłowaniach, pasjach i stylu życia. Może to być fajna znajomość... Warto się poznać...

czwartek, 11 lutego 2010

Przedwczesna radość

Indianka przedwcześnie się ucieszyła z wizyty brata. Brat nie dojechał. Upił się w pociągu relacji Szczecin – Gdynia. Stracił śpiwór i połączenie na Ełk. Zyskał nowego kumpla – bezdomnego Gracjana z Kartuz, z którym dalej pił na dworcu w Gdyni...

Indianka wielokrotnie dzwoniła do brata błagając by przestał pić, bo go okradną, albo pobiją, zabiją albo gdzie zamarznie. Brat nie słuchał. Pił dalej. Wdał się w jakieś utarczki z policją.
Zanim bratu padła bateria w komórce, Indianka dodzwoniła się do niego po raz ostatni o 5.00 rano. Wtedy oświadczył, że jest w jakiejś mieścinie, że w Gdyni i Olsztynie wdał się w bójki i że wraca do Szczecina. Był przy nim Gracjan – Indianka słyszała jak brat zwracał się do niego pytając, gdzie są.

Minął cały dzień. Nastał wieczór. Brat nie przyjechał ani do Indianki, ani do matki w Szczecinie. Nie ma z nim kontaktu telefonicznego. Nie odzywał się. Nie wiadomo, co się z nim dzieje – czy jedzie pociągiem do Szczecina, czy dalej pije gdzieś na dworcu, a może coś złego mu się stało? Nic nie wiadomo. 

Matka dała mu 300zł na podróż, poza tym miał przy sobie swoje 100zł – razem 400zł. Ma co przepić, o ile nie został okradziony czy napadnięty...


Gdy kilka lat temu jechał po raz pierwszy do Indianki – też się upił. Przegapił Ełk i pojechał do Białegostoku. Nic go to nie nauczyło. Tym razem też nie umiał sobie odmówić alkoholu. „No bo co tu robić jak tyle czasu się jedzie lub czeka na pociąg”.

Tymczasem Indianka i jej Mama martwią się o gagatka, a on dalej gdzieś tam hula.

Szczęście w nieszczęściu, że Indianka po lekach czuje się lepiej i daje sobie tu radę o własnych siłach. Na brata nie ma co liczyć – jest absolutnie nieodpowiedzialny. Na własne życzenie pakuje się w kłopoty. Indianka musi sobie tu dalej radzić sama.




Dobrze, że te najgorsze dni kryzysu zdrowia ma już za sobą. No, ale jak się ma takiego brata to nie ma miejsca na chorobę. Prędzej ktoś obcy pomoże niż rodzony brat, który dba przede wszystkim o własne uciechy...

środa, 10 lutego 2010

Wizyta u chirurga

Indianka była u lekarza tj. u chirurga. Zrobili Indiance prześwietlenie na takiej akrobatycznej maszynie (taki wielki automat) co sam kładzie pacjenta, wypisali leki, zalecili pas na kręgosłup, wystawili zwolnienie na 10 dni na razie, a potem kontrola i ewentualne dalsze zwolnienie i zalecenia.

W KRUS okazało się, że nie jest wypłacane chorobowe rolnikom poniżej 30 dni zwolnienia lekarskiego, więc Indianka nieprzyjemnie zdziwiona, bo gdy była kiedyś na ZUSie, to za każdy dzień zwolnienia lekarskiego należało się chorobowe. W przypadku rolnika nie należy się nic. 

Jeśli by była na zwolnieniu powyżej 30 dni, to wtedy za każdy dzień zwolnienia płacą 10zł. Póki co, dostała tylko 10 dni bezpłatnego zwolnienia i receptę na leki. Recepta zniżkowa - zapłaciłaby bez recepty 92zł, a tak zapłaciła 54zł czyli chociaż taka ulga. 

No, ale i tak wydała w aptece więcej pieniędzy, bo jak się tam znalazła to kupiła przy okazji plastry, gazę (co by uzupełnić swą wiejską apteczkę pierwszej pomocy), zamiast pasa na kręgosłup którego nie było - tańszy znacznie bandaż elastyczny do owinięcia sobie tych lędźwi, no i kremy z witaminami do jej  spracowanych i przemarzniętych rąk. 

Prześwietlenie nie wykazało uszkodzeń kręgosłupa, ale niewykluczone, że coś tam (jakiś krąg) nieznacznie się przesunął podczas upadku i stąd ten ból i niedowład (to może być niewidoczne gołym okiem milimetrowe przesunięcie kręgu odpowiedzialne za ten ból i niedowład) ponadto niewykluczone, że się jakiś mięsień nadwyrężył podczas tego szarpnięcia w czasie upadku, bo Indianka bardzo raptownie fiknęła w kurniku i w dodatku upadając wyrżnęła plecami w deskę. 

Od doktora dostała receptę na leki na rozluźnienie tych mięśni i przeciwbólowe i ma wyznaczoną wizytę kontrolną. Jest jej lepiej niż było, bo było fatalnie - z łóżka nie mogła wstać. Jakoś powoli rozchadza tę niedołężność. Grzeje plecy kocem elektrycznym co pomaga. Od dziś bierze leki.

wtorek, 9 lutego 2010

Kawaleria nadciąga

Nadciąga odsiecz na pomoc Indiance z jej rodzinnego grodu – pięknego Szczecina. BRRRAAATTT!!! :))))
Przejmie obowiązki Indianki – zajmie się domem i zwierzyńcem, a Indianka pójdzie do lekarza, kręgarza lub do szpitala jeśli okaże się to konieczne.
 
Dziś Indiance kręgosłup tak bardzo nie doskwierał, choć niewątpliwie utrudniał ruchy i pracę. Indianka dała radę zrobić obrządek i nawalić zwierzakom siana z nawiązkom na jutro, dała radę rozpalić w piecu tak, że aż 44litrowe gary gotowały się na nim i korzystając z morza wrzącej wody – zrobiła sobie gorącą kąpiel nosząc ostrożnie w mniejszych wiaderkach gorącą wodę do wanny. Musi uważać, by znowu nie przeciążyć kręgosłupa, bo schorzenie może się odnowić. Chodzi skulona, bo nie może rozprostować się w pełni, ale jakoś chodzi.
Nauczyła się też tak wstawać z taboreta lub krzesła, by nie było to zbyt bolesne.
 
Indianka myśli, że to niekoniecznie chore korzonki, choć wygrzanie kręgosłupa przy piecu a potem kocem elektrycznym troszkę pomogło. Kilka dni temu wyrżnęła się w kurniku. Poślizgnęła się i z całym impetem walnęła na kość ogonową. Stłukła ją wtedy mocno, ale położyła się do łóżka i niby przeszło. Potem była wyprawa do Olecka i powrót długą trasą z plecakiem na plecach – już wtedy zaczęła odczuwać dziwną sztywność w lędźwiach. Następnego dnia dźwigała 20 litrowe wiadra z wodą dla chorej krowy aż do obory pod pysk, bo krowa nie miała siły wstać i wyjść na podwórko i tym bardziej podejść pod dom by tam się napić wody.
 
No i wtedy właśnie coś strzyknęło w lędźwiach Indianki. Następnego dnia zaczęło się pogarszać. Rzeźnik odjechał, a Indianka odkryła, że nie jest w stanie się zginać i nic robić. Kręgosłup zaczął bardzo boleć. Indianka wtedy padła do łóżka.
 
Indiance się wydaje, że ten ból i niedowład to z powodu stłuczenia kości ogonowej. Może się też któryś krąg przesunął, albo ukruszył, a może pękł? Było okropnie, ale dzisiaj jest ciut lepiej. Oby tak dalej.
 
Zatroskanym serdeczne dzięki za troskę - szczególnie Ewie i Graszy44. Wygrzanie przy piecu i kocem elektrycznym, a następnie gorąca kąpiel dała ulgę, ale chyba trzeba zrobić prześwietlenie i wybrać się do chirurga lub kręgarza.

niedziela, 7 lutego 2010

Kręgosłup

Kręgosłup nie przestaje boleć. Jest coraz gorzej. Indianka, gdy usiądzie, nie może wstać. Musi kombinować by się poderwać w górę. Gdy zmusza się do chodzenia – to ledwo powłóczy nogami. Każdy krok to ból. Nie może się zginać, a gdy kucnie by coś podnieść z podłogi, to nie może wstać. Skarpetkę zakłada jedną ręką kilka minut gimnastykując się przy tym niemało. Z trudem robi tylko poranny obrządek – pilnuje by zwierzyna napita i najedzona była i myk do domu by runąć jak kłoda do łóżka. Co za cholerstwo się przyplątało??? Akurat teraz, gdy robota czeka, gdy trzeba przytargać i naciąć drewna... W domu znowu poniżej zera, tym razem –5 C. Indianka nie da rady schylać się, by napalić w piecu. Co za męka!

piątek, 5 lutego 2010

Po kolebliwym obrządku

Indiance udało się nakarmić i napoić wszystką zwierzynę. Kolebiąc się z boku na bok niczym mańka wstańka krowę wypuściła do wodopoju by się sama obsłużyła, a ona w tym czasie nałożyła krowie w oborze hałdę siana. Konie wpuściła do paszarni by się najadły, a gdy się najadły i poszły na pole napić się wody – nabrała kilka snopków siana i zaniosła kozom do koziarni. Wcześniej kozy dostały też wiadro wody.
Konie napiwszy się na polu, poszły obgryzać gałązki u ściętych żerdzi. Potem stały w pełnym słońcu drzemiąc i wygrzewając grzbiety. Brodząc w śniegu po polu – uczyniły ścieżki, które Indianka ma zamiar wykorzystać do przemieszczania się z żerdziami. Zawsze to lżej. Tylko jeszcze konie muszą je lepiej przekopać, rozkopać i wydeptać, to jak Indiance przejdzie to schorzenie, to wtedy pójdzie po te żerdzie tymi udeptanymi ścieżkami końskimi.

Dzisiaj na przyciągnięcie żerdzi nie pozwolił usztywniony kręgosłupek. Po zakończeniu obrządku Indianka wskoczyła do łóżka i liczy, że ta boleść sama przejdzie. Parę dni temu przedźwignęła się targając do obory 20sto litrowe wiadro pełne wody dla chorującej krowy, która sama nie dała rady wstać i podejść pod dom by napić się. 
Potem była wyprawa do Olecka przez śnieżne wydmy zalegające wzgórza, która to wyprawa wyssała z Indianki wiele sił. Wieczorny powrót 4 kilometrową zaśnieżoną trasą z zakupami na plecach i w rękach też się przyczynił do nadwyrężenia kręgosłupa.   

No, ale to wiadro to główna przyczyna. Kilka takich kursów dziennie z tak ciężkim wiadrem no i Indianka kontuzjowana w łóżku wylądowała. W dodatku chętne na pokój młode zdrowe dziewczę nie wykazało zainteresowania targaniem żerdzi z pola, to co ma powiedzieć obolała Indianka? Indianka mówi to, co mówi dziś jej kręgosłupek: „pass”. Leżymy pod kocem elektrycznym i regenerujemy siły. Jutro może będzie lepiej.
Tymczasem przez okno do sypialni Indianki zagląda słoneczko. O jak pozytywnie światło słoneczne wpływa na Indiankę... Jeszcze miesiąc i Indianka liczy na przedwiośnie, a zaraz potem wiosnę. Nie trzeba będzie tak intensywnie palić w piecu, śnieg stopnieje i łatwiej będzie się przemieszczać po polu z tymi żerdziami. 
W domu zimno, ale koc grzeje. Indianka zagrzeje dłonie pod kocem i chociaż podłubie w dokumentach na komputerku. Coby czas pożytecznie wykorzystany był.
Ps. Do nieżyczliwych osób, co bezwzględnie wycięły Indiankę z pewnego na pozór sielskiego forum:
Nie silcie się na pseudo życzliwe komentarze podszyte fałszem i złością, bo Indianka i tak jest w stanie odróżnić wypowiedzi przyjaciół i ludzi życzliwych od wypowiedzi fałszywych pluskw. Wasze anonimowe aroganckie lub fałszywe komentarze nie będą tu publikowane, tak jak moje szczere, kulturalne posty na forum były zawistnie kasowane. Ogólnie, to bardzo dziwi mnie, że te nieszczere osoby przychodzą na mego bloga, skoro nie umiały tolerować moich wypowiedzi na forum i wycinały je zaciekle. Wracajcie czarownice skąd żeście przyszły. Oto wasze miotły: Wsiadać i odpalać. Nie jesteście tu mile widziane. Żegnam!

Sztywny kręgosłupek

Indianka przeciążyła kręgosłupek. Nie może się zginać ani dźwigać. Trzeba przeorganizować prace gospodarskie, głównie obrządek, by nie trzeba było dźwigać wiader z wodą ni siana. Na szczęście to da się zrobić. No, kozom i tak trzeba będzie nosić wodę i siano, ale to jedno małe wiadro rano i jedno wieczorem wystarczy i kilka wiązek siana to Indianka jakoś da radę.
 
Opał się skończył. Daleko w śniegu leżą nacięte żerdzie. Trzeba je przetargać przez kopny śnieg pod dom i porąbać na kawałki. To zajmie sporo czasu i energii, bo śnieg wysoki i odległość duża – kilkaset metrów.
 
Przyjechała dziewczyna chętna na pokój w zamian za pomoc na gospodarstwie, ale zobaczyła gdzie te żerdzie leżą i jak dużo jest sprzątania w domu i zrezygnowała z pokoju... :D
No cóż – lepiej zrezygnować od razu jeśli się nie czuje na siłach sprostać zadaniu niż po kilku dniach zawracania sobie i Indiance głowy.
 
Wobec powyższego Indianka sama musi sprostać zadaniu. Tylko ten kręgosłupek doskwiera teraz. Ale, Indianka pomysłowa istota – znajdzie sposób by sobie pracę zgrabnie zorganizować tak, by nie było jej za ciężko. Już ma kilka pomysłów jak sobie ułatwić pracę i odciążyć bolący kręgosłupek.
 
ps. WIELKIE DZIĘKI kolejnemu dobroczyńcy Indianki - zacnemu Panu Krzysztofowi z Kielc, który nadesłał 200zł na komin. Piękne dzięki :))) Bóg zapłać! :)))

czwartek, 4 lutego 2010

Krowa ubita

Krowa legalnie ubita. „Ubój z konieczności.” Inaczej nie da rady w naszych czasach rojących się od przepisów, nakazów, zakazów, które mają regulować i zabezpieczać pewne sprawy, ale bywają też uciążliwe i nie bardzo dostosowane do rzeczywistości, a niekiedy wręcz od niej totalnie oderwane. Zatem krowę musiał ubić uprawniony masarz w obecności weterynarza, który wydał zalecenie o uboju z konieczności po oględzinach krowy i który dopilnował, aby krowa została ubita w sposób możliwie humanitarny. Rzeźnik przyłożył do łba krowy specjalistyczny przyrząd z którego wystrzelił specjalny nabój do uśmiercania zwierząt. Ubił w obecności samego weterynarza powiatowego i inspektora powiatowej weterynarii, którzy pilnowali, aby cały proces odbywał się prawidłowo. Krowa została ubita, co by się zwierzę dłużej nie męczyło. Krowa po porodzie chora, osłabiona, z mocną infekcją macicy i wewnętrznymi uszkodzeniami. Mięso poubojowe tylko dla psów, bo infekcja rozeszła się na cały organizm, więc mięso dla ludzi się nie nadaje. Powiatowy vet wyjątkowo wyraził zgodę na zagospodarowanie mięsa i skarmianie nim zwierząt domowych (psów, kotów) z uwagi na brak dojazdu do gospodarstwa i niemożność zabrania tego mięsa przez rzeźnika lub Bakutil.
Nie ma Hiacynty... Indianka spokojnie patrzyła na jej śmierć, ale nutka żalu ścisnęła jej serce, gdy krówka osunęła się na śnieg. Nie walczyła. Nie miała siły. Spokojnie osunęła się w ramiona śmierci. To była sympatyczna krówka. Indianka ją lubiła, ale jest twarda. Indianka bardzo stwardniała na Mazurach.
Taka jest kolej rzeczy, taki na wsi los zwierząt gospodarskich. Wcześniej czy później spotyka je śmierć. Indianka dotknęła grzbietu krowy, żegnając się z nią. Jej pożegnanie zakłócali otaczający ludzie, którzy ciągle coś chcieli – a to gorącej wody, papierowych ręczników itp. Indianka ma niedosyt. Nie pożegnała się z krówką jak chciała. Nie opłakała. Nie przytuliła przed śmiercią. Nie uspokoiła zwierzęcia. Żałoba została zakłócona. Indianka jednak wierzy w reinkarnację, więc wie, że krówka po śmierci ma dobrze, a jej dusza ponownie wcieli się w istotę żywą. Może w noworodzącego się cielaczka?
Tymczasem Indianka będzie miała zamrażarkę pełną mięsa dla psów. Krowa mała, a choroba ją wychudziła, ale mięsa dla psów starczy na rok. Szkoda, że niejadalne dla ludzi, bo Indianka by chętnie zjadła kawałek swojej ulubionej krówki, przejmując tym samym jej żywotność i siłę... Tak jak Indianie Północnoamerykańscy zjadając upolowane zwierzęta, wierzyli że jedząc je nie tylko zaspokajają głód fizyczny, ale i nabywają pozytywnych cech ubitego zwierza: a to odwagę, siłę, szybkość itd. zależnie od zjadanego gatunku. W tym przypadku, zakażenie mięsa bakteriami z chorej macicy może być zbyt duże i szkodliwe, więc lepiej tego mięsa nie ruszać.
Natomiast psy mogą jeść. Koty też. Chociaż tyle. Karmy są takie drogie i ten popiół w nich zawarty na pewno nie jest dobrym pożywieniem. Lepsze surowe lub ugotowane mięso pochodzące nawet z chorującej krowy, niż te granulki popiołu i innego śmiecia. Pieski będą miały pełne brzuszki przez cały rok, a Indianka nie będzie musiała jeździć do miasta po karmę i kaszę dla nich.
Hiacynty nie ma. Jedno zwierzę mniej. Pozostałe zwierzęta będzie łatwiej wykarmić. Drugą krowę Indianka chce oddać do rzeźni, gdy tylko będzie dojazd do gospodarstwa i gdy tylko znajdzie kupca, który zaoferuje zadowalającą cenę. Bo kupców jest, ale płacą nędznie. Nieadekwatnie do poniesionych kosztów odchowu, utrzymania zwierzęcia i cen mięsa w sklepach garmażeryjnych. No, ale nie ma sensu trzymać żarłocznej krowy, skoro jałowa i prawdopodobnie już nie uda się jej zacielić. Inseminator Indiance powiedział, że krowa, która zbyt długo jałowa jest przepala się i nie może zostać zacielona. Krowa jest ładna: simentalka, ładna tkanka i ładne, oryginalne futerko: plamy białe, gładkie i plamy brązowych kręconych kędziorów. Charakterek krowa ma wredny, ale jest to bardzo emocjonalna, uczuciowa i wrażliwa krowa, chociaż krnąbrna wielce. Mięsko z niej pyszne będzie, ale niestety przepisy każą oddać do rzeźni, a to tak podraża koszty, że nie opłaca się jej potem z powrotem zabierać, bo dochodzi transport w te i nazad plus koszt uboju i badań oraz kto ma pewność, że masarz w rzeźni nie wytnie co lepszych ćwierci i nie odłoży sobie na boku i odda niekompletną krowę wciskając kity typu „a dużo odpadów było”? Indianka nieufna jest w tym temacie. Intuicja jej mówi, że krówka byłaby ogołocona z co cenniejszych kawałków, a to jej się nie uśmiecha. Poza tym tzw. odpady poubojowe byłyby zabrane do Bakutilu, a szkoda, bo flaki, kopyta, wymiona itp. chętnie psy by zjadły.

środa, 3 lutego 2010

Nieżyciowe przepisy

Indianka ma zajebisty problem z krową. Krowa po porodzie choruje. Jest bardzo słaba i ma się ku padnięciu.
Cierpi. Stęka. Leży. Indianka pojechała do Olecka dowiedzieć się, jak legalnie ma ubić krowę, coby skrócić cierpienie krowy i uratować mięso od niej, bo Indianka głodna i psy też głodne.
 
Dowiedziała się u powiatowego weterynarza, że krowę musi zawieźć do rzeźni, albo poczekać aż zdechnie i oddać do Bakutilu. Krowa o własnych siłach nie wejdzie na samochód – nie da rady – jest za słaba. Rzeźnia nie ma samochodu. Indianka nie ma samochodu ciężarowego by tę krowę przewieźć. Jeśli krowa zdechnie sama – Bakutil też jej nie zabierze, bo nie dojedzie, być może aż do wiosny, możliwe, że dłużej, bo wiosną dojazd wcale nie jest lepszy – ogromne bajora błota uniemożliwiają przejazd. Już teraz warunki drogowe są beznadziejne – śnieżyca, wicher nawiewa wielkie zaspy na drogach. Od kilku dni nie ma dojazdu do gospodarstwa Indianki. Dzisiaj nie ma dojazdu nawet do wsi Indianki – odcinek 5km przed gospodarstwem jest zawalony śniegiem, mimo odśnieżania. Co Gmina odśnieżyła – to zawiało ponownie. Gmina przerwała odśnieżanie, bo to syzyfowa praca. Co odśnieżą, to zaraz telefony mają, że znowu zawiane. Trzeba poczekać, aż śnieżyca przestanie szaleć.
 
Rancho Indianki spowite białym kokonem śniegu. Dróg w ogóle nie widać. Jedna biała płaszczyzna wokół.
Listonosz dojechał tylko do sąsiedniej wsi i utknął. Kupiec skupujący bydło pourazowe  zawrócił 5km przed gospodarstwem Indianki, bo droga zawalona śniegiem i śnieżyca go zniechęciła. Wioska Indianki odcięta od reszty świata. Ani transport, ani weterynarz nie ma szans tu dojechać. Nikt. Krowa leży i cierpi, bo ktoś stworzył nieżyciowy przepis zabraniający uboju gospodarczego na gospodarstwie. Jest możliwość uboju z konieczności, ale to weterynarz musi dać zalecenie o uboju. Indianka dzwoniła do weterynarza, ale on odmówił przyjazdu z uwagi na śnieżycę i śnieg na drodze. „Więc co mam zrobić?” Pytała Indianka. „Czekać aż krowa zdechnie sama? Patrzeć jak się zwierzę męczy?” Ręce opadają... Indianka sama krowy nie zabije. Nie da rady psychicznie. Wystarczy, że krowa spojrzy w oczy Indianki i Indianka nic nie będzie mogła zrobić. Wezwała rzeźnika z uprawnieniami do uboju. Ale czy on dojedzie? Też nie. Chyba, że dojdzie na nogach, bo o dojechaniu do gospodarstwa nie ma mowy. Czy będzie mu się chciało brnąć przez zaspy po pachy taki kawał? Oby. Trzeba będzie słono zapłacić...

poniedziałek, 1 lutego 2010

Kochani...

Witajcie kochani – dzięki, że jesteście ze mną w tym trudnym dla mnie okresie.
Serdeczne podziękowania składam na ręce szlachetnych dobroczyńców, którzy wspomogli mnie swoimi datkami – nie spodziewałam się takich wysokich wpłat (50-100zł) w sumie 200zł. Serdecznie dziękuję. Bardzo mi to pomogło – także psychicznie. Te wpłaty są dla mnie więcej warte niż udział w głosowaniu na Blog Roku, bo trafiają wprost do mnie, a nie do organizatora konkursu.
 
Będę nadal pisać tego bloga, tylko ostatnio mam za dużo pracy i problemów, by znajdować na pisanie czas, ale postaram się go kontynuować i robić to coraz lepiej.
 
Kominiarze byli. Oczyścili komin – na dachu u wylotu komina była bryła lodu – rozbili ją łomem. Komin odzyskał ciąg. W piecu dobrze się pali. Ciepło wróciło do domu. Co prawda jest to ok. 4C, ale na plusie. Kominiarze za usługę zażądali 200zł i na wódkę dla dwóch – czyli dosyć słono. Poza tym przyszedł koszmarnie wysoki rachunek za prąd – niemal 800zł (w okresie, gdy piec nie palił dogrzewałam się grzejnikiem olejowym – nie miałam pojęcia, że aż taki żarłoczny jest, tym bardziej, że nie był w stanie skutecznie ogrzać mieszkania).
 
Palę w piecu i pouszczelniałam wszystko co się dało, by zatrzymać to ciepło w domu jak najdłużej. Czeka mnie też targanie z pola i rąbanie gałęzi na opał. Codziennie rano robię obrządek zwierząt, a po południu gotuję, zmywam i tak czas leci niepostrzeżenie. Poza tym mam parę spraw papierkowych do dopracowania i na to też muszę znaleźć czas.
 
Pozdrawiam wszystkich...

piątek, 29 stycznia 2010

Martwe cielę

Krowa urodziła martwego cielaka. Co za strata. Pierwsza moja cieliczka, w dodatku simentalka.
Wodnik Tygrysek. Byłaby moją ulubioną krówką...
Krowa miała ciężki poród. Nie mogła urodzić tego cielaka. Gdy zaczęłam ciągnąć cielę, nóżki już były zimne.
Cielę rodziło się tyłem. Udusiła się w środku, zanim ją wyciągnęłam. Nie mogłam jej wyciągnąć wcześniej – nie dałam rady. Krowa słabo parła. Była bardzo osłabiona, pokładała się na ściółce. Jeszcze takiego ciężkiego porodu nie miała. Stękała i stękała. Nadjechał pług śnieżny. Poprosiłam kierowcę, by pociągnął za te nóżki i wyciągnął cielaka, bo ja już siły nie miałam. Wyciągnęłam nogi i zadek jałóweczki i dalej nie mogłam. Traktorzysta nałożył linkę na nogi, mocno się zaparł i wyciągnął już martwego cielaka. Zrobiłam masaż cielęciu w nadziei, że może jeszcze się ocknie. Masowałam i masowałam – daremnie. Nie udało się ożywić cieliczki. Taka szkoda...
Krowa nawet nie spojrzała na cielaka. Dalej stękała. Ledwo na nogach się trzymała. Wymęczył ją ten poród. Może paść.
Indianka zawiedziona. Tyle się wyczekała, aż wreszcie się urodzi cieliczka... Tak bywa z inwentarzem. Porody bywają łatwe lub trudne z powikłaniami. Podobno cielę, które rodzi się tyłem jest bardziej zagrożone uduszeniem. Często taki poród kończy się zgonem. Tym razem, nie dość, że ciele było ułożone tyłem, to jeszcze krowa nie mogła go urodzić. Chyba ten cielak był za duży dla niej, albo miała jakieś schorzenie dróg rodnych.
Poprzednie porody przebiegały znacznie łatwiej. Krowy rodziły z niewielką pomocą Indianki. Raz zdarzył się cielak, który urodził się podduszony, ale wytrwały masaż pomógł go ożywić. Tym razem się nie udało...
Rok czekania i nie ma żadnego cielaka – jedna krowa jałowa, druga urodziła martwe cielę. Indianka przemęczona pracą na gospodarstwie - osłabiona i brak jej sił – ten zgon to chyba znak, aby zdjąć ze swoich bark parę ciężarów. Trzeba zredukować inwentarz. Indiance wystarczy mleko od paru kóz. Nie trzeba też płacić za inseminację i czekać rok na jednego cielaka. Mniej trzeba wysiłku by wydoić ręcznie jedną czy dwie kozy niż jedną krowę. Indianka w zeszłym roku sprzedała duże stado kóz – zostawiła sobie tylko kilka sztuk. Wcześniej musiała ręcznie doić kozy całymi dniami. Za ciężko jednej osobie. Ręce Indiankę bolały – omdlewały ze zmęczenia.
Życie nie może polegać na samym dojeniu. Czas na zmiany. Na potrzeby Indianki w zupełności wystarczą 3 dobre, dojne kozy, kilka kur, królików. Nie ma co się zamęczać nadmiarem obowiązków. Indianka zamęczała się 7 lat i dłużej już nie chce. Teraz trzeba zadbać o siebie i o swoje wygody. Wyremontować dom. Znaleźć czas na wypoczynek. Znaleźć czas na miłość i zabawę. Wszak nie samą pracą człowiek żyje...


poniedziałek, 25 stycznia 2010

Walka z mrozem

Cały zeszły czwartek Indianka siedziała w papierach rolniczych. Temperatura w domu spadła do minus 6 stopni. Piec z trudem się tlił, w końcu wygasł. Nie ma ciągu w kominie. Przy rozpalaniu cały dym idzie na dom, a po zamknięciu pieca ogień w piecu przygasa gwałtownie i ledwo się tli dając niewiele ciepła. Za mało, by ogrzać mieszkanko. Tłuste ogromne plamy wyszły na tynk na kominie. Coś tam się niedobrego dzieje w tym kominie. Indianka musiała włączyć grzejnik olejowy w sypialni, by nie zamarznąć. Szyby okien spowił lód rysując piękne wzory. Teepee Indianki zamieniło się w lodową pieczarę.
 
W piątek w domu także było minus 6 C. Indianka pojechała załatwiać sprawy urzędowe w miasteczku. Wróciła przemarznięta, bo mróz urósł do minus 26 C i wiatr się wzmógł. Twarz jej skamieniała od mrozu, gdy wracała przez lodowiec zaśnieżonych łąk. Ciężko się brnęło przez zlodowaciały śnieg, który utrudniał marsz. Każdy krok wymagał wysiłku. W końcu Indianka dotarła do utęsknionego domku. Wskoczyła natychmiast po powrocie pod kołdrę by się zagrzać, owijając sobie stopy nagrzanym na olejowym grzejniku ręcznikiem.
 
W sobotę dzień zleciał na obrządku zwierzyny i rąbaniu drzewa, uszczelnianiu stajni (konie wygryzły siano w suficie w miejscu braku jednej deski i mróz je z góry atakował – trzeba było wejść na strych i zatkać dziurę deską i nawalić na nią grubą warstwę siana by ocieplić), wieczór to próba uruchomienia elektrycznego kocyka i jaśka.
 
Indianka wymieniła PRLowskie wtyczki pozbawione dziurki na bolec na te nowoczesne z bolcem. Trzeba było odciąć kombinerkami starą wtyczkę, oskubać nożykiem kabel i druty z otoczki, znaleźć uszkodzony czajnik i toster na strychu, odciąć im te dobre wtyczki, oskubać kabel i druty z otoczek, skręcić z właściwymi drutami ze starego kabla od kocyka, zaizolować taśmą izolacyjną dobrze. Stary kabel od kocyka miał dwa kolory kabelków: brązowy i drugi ni to niebieski ni to zielony. W nowym kablu były druty otoczone kolorami: zielonym, żółtotęczowym i niebieskim. Indianka miała dylemat jak te dwa kable z dwóch różnych epok dopasować, który kabelek z którym kabelkiem połączyć, aby zwarcia nie było. Po nacięciu starego kabelka od kocyka, który z wierzchu wyglądał na zielony, pod spodem okazało się, że jest bardziej niebieski. Ufff... więc Indianka połączyła te niebieskie kabelki z obu kabli razem, następnie brązowy z zielonym pomijając ten żółtotęczowy, który to kolor zazwyczaj nosi kabelek uziemiający i... BINGO! Włączyła wtyczkę do prądu – spięcia nie było. Dobry znak. Ale kocyk nie grzał. Zaniepokoiła się. Po kilku minutach zaczął wreszcie grzać. Wciągnęła kocyk pod kołdrę, bo wtedy efekt większy. Jezu, jak pięknie grzeje! :)))) Indiance ciepło pod kołderką. Bardzo ciepło. Gdy wymarznie na dworzu to wtedy wskakuje pod kołdrę i wygrzewa się kocykiem.
 
Rachunki za prąd przyjdą koszmarne. Trzeba uruchomić ten piec. Trzeba kominiarza do komina. Mama Indianki zadzwoniła ze Szczecina do Olecka, do kominiarza by się zlitował i w końcu przyjechał i naprawił komin, bo Indianka zamarznie. Indianka ponownie zadzwoniła i kominiarz tym razem ma być. Podobno tylko jeden kominiarz Spółdzielni Kominiarskiej został do dyspozycji, bo czterech chorych nie pracuje.
 
Za oknem – 27 C
W domu – 4 C

czwartek, 21 stycznia 2010

Indianka zbiera na remont domu

Drogi Czytelniku,
Podoba Ci się ten blog? Chcesz go czytać dalej?  Jeśli tak, wspomóż Indiankę dowolną kwotą... lub zbędnym sprzętem przydatnym na gospodarstwie... dobrym słowem, lub pomocą fizyczną...
Każda, nawet drobna pomoc będzie mile widziana... :)
Z góry dziękuję, nawet za drobne kwoty :) Zmobilizują mnie do dalszego pisania... :)

Pozdrawiam,
Indianka

Liczenie kóz

Za oknem minus 20 C, w domu minus 1C. Indianka w domu liczy kozy – sprawdza numery, uzupełnia dane, przepisuje na czysto. Założyła im porządną komputerową kartotekę. Łatwiej te wszystkie dane będzie ogarnąć i uporządkować.

środa, 20 stycznia 2010

Reorganizacja

Tymczasem od poniedziałku Indianka przeprowadza przyspieszoną reorganizację dnia. Z trzech par rąk trzeba było znowu wrócić do systemu jednej pary rąk. Od rana do 16.00 obrządek i przydomowa krzątaninka typu rąbanie drwa lub porządkowanie podwórka z gałązek, od 16.00 krzątaninka domowa typu gotowanko i zmywanko. Brakuje czasu na papierki, ale Indianka dziś wreszcie założyła duplikaty kolczyków kozom i zaczęła sprawdzać rejestr kolczyków. Kozy kolczykowaniem nie były zachwycone, takoż Indianka, ale żadne ucho się nie rozerwało na szczęście, ani żaden kolczyk nie spadł.
 
Dziś na Rancho minus 15 stopni Celsjusza. W domu ledwo 2 stopnie. Kominiarz się nie pokazał jak na razie.
Dotarła paczka od Mum. W niej dwa elektryczne wynalazki: jasieczek elektryczny i koc elektryczny. Ucieszyły Indiankę te prezenty wielce, ale niestety na razie nie mogą być użyte, bo mają stary typ wtyczek – taki bez dziurek na bolce uziemiające. Wszystkie gniazdka i przedłużacze Indianki mają te bolce. No, jest jeden stary co nie ma, ale Indianka nie jest pewna czy aby nie uszkodzony, więc na razie go nie włącza. Ratuje się układając na grzejnik olejowy np. ręcznik, którym po podgrzaniu owija sobie stopy, by je podgrzać pod kołdrą. W paczce przyszło też podszyte sztucznym futerkiem wdzianko typu kangurka z kapturkiem. Cieplutkie. Indianka wciągnęła wdzianko skwapliwie i nie rozstaje się z nim nawet w łóżku :) Indiance nie jest zimno. Tylko momenty, gdy trzeba wejść do łóżka nienagrzanego są nieprzyjemne, ale wtedy rozgrzany ręcznik jest stosowany. W domu gdy się rusza krzątając w kuchni lub pokoju też nie jest jej zimno. Na dworzu gdy robi obrządek – nie jest zimno. Najgorzej gdy trzeba się umyć w zimnej łazience. No, ale wtedy do wanny jest nalewana gorąca woda i włączany grzejnik olejowy w pokoju, który grzeje ręcznik lub szlafrok, który Indianka wciąga na siebie błyskawicznie po wyjściu z wanny.

Pożegnanie z AAczami

AAcze w poniedziałek rano wyjechali do pracy pod Ostrołękę. W niedzielę Indianka im napisała dobre, zasłużone referencje, ostrzygła Agatę na Egipcjankę. August dokończył ocieplać strop ganku, a Agata spakowała ich rzeczy. Rano w poniedziałek z wielkimi torbami pomaszerowali na Sokółki. Ich pokój opustoszał nagle.

Indianka trochę do nich przywykła i nie za bardzo było jej na rękę by wyjeżdżali, bo roboty huk, a Indianka musi mieć czas na fucking papierki, ale umowa była taka, że tak długo tu będą mieszkali jak obu stronom to będzie odpowiadało. Dostali korzystniejszą dla siebie ofertę mieszkania pod Ostrołęką i po prostu z niej skorzystali.
 
Tam gdzie pojechali będą mieli lepsze warunki (na pewno dużo cieplej w domu!) – do dyspozycji tylko dla siebie ciepłe mieszkanko składające się z pokoju, łazienki i kuchni z bieżącą wodą (u Indianki tylko kuchnia ma bieżącą wodę, do łazienek trzeba nosić wiadrami z kuchni). Dostaną 1000zł pensji na dwoje plus darmowe wyżywienie. Więc pod tym względem znacznie lepsze warunki niż mieli u Indianki. Natomiast pracy będą mieli dużo więcej. Będą pracować przy 70ciu dojnych krowach. Praca od świtu będzie dla Aaczy szokiem, bo będą wstawać o 4.00 rano (u Indianki mieli zaczynać pracę o 7.00, ale regularnie spóźniali się do pracy, wstawali z trudem o 8.oo, a nawet o 9.00, ba, niekiedy zaczynali pracę dopiero o 10.00!) i pracować cały dzień, bez dni wolnych od pracy. No, na wsi nie da się nic nie robić w weekendy – zwierząt trzeba doglądać codziennie, zwłaszcza krów dojnych, gdzie mleko jest zdawane do mleczarni. Za to nie będą wydawali pieniędzy na mieszkanie i wyżywienie, więc zaoszczędzą sobie miesięcznie 1000zł. Za kilka miesięcy będą mieli kasę na wyjazd za granicę i na start tam. Za granicę chcą jechać w czerwcu i tam zarobić na swoje własne mieszkanie w Polsce. A może zostaną w kraju i będą koncerty organizować? August ma talent muzyczny. Pisze chwytliwe piosenki. Czas pokaże. Młodzi są – całe życie przed nimi. Mogą robić co chcą. Nie są uwiązani do ziemi jak Indianka teraz jest... Indianka dorobiła się swojego majątku już dawno, ale za to straciła wolność w podróżowaniu. Gospodarstwo to obowiązek. Nie można zostawić zwierząt, domu, sadu i tak sobie jechać. AAcze nie mają nic materialnego, poza torbą ciuchów i osobistymi drobiazgami, za to mają wolność i siebie. To bardzo dużo jak na początek. Mają też dużo ambicji i energii, która pcha ich ku realizacji ich planów, więc na pewno im się powiedzie w życiu.
 
Na 50 osób do których August zwrócił się o pomoc, o dach nad głową dla siebie i swojej dziewczyny – tylko jedna Indianka odpowiedziała pozytywnie. Rancho Indianki było dla AAczy azylem. Trampoliną, z której wybili się w świat. Tu spędzili swój miesiąc miodowy... Tu nareszcie mogli być razem bez przeszkód. Myślę, że byli szczęśliwi, bo mieli siebie wreszcie tylko dla siebie. Bo mogli mnóstwo czasu spędzić razem, razem jedząc, razem pracując, gotując, kąpiąc się i śpiąc – niczym młode małżeństwo. Niech im się powodzi jak najlepiej w nowym miejscu i w życiu. Tego im Indianka życzy z serca.

Hibernacja

Indianka żyje, nie zamarzła, jeno przeszła w stan hibernacji :)))). Na Rancho temperatura minus 15 stopni za oknem, a w chatce aż 2 stopnie powyżej zera, ale za to pod kołdrą circa about 30 stopni :) Indianka leży pod kołdrą i pisze raporty dla ARiMR i inspektorów weterynarii :)
 
Pozdrawiam martwiących się, zwłaszcza Boską Wolę ;)

niedziela, 17 stycznia 2010

Koniec z przeciągiem

Dziś zamontowaliśmy zasuwy na nowych drzwiach drewnianych na ganku i dokończyliśmy ocieplanie ganku.
Ganek ocieplony łącznie z sufitem. W domku od razu cieplej, bo zimny przeciąg zlikwidowany na ganku.

sobota, 16 stycznia 2010

Drzwi

Dziś dzień drzwiowy. Naprawiliśmy drzwi do boxu ogiera i zrobiliśmy oraz wstawiliśmy dodatkowe drzwi na ganek. Na dworze mróz trzaskający, ale na ganku zrobiło się przytulnie. Nowe drzwi wyglądają niezwykle malowniczo.

piątek, 15 stycznia 2010

Proste patenty

Już wcześniej Agata wspominała o gorących gumowych kaczkach lub butelkach wkładanych do łóżka.
Zadzwoniła Mum i to samo doradziła. Agatka nalała gorącej wody do zwykłej, plastikowej butelki po napoju i dała taką dwulitrową butel Indiance do łóżka. Grzeje! Nagrzała łóżko i kołdrę i grzeje w stopy... Jak miło...
Dziś w domu nie tak zimno – piec słabo, ale grzeje. Gdyby nie trzeba było wietrzyć chałupy po każdym podładowaniu drewnem pieca, to by było dużo cieplej w chałupie.
 
Wczoraj w nocy Indianka dostała takiego ataku kaszlu i tak pękała jej głowa, że nie wytrzymała i włączyła na noc grzejnik olejowy. Pomogło, ale grzejnik to za droga impreza. Trzeba piec doprowadzić do pełnej mocy. W przyszłym tygodniu ma być kominiarz... Jutro Indianka spróbuje dostać się do wędzarni. Gdzieś klucz musi być.
 
Poza tym myśli Indianki krążą wokół alternatywnych sposobów zapewnienia sobie ciepła w domku...

Zimowe porządki

W domu zimno, ale jak się człowiek rusza, to tak nie czuje tego zimna lub mniej. Wczoraj Indianka porządkowała dokumenty, Agata myła okna, a August układał żerdzie. Dzisiaj podobnie.

środa, 13 stycznia 2010

Una bomba

Za oknem minus 18 C. Pora na radykalne środki. Indianka zrobiła wybuchową pochodnię: owinęła długi, cienki badyl swoim ongiś ulubionym wełnianym sweterkiem aktualnie zżartym przez mazurskie mole, a stanowiącym sfilcowaną pamiątkę ze Szkocji... Westchnęła wspominając ekscytujące czasy zamorskich podróży i ciekawych morskich szkoleń ratunkowych i przeciwpożarowych... To wtedy nabyła ten sweterek. W uroczym szkockim miasteczku zwanym Aberdeen. Wielki, luźny był i cieplutki z cudownej znakomitej jakościowo wełny... Długo był ulubionym swetrem Indianki, w czasach gdy pracowała jako stewardesa na statkach sejsmicznych... A i potem też...

Sweterek po latach marnie skończył w paszczękach mazurskich moli. Ostatnie jego zadanie ambitne było. Posłużył jako zapalnik do komina... ;))) Indianka nasączyła nawinięty starannie na badyl sweterek benzyną. Zrobiła też loncik, ale nie był potrzebny. August wcisnął głęboko w przewód kominowy pochodnię. Indianka podpaliła końcówkę innego długiego badyla i przytknęła do sweterka. Pochodnia zapaliła się mocnym, zdecydowanym ogniem, ale na szczęście nie wybuchła. Mocny ogień oblizał ściany komina i zapalił sadzę.

Indianka i AAcze wyszli przed dom by sprawdzić czy sadze wypalają się. Sadze paliły się aż miło. Komin buchał gęstym dymem. Komin drożny! Uradowani ludzie weszli do chaty, by rozpalić ogień w piecu. Rozpalili i... skończyła się radość. NADAL NIE MA CIĄGU! Co jest nie tak???

Musi być gdzieś jakaś nieszczelność, która powoduje osłabiony ciąg. Indianka z Augustem sprawdziła otwory w piwnicy. Sprawdziła i uszczelniła. Nadal nie pomogło. Ze Szczecina zadzwonił tato Indianki – stary Siux ;)))
Uświadomił Indiance, że w strychowej wędzarni może być także jakaś dziura. No, Indianka się tam za dnia wybierze. Także do sąsiedniego pieca w pokoju obok. I tam może być dziura. Piec kuchenny i komin czysty – przyczyna braku odpowiedniego ciągu musi tkwić w dziurze. Teraz tę dziurę trzeba znaleźć. Jutro ciąg dalszy poszukiwań.

Kominiarz

Indianka wreszcie dodzwoniła się do kominiarza. Kominiarz rzekomo zajęty – dopiero za tydzień może przyjechać. W domu ledwo 9C i poprzeziębiani ludzie, marniejące rośliny pokojowe... Jutro ma być na dworze minus 20C. Spadnie temperatura w domu... Trzeba na dach osobiście!


Przemeblowanie

Indianka powoli zdrowieje. Organizm osłabiony, ale mózg pracuje niezmordowanie tryskając dziesiątkami pomysłów na godzinę. Ganek ocieplony – desek nie ma, by go od wewnątrz obić, więc będą nabite żerdzie.
August wycina siekierą odrosty i samosiejki nad stawem. Cienkie są, ale jakby je gęsto nabić, to spełnią swe zadanie, a do tego efekt plastyczny będzie ciekawy. Żerdzie zanim trafią na ściany ganku zostaną poddane obróbce przez kozy, których zadaniem będzie okorowanie żerdzi. Drewno nieokorowane jest atakowane szybko przez pasożyty, które żerują wpierw pod korą, następnie toczą całe drzewo. Kozy zatem będą miały uciechę, bo zimową porą kora drzew smakuje im wybornie. Kora drzew jest źródłem witamin i garbników, które kozy potrzebują do prawidłowego trawienia.
 
Agata umyła już zamrażarki i podłogę w jej i jej chłopaka pokoju. Teraz myje drzwi wejściowe do domu.
Wczoraj Indianka zarządziła totalne przemeblowanie. Razem z Augustem zniosła zamrażarki i lodówkę do piwnicznej kuchni. Na parterze zrobiło się luźniej, ale nadal jest zagracony, więc dziś ciąg dalszy przemeblowania i porządkowania.
Kufer Indianki wybebeszony z ciuchów i przeniesiony do jej sypialni i umyty. Ciuchy przeglądane i składane inaczej niż były, coby się nie odbarwiły na miejscach pierwotnych zagięć.
 
Pogoda piękna, więc August został oddelegowany do cięcia żerdzi, Trzeba naciąć materiału na te ścianki gankowe.
Jutro ma być ostry mróz, więc dziś trzeba podziałać na dworze, póki ładna pogoda i temperatura znośna. Na termometrze na zewnątrz minus 9C w cieniu, w słońcu w którym pracuje August – kilka stopni cieplej. Nawet się zagrzał. „Tylko się nie rozsuwaj” – doradziła Augustowi Agata... ;) „Tak, tak – nie rozsuwaj się” – dodała Indianka... ;) August się uśmiechnął: „No, nie rozsuwam się”  ;) ...
 
Wczoraj po przytarganiu do piwnicy ogromnych zamrażarek i wysokiej lodówki z niemałym, a wręcz karkołomnym trudem i cyrkową zręcznością – Indianka nabrała ochoty na wykonanie drzwi do kuchni piwnicznej. Jak pomyślała tak i wykonała je społem z Augustem. Efekt zadowalający. “Nawet ładnie te drzwi wyglądają” rzekł August. Indianka dechy na te drzwi kupiła dwa lata temu. Takoż dwa lata temu je przeszlifowała i pomalowała lakierobejcą na piękny, ciepły rudawo-czerwonawy kolor. Drzwi osobiście wykonane z prawdziwego drewna cieszą podwójnie, tym bardziej, że rzeczywiście pięknie się odcinają od bieli kuchni piwnicznej...
 
Kuchnia piwniczna w zasadzie już urządzona. Jeszcze trzeba będzie dokładnie podłogę umyć i można by tu gotować na gazie lub na prądzie, bo kuchni opałowej tu na razie nie ma, chociaż dojście do przewodu kominowego jest, bo tu był parnik podłączany ongiś, no ale temperatura w kuchni piwnicznej jest obecnie za niska by stać i gotować. Za to latem będzie w sam raz do gotowania. No i w trakcie remontu parterowej kuchni, z musu będzie się na dole gotowało. Kiedy remont kuchni parterowej? Nie ma dopłat, nie ma kasy na materiały, nie ma też dojazdu do gospodarstwa, ale są w kuchni tynki do skucia, parapety do wyklejenia, więc i tak jest co robić.

wtorek, 12 stycznia 2010

Kamienne domy

Indianka latem będzie miała do remontu stare, kamienno-gliniane obory, więc cieszy się, że trafiła na forum ludzi, których pasjonuje ta sama tematyka... Warto dzielić się swymi doświadczeniami, by uniknąć popełnienia błędów i by znajdować optymalne rozwiązania nurtujących budowniczego dylematów...

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Ganek ocieplany

August zabrał się za ocieplanie ganku wełną mineralną, którą Indianka kupiła i przywiozła przed świętami. Indianka i Agata z doskoku mu pomagały. Ścianki ocieplone. Pora ocieplić dach ganku. To już jutro. 


Ścianki i sufit trzeba będzie obić deskami, ale to już później, gdy Indianka dostanie dopłaty, bo aktualnie kasy niet. Nie ma też dojazdu do gospodarstwa – zawalony śniegiem. A może by tak kupić krajzegę i narżnąć desek z własnego drewna? Co prawda u Indianki prawie nie ma szlachetnych drzew, jest tylko olcha, no ale i olchą można by obić te ścianki... Krajzega to byłoby optymalne rozwiązanie: oszczędność na kupnie desek z tartaku i transporcie ich na gospodarstwo, możliwość docinania na bieżąco tylko tyle ile akurat potrzeba, wygodne cięcie drewna i gałęzi na opał i przede wszystkich niezależność i wygoda w dostępie do taniego budulca. Olcha to słabej jakości drewno na deski, bo łatwo pęka i się odkształca, ale świeżo ścięta i przybita się trzyma, poza tym jest bardziej odporna na warunki atmosferyczne niż sosna itp.  


Obecnie to i tak zwykłe dumanie, bo Indianka nie ma możliwości kupienia krajzegi do tarcia desek, ani operowania piłą spalinową, która ostatnio wysiadła. No i w przypadku cięcia grubych drzew trzeba by najpierw wystąpić o pozwolenie i za nie zapłacić. Do wycinania gałęzi, odrostów i młodych samosiewów pozwolenia nie trzeba. Są to cięcia sanitarne, niezbędne do utrzymania ziemi w dobrej kulturze rolniczej. Naciętych gałęzi starczy do ogrzania domu. W lesie Indianki leży też wiele samoistnie opadłych gałęzi i gałązek, są wiatrołomy, trafiają się uschnięte kikuty drzew - w pierwszej kolejności najpierw to drewno trzeba zagospodarować z pożytkiem dla gospodarstwa i domu.



Co prawda sąsiadujący tubylcy rżną drewno kiedy chcą, jakie chcą i ile chcą i to nie swoje, ale państwowe i nikt ich za to nie ściga i nie karze, ale zapewne gdyby Indianka ścięła nielegalnie jedno swoje drzewo, to zawistni szabrownicy donieśliby do Gminy, a gminiarze nie omieszkaliby przyczepić się do Indianki i wymierzyć karę grzywny za nielegalną wycinkę. Gminiarze pobłażają miejscowym, zasiedziałym osadnikom i patrzą przez palce na ich wykroczenia i inne rozmaite grzeszki, a nowych osadników nienawidzą i tępią.


Gdy lokalne pijaczki nie mają za co się nachlać, to bezczelnie podsypują solą w samym środku wsi wielkie, stare, szlachetne, wartościowe drzewo i taki zabytek przyrody usycha. Następnie piszą wniosek do Gminy o zgodę na wycinkę tego zatrutego, suchego drzewa. Dostają zgodę i ścinają to ukatrupione drzewo, a jego drogocenne drewno sprzedają, a za zarobioną kasę chleją do upadłego.

niedziela, 10 stycznia 2010

Zapchany komin

To już 10 dzień nowego roku jak komin chatki Indianki poważnie szwankuje.
Nie ma ciągu jak należy i chałupa niedogrzana. W piecu ledwo się tli. Prawie nie ma ciągu.
Pora wezwać kominiarza. Trzeba na dach.




Przeczyścić komin próbowałam starym indiańskim sposobem, który do tej pory działał tj. mocno rozgrzać piec i przepalić silną strugą ognia i gorącego powietrza komin i wypalić sadzę, która na ogół zapychała komin, ale tym razem chyba się tam coś w środku obsunęło (cegła, lub gniazdo ptasie, a może lód czy zaspa śnieżna) bo prześwit komina jest minimalny i ilość dymu tam z trudem się wydostająca jest zbyt mała by komin rozgrzać i ewentualne sadze wypalić lub lód rozpuścić czy gniazdo spalić. Palimy non stop, ale po Sylwestrze ogień wygasł i od tej pory nie chce się palić. Strasznie się dymi z pieca.

Mam nowy pomysł jak rozgrzać ten komin... ;>
Zrobić bombę benzynową i ją umieścić w kominie, podpalić lont i... :))))
Jutro spróbujemy... ;>


A tak na poważnie, to ma być podpalony badyl owinięty szmatą umaczaną w benzynie czyli coś jakby pochodnia włożona w przewód kominowy od strony pieca.

A tu znalazłam podobne i alternatywne pomysły:
http://forum.info-ogrzewanie.pl/lofiversion/index.php?t472.html

Szczotę i stalową linkę mam, obciążnika nie ma, ale myślałam o zastosowaniu np. obciążonej lodem lub piaskiem puszki. Tyle że na spadzistym dachu leży warstwa śniegu i ja tam na pewno nie wejdę.
Może August, ale boję się o niego aby się nie ześliznął. Myślałam o tym, by użyć dwóch drabin – jedną do wejścia na dach, a drugą do oparcia na spadzistym, zaśnieżonym dachu by po niej dostać się do komina.
August uważa, że ta dachowa drabina zjedzie, że ta dolna jej nie zatrzyma swym podparciem.

Dlatego wymyśliłam alternatywny sposób dostania się na dach do komina:  po ganku. Wejść na ganek, zamontować w ścianie szczytowej nad gankiem masywne kotwy z oczkami, przez oczka przepuścić grube, mocne liny mające pełnić rolę szczebli jak w drabinie, po tych szczeblach wejść na szczyt, przeczołgać się po szczycie okrakiem do komina, przywiązać się do komina, wstać i go przeczyścić szczotą z obciążnikiem.

Inna opcja – przywiązać drewnianą drabinę  do kotw zamontowanych w ścianie szczytowej i po niej wejść na szczyt. 




Niestety, dach ganku jest spadzisty, więc oprzeć na nim drabiny tak po prostu się nie da. 

Najpierw Indianka spróbuje ściągnąć kominiarza. Dawno się tutaj nie pokazywał, a ostatnio, gdy był, to był bez narzędzi i nie mógł wejść na dach. Ciekawe po co przyjechał? Zresztą nigdy przy sobie nie ma drabiny kominiarskiej. Ciekawe jak on będzie wchodził po zaśnieżonym dachu bez drabiny, jeśli Indianki ciężka, drewniana drabina okaże się nieodpowiednia. Może znów nic nie zrobi? Poza tym na pewno będzie kwękał, że zły dojazd i nawet jeśli będzie miał ze sobą drabinę, to pewnie nie będzie mu się chciało iść kilkaset metrów, jeśli nie da rady dojechać samochodem. A jeśli już dojdzie to będzie żądał podwójnej albo potrójnej zapłaty. Indianka ceni sobie niezależność i oszczędność. Może warto pomyśleć o zaopatrzeniu się w rozsuwaną, długą kominiarską drabinę z kotwicą? Wtedy kominiarskie usługi będą tu zbędne, a komin czyszczony regularnie i bezpłatnie we własnym zakresie.

sobota, 9 stycznia 2010

Indianka chora

Nadal Indianka chora, ale zabrała do łóżka dokumentację rolniczą i ją porządkuje odpoczywając często, bo się szybko męczy, taka osłabiona jest.



Co prawda Indianka dziś nic od AAczy nie chce – pozwoliła im pospać i odpoczywać, ale August zmobilizował się sam i rozpruł schody na strych chałupy, a teraz je składa.


Agata zainspirowana programem w TV eksperymentuje z kajmakiem. Ciasteczka już upieczone, teraz pora na kajmak... Kajmak na kozim mleku of course... :) 
A wcześniej usmażyła placki ziemniaczane. Też dobre.

piątek, 8 stycznia 2010

Serce

Indiankę boli serce. Musi odpocząć. Dzisiaj chyba AAcze będą musieli sobie sami ugotować obiad. 

Wiele spraw przytłacza Indiankę. Zabierze się za nie stopniowo, po kolei.

* * *
Indianka chora. Chora i osłabiona. Leży i słabym głosem dyryguje z łóżka AAczami. Kazała Augustowi rozebrać klaustrofobiczne, drewniane ścianki na korytarzu. Zrobiło się przestronnie – tak jak lubi Indianka. Ogołocone z cienkiej zabudowy schody na korytarzu wyglądają ciekawie. Te na strych wyglądają tyrolsko, a te do piwnicy – sycylijsko. Przedsmak zagranicy...

czwartek, 7 stycznia 2010

Przemęczona

Indianka przemęczona. Przemęczona i zamyślona... Musi troszkę odpocząć... Nabrać sił...


Na obiad kartoflanka. Do kolacji i na jutrzejsze śniadania Indianka ukręciła majonez domowej roboty do kanapek. Tym razem dużą ilość, bo poprzedni szybko został zjedzony. 


Ostatnie słoiki konfitur zostały napełnione. Będą w sam raz na szarlotkę. Szarlotka zaplanowana na jutro.

środa, 6 stycznia 2010

żerdzie

Indianka kazała Augustowi naciąć żerdzi i wyłożyć nimi włazy na strychy obory i stajni, a następnie rozrzucić na nich grubą warstwę siana. August pochwalił Indiankę za pomysłowość. „Zwykły chłop by na to nie wpadł. Jakby nie miał pieniędzy na zakup desek, to by włazy zostawił otwarte. A Pani wpadła na to jak tanim kosztem ocieplić strychy.” Indianka doceniona. Lubi pochwały ;). Potem wrzucili na strychy dwa baloty, by docieplić oborę i stajnię. Na jutro August dostał wytyczne, jak docieplić pozostałe słabe punkty obory.

Agata wyszorowała kawałek ceglanej podłogi w piwnicy. Nawet ładnie ta podłoga zaczyna wyglądać...

Dziś na obiad Indianka naszykowała medaliony cielęce z cebulką. Zapowiadają się smakowicie...

wtorek, 5 stycznia 2010

Przeziębieni

Dziś Indianka i AAcze dłużej pospali, bo wczoraj przemarzli w stopy i zaczęli kaszleć. Dzień upłynął na domowej krzątaninie.


Na obiad Indianka ugotowała fasolę po indiańsku ;)

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Mróz siarczysty

Zimno. Mróz siarczysty nocą, ale dzień słoneczny był i bezwietrzny. Rano Indianka z Augustem zrobili obrządek zwierzyny i w dom się zagłębili. Agata podłogę w kuchni podziemnej skrobała, August bielił ponownie ściany tejże kuchni, a Indianka sprzątała na strychu i schody na strych i gotowała gulasz w kuchni na parterze. 

Wieczorem Indianka zeszła do podziemnej kuchni zerknąć jak sobie August z gniazdkiem radzi. W okienku piwnicznym przesunął się zwierz. Lis! Jaki wypasiony! Puchaty i okrągły. Wcale się nie śpieszył! Indianka po raz pierwszy widziała lisa z odległości 1 metra. Niesamowite wrażenie...

niedziela, 3 stycznia 2010

Pierwsza Niedziela 2010

Pierwsza niedziela nowego roku... Piękna, słoneczna... Indianka z AAczami nie ustaje w dbałościach o inwentarz. Dziś 3 okienka wymienili. Dwie stajnie dostały po przeszklonym oknie oraz jedno przeszklone okno dostała koziarnia. Ponadto dwa okienka zabezpieczono drewnianymi kołkami przed przypadkowym wytłuczeniem szyb przez konie.


Schody na strych w stajni zostały rozebrane, bo i tak zdewastowane przez konie, a dechy z tych schodów przydadzą się do łatania zniszczonej bramy do stajni. Także bramę do drugiej stajni August podreperował. Ta brama jest w bardzo dobrym stanie – Indianka zrobiła ją osobiście ok. 2 lata temu, ale konie wyrwały dwie dechy i nieco obgryzły krawędzie. Trzeba było nabić brakującą dechę i dobić drzwi, bo się dechy nieco obluzowały i częściowo zeszły z gwoździ.


Na obiad Indianka uszykowała pikantne gołąbki z ziemniakami. Na wieczór AAcze zabrali się za wyrób pizzy. Pewnie świeżo kupiony przez Indiankę specjalny nóż do pizzy zostanie wypróbowany... Fajny ten nóż – to takie kółko na rączce. Chyba do cięcia ciasta na pierogi itp. też byłby dobry...


Szatkownica do warzyw sprawdza się, choć całych cebul nie sieka. Trzeba pociąć cebulę na plastry i te plastry podkładać do szatkowania. Za to frytki wychodzą bardzo szybko i sprawnie. Także czosnek można szybko wstępnie posiekać, aby go dosiekać ręcznie, bo nieco za duże te cząstki wychodzą z szatkownicy jak na czosnek.


Wczoraj Indianka poszatkowała tą szatkownicą ziemniaki na frytki i cebulę na drobną kostkę. Usmażyła frytki na płytkim oleju na teflonowej patelni co nie przypala, dodała cebulkę, wbiła jaja i taki prędki obiadek powstał. 


Pizza wyszła AAczom wyborna, takoż sałatka Indianki do niej... Pycha! Nóż, a raczej kółko do cięcia pizzy sprawdziło się znakomicie... 


Duch domu daje znaki... zepsuł wtyczkę do piekarnika i zwalił badyl zapierający się o bojler...  
Niedawno zwalił talerz Augustowi, rano mało nas nie zaczadził, choć Indiankę obudził w porę...

Indianka zastanawia się, o co chodzi duchowi... Piekarnik używali AAcze, takoż jeden z AAczy zaparł badyl, a drugi wszedł do kuchni, gdy badyl nagle zleciał strasząc Agatę...
Indianka dawniej myślała, że duch odszedł, ale widać wrócił znowu, albo po prostu cały czas tu był i siedział cicho, a teraz gdy obcy zamieszkali z Indianką uaktywnił się ponownie... Ciekawe czemu? Co chce? A może to tylko przypadkowe zdarzenia niezwiązane z duchem?

sobota, 2 stycznia 2010

Prześwietlenie

Indianka z AAczami prześwietlili wysoko drzewa w pobliżu siedliska. Dolne gałęzie zostały odcięte odsłaniając widok na drogę i sad. Prześwietlanie dało też drewno na opał i materiał na trzonki do młotków, siekier, wideł, płozy do sań, wieszaki na odzież itp.

Konie śpią dziś w ciepłym boxie. W dzień mają do dyspozycji otwartą stajnię. Na noc Indianka zabiera je do ocieplonego boxu.

piątek, 1 stycznia 2010

Happy New Year!

Hapy New Year to everyone! :)

Nowy Rok



Indianka i AAcze z okazji Nowego Roku pospali sobie znacznie dłużej. Potem próbowali rozpalić wygasły piec, ale coś nie bardzo palenie szło – być może komin oblodzony lub wymarznięty. Strasznie się dymiło, a nie paliło. Drewno mokre, więc dawało więcej dymu niż ognia.

Indianka zainteresowała się wczorajszym zakupem – ręczną, mechaniczną szatkownicą do szatkowania twardych warzyw. AAcze próbowali jej użyć do szatkowania cebuli, ale nie bardzo to szło. Szatkownica najwyraźniej przereklamowana. Indianka spróbuje jeszcze później nią coś pociąć – może lepiej pójdzie.
***
 
Indianka wieczorem oswoiła szatkownicę. Szatkownica ciacha cienkie plastry cebuli, tnie całe ziemniaki na frytki.
Indianka nacięła dwie miseczki cebuli i miskę frytek. Frytki usmażone i zżarte już. Cebulka będzie na okrasę do pierogów...

Wczoraj Murzynek był upieczon - dziś pożarty ze smakiem... Indianka będąc w miasteczku kupiła sporo kostek margaryny, więc co najmniej jedno ciacho tygodniowo musi być w menu.

Sylwester

Czwartek, 30 grudnia 2009
Indianka ostatniego dnia 2009 roku udała się z rana do miasteczka, by załatwić pilne sprawy w ARiMR.





Autobus sunął śnieżną aleją skąpaną w pełnym słońcu. Drzewa przyozdobione śnieżną szadzią lśniły milionem kryształów. Było ślicznie. Indianka chłonęła piękno mazurskiej ziemi szeroko otwartymi oczyma.



Po dojechaniu do miasteczka pomknęła załatwiać sprawy. Przy okazji poczyniła drobne zakupy, w tym kupiła niezbędny do przykręcenia karniszy śrubokręt.


Wróciła fuksem. Okazało się, że spodziewany PKS nie nadjechał. Zorientowała się, że informatorka na dworcu PKS pomyliła się i błędnie poinformowała o kursie autobusu, w związku z czym Indianka nie ma czym wrócić na chatę. Po 10 minutach nadjechał PKS na Gołdap, więc Indianka załadowała się w niego i podjechała do Stożnego. Stamtąd ruszyła piechotą na Sokółki. Przeszła ledwo kilkadziesiąt metrów, gdy nadjechał dobry Samarytanin ze Stacz – młody ojciec z córcią. Fartem jechał samochodem typu kombi, więc miał miejsce na wózek zakupowy Indianki. Załadował wózek i podwiózł Indiankę do Sokółek. Zadowolona Indianka dała kierowcy na piwko i życzyła pomyślnego nowego roku. Kierowca też złożył Indiance życzenia, a szczególnie życzył, by gminiarze odśnieżali Indiance drogę do jej gospodarstwa :)

Znalazłszy się w Sokółkach, Indianka powiadomiła AAczy, że właśnie wylądowała we wsi i by wyszli po nią.
Tymczasem pociągnęła wózek przez wieś i wyszła na żwirówkę. Nagle nadjechał znajomy i podwiózł Indiankę do dzikiej jabłoni, przy której znajduje się zjazd ze żwirówki i krowia ścieżka przez pole wiodąca do gospodarstwa Indianki. Indianka udała się tą ścieżką ku swemu ranch’u. Po drodze spotkała Aaczy, którzy pomogli nieść przez śnieg wózek z zakupami.


Na podwórku Indianka zorientowała się, że AAcze dzielnie przytargali wszystkie nacięte żerdzie pod stajnię i ułożyli z nich mocny sufit w stajni. Jest tak mocny, że można po nim chodzić. Teraz tylko rozłożyć na nim siano i w stajni zrobi się przytulnie. No, ale jeszcze drzwi trzeba będzie wymienić, bo konie pogryzły je tak skutecznie, że jedno skrzydło zupełnie rozwalone. Indianka nie ma desek na tę bramę, ale ma deski, które naszykowała na zrobienie stołu i półek w domu, więc ostatecznie tych użyje, o ile nie uda się kupić grubych dech w tartaku. Trochę szkoda tych desek na tę bramę, bo i tak są za cienkie, a takie jakie są byłyby idealne na ganek do ocieplenia ścianek... No, ale trzeba koniom nową bramę zrobić... ewentualnie przenieść je do innego boxu z dobrymi drzwiami. To ostatecznie, bo tam gdzie są to mają najwięcej miejsca i dobry dostęp do wybiegu. Póki w miarę ciepło, to zostaną w tym dużym boxie, a w przypadku dużego mrozu przeniesie się je do szczelnego boxu. A może by tak nową bramę z żerdzi sklecić? ;>