Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zdarzenia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zdarzenia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 grudnia 2012

Ochłonięcie

Indianka potrzebuje czasu, by uspokoić swoje rozhuśtane dzisiejszą kontrolą emocje. Kontrolą ARiMR, złym listem od wojewody i nerwową rozmową z właścicielem psiarni, który nie chce oddać Indiance psa.
W całym tym negatywnym wymiarze dzisiejszej kontroli i negatywnego listu od wojewody olsztyńskiego jest jeden plus - Indianka już wie na czym stoi. Już wie, że nie dostanie żadnej pomocy od państwa - a wręcz przeciwnie - może się spodziewać samych negatywów i kłód pod nogi. To sprawia, że Indianka wie, iż nadszedł czas na plan B.
Jednak to nie jest taki plan B, jakiego by się większość czytelników spodziewała. Indianka sama jeszcze dokładnie nie wie, co to będzie. Może zupełnie coś wywrotowego? To się okaże za parę dni.
Indianka potrzebuje dnia lub dwóch, by uspokoić emocje. Nie będzie tego procesu przyspieszać. Ma pełne prawo być roztrzęsiona, po tym co ją spotkało dziś.

Psiarnia

Indianka zadzwoniła do psiarni, by zapytać jej właściciela, czy może odebrać swoją suczkę (którą jej zabrano pod koniec września 2012 w związku z jej oszczenieniem się w dniu kontroli weterynaryjnej inspirowanej przez Urząd Gminy i jej pracownika L.).
Facet powiedział, że zapyta o zgodę swojego kolegę - pracownika Urzędu Gminy - pana L. Pan L. to zaprzysięgły wróg Indianki. Wróg Indianki ma teraz decydować o tym, czy psina indiańska wróci do domu po odchowaniu szczeniąt. Satja urodziła się na gospodarstwie Indianki 8 lat temu i przez 8 lat Indianka o nią dbała, karmiła, szczepiła. I teraz jakiś kolega właściciela psiarni ma decydować o tym, czy piesek wróci do domu... Normalnie szok. Wygląda na to, że piesek nie wróci do domu na święta, ani w ogóle nie wróci wbrew temu co było mówione, gdy Indiankę nakłoniono do oddania suczki do schroniska... :(((
Wygląda na to, że Urząd Gminy tak nienawidzi Indiankę, że woli płacić z pieniędzy podatników po 350zł miesięcznie za pobyt psa w schronisku, byle tylko dokuczyć Indiance i zrobić jej i jej psu przykrość... :(

wtorek, 24 marca 2009

Kolejny cios

W ARiMR dowiedziałam się, że 26 lutego weszła w życie nowa chu...wa ustawa rolnośrodowiskowa.
Moje gospodarstwo przez nią traci ok. 50.000zł. Jestem załamana. Nadal nie będę miała za co się zagospodarować. Nadal moje gospodarstwo będzie pozbawione konkretnego zastrzyku gotówki niezbędnego do rozwoju. Ręce opadają. A miało być już lepiej.

A to artykuł dotyczący innych problematycznych przepisów rolnośrodowiskowych:
http://www.ppr.pl/artykul.php?id=152476&dzial=3988

niedziela, 22 marca 2009

SŁODKI DZIADZIO

W niedzielę, 22 marca 2009r. w południe pokazali się na mojej posesji interesanci. Omawialiśmy interesujące nas tematy dość długo. Potem podjechałam z nimi do Sokółek zrobić małe zakupy. Przy okazji zaszłam do starego Grabowskiego, a właściwie do Mietka - chciałam z nim porozmawiać i zaproponować mu pracę.


Weszłam do kuchni, w której Mietek pichcił obiad. Z prawych drzwi prowadzących do pokoju, wyszedł nagle rozczochrany Sławek. Dziwnie wyglądał z tą swoją łysiejącą, rozczapirzoną na wszystkie strony czupryną. Zarośnięty. Wyglądał trochę jak wilkołak. Sunął na mnie coś mówiąc. Mówił niewyraźnie.
"Co?" - zapytałam.
"Co ty napisałaś w internecie, że ci proponowałem siano za sex?" "Widziałem to - pokazywali mi napisane."
"Miałeś czelność mi coś takiego proponować, to miej odwagę o tym czytać. Mój blog i nic ci do niego. Piszę co mi się podoba. Nie składaj mi takich ordynarnych propozycji, to nie będę miała o czym pisać."


Z tyłu za mną usłyszałam otwierane drzwi starego Grabowskiego. Starzec wlazł coś głośno mówiąc podniesionym głosem do mnie i za moment poczułam mocne uderzenie w głowę.
Nie spodziewałam się ataku. Uderzył mnie z całej siły pięścią w oko. Przestałam na chwilę widzieć na to oko. Otumaniło mnie to. Nie wiedziałam co się dzieje, jak się zachować.


Mietek dalej pichcił obiad, ale cofnął się, Sławek coś gadał niewyraźnie, ale z wyraźną pretensją w głosie.
Wszystko się działo szybko. Staruch znowu się zamierzył. Mietek coś powiedział, żeby go powstrzymać.
"Dlaczego mnie pan uderzył?" wymamrotałam oszołomiona atakiem i bólem.
Staruch nie zważając na moje słowa, ubliżając mi i gadając głośno o poszatkowaniu mnie siekierą na kawałki ruszył szukać siekiery.


W tej, nie komfortowej sytuacji poczułam się nagle jak w potrzasku. Nagle sobie uświadomiłam, gdzie jestem. W jakiego rodzaju miejsce trafiłam. Stałam w małej, ciasnej, brudnej kuchni w centrum meliny psychopatycznego faceta, który właśnie zamierzał mnie poszatkować siekierą, pewnie tą samą, którą ukradł z mojej ziemi parę lat temu. Ruszyłam ku wyjściu, wyprzedzając nikczemnego dziada. Nie chciałam być pocięta moją własną siekierą przez starego Grabowskiego. To byłaby nędzna śmierć w wyjątkowo podłym miejscu.


Byłam tak zaskoczona atakiem i oszołomiona uderzeniem w głowę, że nawet nie pomyślałam o tym by dziadowi oddać i walnąć mu w ryja czy kopnąć chociaż. Dziad, mimo, że wiekowy i schorowany wykazywał nadzwyczaj wielką siłę. W pomieszczeniu, które udaje ganek, stał wielki kij. Dziad sięgnął jednocześnie po kij i po klamkę by mnie uwięzić na ganku i stłuc tym kijem.


Gdy on sięgał po kij uwolniłam się z zasyfiałego ganku i wyszłam szybko na dwór. Poszłam przed siebie roztrzęsiona jak w transie i nadal nic nie rozumiejąca. Dziadyga przez szybę okna jeszcze coś warczał bez sensu.


Poszłam w kierunku sklepów. Uderzone oko mi obficie łzawiło i prawa strona głowy pulsowała.
Czułam jak napucha. Adrenalina buzowała w moich żyłach. Nie bardzo wiedziałam co robię. Zdezorientowana weszłam do sklepu "Babki". Pokazałam załzawione oko i zapytałam czy jest już siniak. "Babka" nie widziała siniaka. Powiedziałam co się stało. Ona zaczęła mówić coś o tym jak Grabowski próbował napaść na pielęgniarkę środowiskową, która do niego przychodzi go doglądać.


"Po co pani tam szła?" zapytała „Babka”.
"Zapraszał mnie wiele razy. Ostatnio też. Nie chciał mnie wypuścić tak mu się gadać ze mną chciało. Poza tym mam sprawę do Mietka i chciałam z nim pogadać".
"Trzeba było tam nie chodzić. Tam ciągle coś się dzieje, biją się co rusz" mówiła "Babka".
Powoli zaczęłam przytomnieć i uświadamiać sobie co się stało. Ogarnęła mnie złość na bandytę.
Napadł na mnie. Pobił mnie. Groził śmiercią. Naruszył moją nietykalność osobistą. Byłam zła. Złość rosła.
"Mam nauczkę. Tak to jest jak się człowiek spoufala z motłochem. To tak się musiało w końcu skończyć. Mam nauczkę!" Wyszłam przed sklep i wezwałam komórką policję. Była to 13.20 wg mojej komórki.
Wróciłam na chwilę do sklepu „Babki” i kupiłam papier toaletowy.


Policjanci przyjechali dość szybko. Spotkaliśmy się na placu przed sklepem „Babki”, na wysokości przystanku PKS.


Powiedziałam policjantom co się stało. Spisali notatkę i pojechali do Grabowskiego. Potem mieli mi zdać relację z rozmowy przeprowadzonej z nim. Nie mając co robić na tym pustym pełnym topniejącego śniegu placu – poszłam w stronę domu Grabowskiego policjantom naprzeciw. Radiowóz stał przed szarą chałupą agresywnego dziada. Podeszłam do radiowozu. W radiowozie siedzieli policjanci.
„I co? Przyznał się?”
„Przyznał się. Wcale się z tym nie krył, że panią uderzył.” powiedział jeden z policjantów.
„I co teraz? Zamknięcie go na 24?” - zapytałam.
„Chcę wnieść oskarżenie o pobicie” – dodałam.
Grabowski, Mietek i Sławek siedzieli w kuchni swojej meliny mamrocząc coś. Widziałam ich przez okno jak dochodziłam do radiowozu.


Próbowałam się od policjantów coś więcej dowiedzieć. Młody policjant mi przerywał: „Pani nie powinna być tutaj. Grabowski sobie nie życzy aby pani przebywała na jego posesji”
„A skąd! Sam mnie tutaj zapraszał.” Odparłam. „Wręcz zwabiał mnie, żeby mieć się do kogo wygadać. Ostatnio prosił mnie bym zdjęcia Labusków przyniosła, bo chciał obejrzeć.”
„Jeszcze wyjdzie i panią zaatakuje” – ciągnął policjant.
„No to od czego pan jest?” - rzekłam zniecierpliwiona - „To zamknie pan dziada w areszcie”.
Policjant nie palił się do zamykania dziada, za to dość obcesowo i nieprzyjaźnie zwracał się do mnie.
Groził, że mnie aresztuje jak nie opuszczę posesji agresywnego starucha.


W końcu zapytałam: „Dlaczego jest pan tak wrogo nastawiony do mnie? To bandzior na mnie napadł, a nie ja na niego, a Pan do MNIE się odnosi tak wrogo?! To ja pana wezwałam na pomoc, a pan MNIE chce zamknąć? Za co? Za to, że spokojnie stoję na podwórku?” rzekłam patrząc pod nogi na śnieg zalegający podwórko starucha.


Poprosiłam o podanie mi numerów i nazwisk policjantów z którymi miałam do czynienia. Młody policjant się stawiał, nie chciał podać nazwisk, ale w końcu jego partner zapisał te numery na kawałku kartki wyrwanym z notatnika i mi podał. „Będę wzywać panów na świadków do sądu.” – oświadczyłam.
„Grabowski przyznał się wobec panów, że mnie zaatakował. Potem się może wyprzeć, a panowie nie sporządzili protokołu przesłuchania z tej interwencji, a ta notatka policyjna to niewiele warta – może znowu wam zginąć, tak jak ostatnio, gdy dzielnicowy był u mnie na interwencji, gdy zgłosiłam szczucie kóz przez Sawickiego.


Dzielnicowy na interwencji obejrzał pogryzioną kozę ze świeżą jeszcze broczącą krwią, i też obiecywał, że sporządzi służbową notatkę z interwencji, ale nie zrobił tego, albo ją ukrył lub zgubił celowo.
W każdym bądź razie do sprawy o szczucie kóz nie podał tej notatki służbowej, a samą sprawę umorzył na etapie dochodzenia, które sam prowadził. Podczas przesłuchania w sądzie, wyparł się, że był u mnie na interwencji 18 września 2008r. i widział pogryzioną kozę, oraz zataił, że rozmawiał z żoną Sawickiego, która mu powiedziała, że wiedziała od swego męża, że ich psy pogryzyły moje kozy.”


„Proszę opuścić posesję Grabowskiego. On sobie nie życzy, aby pani tu przebywała” przerwał mi młody policjant nie słuchając co do niego mówię.
„Ja też sobie nie życzę, by Grabowski przychodził na moją posesję. Proszę mu to przekazać. Nie będzie żadnych herbatek na moim podwórku i rozmówek o kozach. żadnego gościowania. Niech się trzyma z daleka od mojej ziemi i ode mnie.” – powiedziałam rozeźlona.


„Proszę żeby pan zatrzymał się jak będzie pan wyjeżdżał z podwórka, bo będę chciała jeszcze z panem porozmawiać” - powiedziałam do młodego policjanta i wyszłam z podwórka na ulicę wsi. Stanęłam na ulicy czekając aż podjedzie radiowóz, bo chciałam jeszcze z tym młodym policjantem co tak obcesowo do mnie się zwracał porozmawiać. Zamachałam. Widział to, ale minął mnie radiowozem i pojechał dalej na Olecko.


„Dorwę cię na komendzie.” – pomyślałam i poszłam powoli do domu. Po drodze jeszcze zadzwoniłam na komendę i wypytywałam się o różne rzeczy proceduralne, bo coś mi to nie pasowało, że facet pobił mnie, a policjanci go nie aresztowali, ani nawet nie sporządzili protokołu przesłuchania ze zdarzenia.

piątek, 13 marca 2009

Pogotowie medyczne

Wczoraj rano poczułam się na tyle chora i osłabiona, że postanowiłam wezwać pogotowie. Wpierw wahałam się czy wezwać karetkę, bo obecnie droga gminna przed gospodarstwem jest nieprzejezdna. Przez 6 lat, jak tu mieszkam, nie wzywałam nigdy karetki z uwagi na fatalny dojazd, oraz z uwagi na to, że przerwałam płacenie składek KRUS z powodu braku dochodu. Myślałam, że byłam nieubezpieczona. Ostatnio spłaciłam całe 6letnie zobowiązanie wobec KRUS w kwocie 6.000zł i starałam się o umorzenie odsetek od tej kwoty, z racji tego, że w ciągu tych 6 lat kilkakrotnie chorowałam, a nie korzystałam ze świadczeń zdrowotnych oraz miałam wypadek i byłam niepełnosprawna przez 8 miesięcy, a nie starałam się o odszkodowanie czy umorzenie składek co z racji wypadku mi się należało, jak też w ostatnich sześciu latach ponosiłam straty na gospodarstwie. Ponadto usłyszałam, że pewnemu rolnikowi będącemu w podobnej do mojej sytuacji oddział KRUS Suwałki umorzył samoistnie odsetki od sumy składek, gdy ten spłacił całe zobowiązanie.

Ja też spłaciłam całe zobowiązanie, ale mnie oddział KRUS Olecko nie umorzył samoistnie odsetek od tej kwoty. Musiałam napisać podanie o to. Kazano mi dostarczyć dowody na potwierdzenie moich słów i mimo, że dostarczyłam stertę dokumentów – kierowniczka nie umorzyła całej kwoty odsetek tj. 2200zł, lecz tylko jej małą część ok. 250zł, mimo że kierownik oddziału KRUS ma prawo umorzyć rolnikowi do 3.000zł odsetek.

Na moje zażalenie na tę decyzję, pani kierowniczka oddziału KRUS Olecko bezdusznie i głupawo odrzekła, że „trzeba było korzystać ze świadczeń. To pani wina, że mieszka pani w miejscu niedostępnym dla karetki. To pani strata, że pani nie korzystała ze świadczeń zdrowotnych. Ja pani całych odsetek nie umorzę.”

To nie jest żadna moja „wina” ani mój „wybór” czy „strata” że Urząd Gminy Kowale Oleckie nie wywiązuje się ze swoich ustawowych obowiązków i nie remontuje drogi gminnej przed moim gospodarstwem. Rozżalona betoniastą odpowiedzią kierowniczki oddziału KRUS Olecko, powiadomiłam o sprawie Olsztyn. Będę dalej walczyć o umorzenie tych odsetek. Należy mi się to umorzenie, bardziej niż temu rolnikowi podlegającemu pod oddział Suwałki. Tamten nie miał tak ciężkiej sytuacji jak ja mam, nie jest pozbawiony maszyn rolniczych, dojazdu do gospodarstwa, pomocy fizycznej rodziny, nie miał wypadku i upadku zwierząt na gospodarstwie. Skoro tamten oddział KRUSu mógł rolnikowi umorzyć odsetki w całości – to i ten olecki może.

Tymczasem o świcie bolało mnie serce, gardło, głowa, mięśnie. Czułam się fatalnie i okropnie słaba. Powiększone migdały dławiły mnie. Tak więc, skoro ledwo co zapłaciłam 6.000zł zaległych składek, plus opłaciłam bieżącą składkę za I kwartał 2009r. a babsztyl mnie nęka o spłatę odsetek od spłaconych składek KRUS, postanowiłam pójść za radą zimnego babsztyla i wezwać należną mi w takiej sytuacji karetkę.

Zadzwoniłam po karetkę. Karetka przyjechała niebawem, ale nie dojechała do mojego gospodarstwa. Stanęła ok. kilometr od mojego domu zakopawszy się w śniegu i błocie. Musiałam ten kilometr dojść do niej o własnych siłach. Poszłam powoli powłócząc nogami w mokrym śniegu i omijając głębokie i szeroko rozlane kałuże na drodze gminnej.

Na drogę ku mnie wyszedł jeden z ratowników medycznych. Resztę drogi ku karetce przebyliśmy razem. Wprowadził mnie do karetki, polecił zdjąć futerko i odstawić na bok torbę oraz położyć się na kozetce. Zostałam przypięta do kozetki pasami. Przykryto mnie moim ciepłym futrem. Karetka ruszyła. W karetce obok kozetki siedział drugi ratownik. Obaj ratownicy byli młodzi i odziani w czerwone kubraki. Takoż kierowca karetki. Ten ratownik, który mnie przyprowadził do karetki zaczął przeprowadzać wywiad na temat mojego bieżącego samopoczucia i przebytych dawniej chorób. Spisał dane z mojego dowodu.

Karetka u góry wąwozu

Karetka rączo gnała ku miasteczku. Niebawem byliśmy na miejscu. Zostałam wwieziona na noszach do szpitala na izbę przyjęć. Przyszedł niewysoki, starszy lekarz, także czerwono odziany. Zbadał mnie. Przepisał receptę.
Poinstruował mnie, abym udała się do lekarza rodzinnego w sprawie dalszego leczenia.

Ratownicy polecili mi dostarczyć numer ubezpieczenia w ciągu tygodnia. Postanowiłam od razu go dostarczyć skoro byłam w mieście. Słabo się czułam, z minuty na minutę coraz gorzej, ale skoro już byłam w szpitalu zarejestrowałam się do ginekologa, u którego już jakiś czas temu miałam odebrać wyniki cytologii.

Do godzin przyjmowania przez ginekologa był jeszcze czas, więc pomaszerowałam z wolna do KRUSu, przychodni i do apteki.

Wzięłam z KRUSu zaświadczenie o ubezpieczeniu. Weszłam też do kierowniczki oddziału i powiedziałam jej o tym, że mam do niej wielki żal i pretensje, za to że mnie tak bezdusznie potraktowała w sprawie umorzenia odsetek. Przy okazji podpisałam wydrukowany przez nią email, który jej wysłałam wcześniej tego dnia.
Zaszłam do apteki wykupić leki. Wydałam 50zł z hakiem. Wróciłam do szpitala i zajęłam sobie kolejkę pod gabinetem ginekologa. Poszłam zanieść numer ubezpieczenia ratownikom medycznym. Spisali dane.
Wróciłam pod gabinet i opadłam ciężko na krześle. Było mi słabo. Ciężko dyszałam. Do ust wzięłam cukierek owocowy, by zabić głód gdyż byłam na czczo. Gdy nadeszła moja kolej, weszłam do gabinetu. Wizyta była krótka. Lekarz wydał mi wyniki badań. Zinterpretował wyniki, jako wskazujące na to, że nie mam raka ani żadnych komórek rakowych... Ufffff...

Następnie poszłam do przychodni wybrać sobie lekarza rodzinnego i zarejestrować się na wizytę.

Po drodze znowu przechodziłam obok budynku KRUSu, więc zaszłam zostawić dodatkowe dokumenty do mojego podania o umorzenie odsetek. Kierowniczki nie było – wyszła na rehabilitację. Zostawiłam dokumenty jednej z pracownic.

Następnie udałam się już prosto do przychodni.
„Do jakiego lekarza rodzinnego chce pani być przypisana?” zapytała rejestratorka
„Nie wiem. Nie znam żadnego. Do jakiegoś młodego mężczyzny.”
„haha... Nie mamy tu takich :)))„ - odrzekła ubawiona rejestratorka
„Pani poczeka 3 lata – moi synowie będą już wtedy lekarzami to się będzie mogła pani do nich zapisać” odezwała się jakaś pacjentka stojąca za mną. Uśmiechnęłam się. „Ale ja muszę dzisiaj wybrać. To może jakąś przyjazną dla ludzi panią lekarkę, bo ja wrażliwym pacjentem jestem.”
Rejestratorka zmieszała się troszkę. Większości lekarzy i tak nie było tego dnia, więc w końcu poleciła mi urzędującą tego dnia panią doktor. „W razie co, może pani zmienić za jakiś czas lekarza rodzinnego, jakby pani nie odpowiadał”. Wzięłam formularz do wypełnienia. Wypełniłam. Zarejestrowałam się na wizytę.
Do godziny przyjęć był jeszcze czas.

Pomaszerowałam z trudem do ODR zapytać o parę rzeczy. Przy okazji odebrałam mój miesięcznik rolniczy.
W Izbie Rolnej na dole odebrałam duplikat kolczyka dla byka.

Szybko musiałam wracać do przychodni by warować na moją kolej pod drzwiami gabinetu.
Weszłam do pani doktor po kilku pacjentach. Zbadała mnie. Skierowała dodatkowo na badanie krwi na obecność cukrzycy. Dużo piję płynów, dużo słodzę, często w środku dnia bywam senna, a moja babcia miała cukrzycę, więc jest ryzyko, że i ja mam lub będę mieć cukrzycę.

Zrobiono mi od ręki badanie krwi, korzystając z faktu, że byłam na czczo. Badanie nie wykazało cukrzycy, ale wyniki bywają zmienne i aby były miarodajne, trzeba by robić je częściej i to o różnych porach dnia. Dostałam skierowanie na aparat do pomiaru cukrzycy i receptę na paski do niego. Sama mam sobie robić badania krwi o różnych porach dnia. Mi to pasuje, bo mieszkam na głębokiej wsi i jeżdżenie do miasteczka PKSami i okazjami podczas, gdy mam robotę na gospodarstwie, której nikt za mnie nie zrobi, tylko po to by zbadać sobie poziom cukru we krwi byłoby dla mnie bardzo uciążliwe i wręcz niemożliwe.

W przychodni spotkałam się z ludzkim podejściem do człowieka. W szpitalu też obyło się bez ekscesów. Obsługa karetki profesjonalna. W Izbie Rolnej i ODR życzliwi ludzie. Tylko ta kierowniczka KRUSu mnie zdenerwowała, ale jej pracownice za to były wyrozumiałe, uprzejme i pomocne. W KRUSie też spotkałam jednego wyjątkowo życzliwego człowieka. Zaprosił mnie na szkolenie.

Wróciłam PKSem. Torba z lekami, aparatem do pomiaru cukru, sokiem i dokumentami jakoś mi strasznie ciążyła. Ledwo doczłapałam do domu przez zaśnieżone pola. Marzyłam o tym, by runąć jak długa w łóżku i już z niego nie wstawać, ale zwierzyna była głodna, więc rzuciłam im to co było pod ręką – po kostce siana i poszłam spać. Zasnęłam ciężkim snem. Samoistnie obudziłam się o właściwej godzinie by pobrać leki. Połknęłam antybiotyki i inne leki przepisane. Nastawiłam sobie budzik na kolejne pobrania leków i zasnęłam znowu ciężkim snem.

środa, 4 marca 2009

Wizyta we wsi

Rano wybrałam się z serkiem na pocztę do wsi. Po drodze spotkałam jadącego autem listonosza i oddałam mu paczuszkę, a on mi dał list. Powiedział, że właśnie co widział Miecia u Grabowskiego.

Byłam już blisko wsi, gdy spotkałam listonosza, więc poszłam dalej do sklepu a potem wstąpiłam do Grabowskiego. Starzec zaprosił do środka rad z odwiedzin. W środku siedział całkiem zadbany Miecio i pitrasił obiad. Zasiadłam z nimi przy stole w maleńkiej, obskurnej kuchence. Starzec rozgadał się głośno. Opowiadał o różnych okolicznych ludziach, których ledwie znałam ze słyszenia lub nie znałam wcale. Opowiadał też o swoich rozmaitych perypetiach i ambitnych planach.

Obejrzałam resztę pomieszczeń w tym domku. Pokoje mieszkalne widać, że były jakiś czas temu odnawiane i są całkiem znośne do mieszkania, tyle że brudne i zaniedbane. Barłogi rozgrzebane, tylko u Miecia w pokoju pościel sprzątnięta porządnie była i pokoik jako tako ogarnięty, ale szyby w oknie i firanki brudne. Biały piec usmolony sadzą. Natomiast u "chłopaków" czyli Wojtka i Sławka było otwarte okienko. Podobno całe sprzątanie tego pokoju polega na wietrzeniu ;)
Wewnątrz na dwóch kanapach leżały rozmemłane barłogi. Z tyłu za nimi stały krzywo ustawione szafy. Ze środka sufitu sterczał żarówą w dół ogołocony z klosza żyrandol.

Ciekawostką był piec umieszczony pomiędzy dwoma pokoikami. Większa część wraz z drzwiczkami wystawała w pokoju Miecia - i tam Miecio rozpalił ogień.
Jedna ze ścian pieca była wpasowana w ścianę, tak, że kafle tej ściany grzały drugi pokoik.

Usiedliśmy na chwilę w pokoiku Miecia i chwilę pogadaliśmy. Dołączył do nas starzec z kuchni.
Dał mi wypatrzone przeze mnie sadzonki aloesu. A ja tak bardzo potrzebowałam aloesu w październiku dla klaczy, a on był tuż tuż... ;) Skwapliwie wzięłam te sadzoneczki. Mam nadzieję, że się przyjmą.

Potem wyszliśmy wszyscy na zewnątrz obejrzeć słomę, którą chciał mi opylić stary Grabowski.
Przy okazji oprowadził mnie po swoim siedlisku. Zajrzeliśmy w każdy zakamarek. Budynek gospodarczy ma imponujący - ustawiony w kształcie podkowy, duży, przestronny, jasny, stosunkowo nowy i przeraźliwie pusty.

A ile ma Pan ziemi? - zapytałam.
Blisko 20 hektarów - odpowiedział starzec.

Aż szkoda, żeby się taki potencjał marnował - pomyślałam, ale niestety - jego "synowie pijaki nie chcą robić" - jak mawia starzec. Wszystko marnieje, rozkradane przez okolicznych złodziei. Z żalem pokazał wybebeszony z co cenniejszych części ciągnik, który już nie pojedzie.

Po podwórku kręciły się kury, w wielkiej oborze stała samotna krówka z wyjątkowo małym wymieniem. Zdumiałam się widząc tak maluśkie wymię. Widać jakaś mięsna rasa niewydajna mlekowo. Biało szara mięsna jałówka. Wcześniej w sieni pokazali mi ile ta krówka daje mleka. Byłam zaskoczona zajrzawszy do kamionkowej beczułki - "tylko tyle mleka??? To wasza krowa tylko t y l e mleka daje??? To moja jedna koza taką ilość mleka daje ;)))))" - rzekłam ubawiona.

W oborze zajrzałam na poddasze do spichlerza na zboże. Dość dużo miejsca tam było.
Jeszcze więcej na parterze, gdzie cały rząd kojców dla świń był. Wszystko puste. Kurczę. Aż szkoda. Taki potencjał niewykorzystany - a w domu czterech chłopa siedzi. Normalnie szok.
Starzec to jeszcze rozumiem - schorowany. Miecio to przynajmniej coś robi - pomaga mu - pali w piecach, gotuje, karmi kury i krowę, chodzi po zakupy dla starca, cośkolwiek robi. Ale dwóch synów Grabowskiego - na gospodarce palcem żaden nie ruszy. Wolą iść pracować do lasu, a po robocie napić się zdrowo i nabałaganić w domu. Po prostu brak mi słów. Jak tak można żyć? Tak nie dbać ani o siebie, ani o majątek. Niektórzy nie potrafią uszanować tego, co dostali w takiej obfitości od losu.

Ja by zdobyć moje gospodarstwo, musiałam sprzedać moje mieszkanie w mieście, na które z kolei zapracowałam ciężką pracą ponad siły na statkach norweskich co i odchorowałam i moje gospodarstewko jest oczkiem w mojej głowie. Kocham moje miejsce ponad wszystko i dbam o nie jak potrafię i jak mi sił starcza. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś może tak nie szanować swojego gospodarstwa i żyć tak podle, tak byle jak... Straszne... Jestem w szoku...

Wróciłam do domu z dość ciężką torbą zakupów głównie warzywnych. Kupiłam też ładny szklany dzbanek z wieczkiem hermetycznym. Dzbanek będzie doskonały do mojego twarożka. Serek będzie w nim widać w całej jego mlecznobiałej krasie ;)

Dokończyłam obrządek zwierzyny i pozamykałam zwierzaki w ich boxach. Weszłam do domu i przekąsiłam coś niecoś na szybko, bo zgłodniałam w międzyczasie. Wyprawa do wsi zmęczyła mnie. Położyłam się na chwilę do łóżka by odpocząć zanim zabiorę się za gotowanie obiadu. Zmęczenie jednak zamiast zmaleć urosło i zamieniło się w wielką senność i już nic mi się dzisiaj nie chce robić. Miałam w planie palenie w piecu, natarganie wiader wody i kąpiel, ale nie mam siły. Najchętniej osunęłabym się pod me dwie kołdry i wełniany koc i zasnęła snem sprawiedliwego nie zważając na nic.