Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 23 marca 2013

Ufff!



Indianka nakarmiła i napoiła zwierzynę. A jakże! Pora na gorącą herbatę, a potem trzeba będzie przyciągnąć sanie z opałem i nahajcować w piecu. 

Konie jedzą siano pod paszarnią. Siano wyłożone wzdłuż paszarni, pod ścianą, od strony południowej – celowo, by Słoneczko wygrzało koniki i zapobiegło ewentualnej krzywicy. 

Pierwsza przyszła paść się Dakota. Pozostałe konie kończyły jeszcze spożywać owies w stajni. Tym razem Indianka na spód żłobów pościeliła nieco siana pod ten owies, aby konie jedząc jednocześnie owies i siano dobrze przeżuwały owies wraz z sianem i nie marnowały go tak. Przydałby się Indiance śrutownik, aby mielić zboża na drobną śrutę oraz sieczkarnia do wyrobu sieczki. Dziadek Indianki miał taką fajną, ręczną sieczkarnię. Indianka lubiła nią ciąć trawę dla królików i koni Dziadka. Takie fajne ostre koło się obrało i ciachało trawę na sieczkę. To było dawno. Tego siedliska ani sieczkarni rodzina Indianki już dawno nie ma. Szkoda. Było tam wiele użytecznych maszyn konnych, m.in. przodek konny, kopaczka do ziemniaków, brony, kultywator, pług na kółkach i parę innych maszyn. Dziadek ich używał do obróbki ogrodu. Był też solidny, duży, platformowy wóz na gumowych kołach. Bardzo pojemny. Tym wozem Dziadek woził trawę i siano dla koni, a ze szpitala w którym pracowała kiedyś Babcia – przywoził zlewki dla świń i resztki spożywcze dla drobiu i królików oraz psów. Były też sanie – duże i wygodne. Podczas jazdy wyścielone wielkim kożuchem. Tymi saniami Dziadek z Babcią wozili Indiankę do lasu, gdy zachorowała w mieście na zapalenie płuc. Indianka była blada jak ściana i anemiczna po tej chorobie. Cudem z niej wyszła z pomocą Babcinych naturalnych zabiegów i ziół. Antybiotyki już wtedy nie pomagały. Babcia siekała Indiance drobniutko czosnek i podawała na łyżeczce z prawdziwym miodem pszczelim (bez cukru) i pełnym mlekiem prosto od krowy (nie badanym przez żadne laboratorium) kilka razy dziennie zachęcając ją wytrwale do przełykania tego naturalnego lekarstwa. Paskudne to było w smaku dla Indianki, krzywiła się niemiłosiernie – ale pomogło. Pomogło też stawianie gorących szklanych baniek na plecach, rozgrzewające okłady na szyję i pierś z pieluchy tetrowej nasączonej spirytusem kamforowym, oraz rozgrzewające nasączone w kamforze waciki do uszu. Indianka wówczas została przywieziona z miasta z trzema chorobami w jednym małym ciałku. Było to zapalenie płuc, angina i zapalenie ucha środkowego. Była baaardzo ciężko chora. Lekarze nie rokowali Indiance przeżycia. Doktor się poddał. Powiedział, że już nic nie może zrobić. Indianka była w bardzo ciężkim stanie. Nie mogła oddychać, przełykać, dusiła się. Miała wysoką gorączkę 40 C. Nie jadła. Nie słyszała na jedno ucho z powodu świdrującego bólu w tym uchu. Jednak Babcia i Dziadek Indiankę ratowali. Babcia zmieniała Indiance kompresy, waciki, nakłaniała do jedzenia naturalnych lekarstw. Dziadek palił fest w piecu, tak że w domu było bardzo ciepło. Dziadkowie uratowali Indiance życie. Wyleczyli i przeprowadzili naturalną rekonwalescencję polegającą na zimowych jazdach saniami do lasu, aby pobudzić płuca do pracy. Dziadek zaprzęgał konia do sań, wyścielał sanie grubym futrem, Babcię i Indiankę owijał wełnistym kożuchem i jeździli pędem do lasu. Indianka była słaba. Babcia ją podtrzymywała. Szybkie jazdy kłusem do lasu i pęd świeżego powietrza natlenił Indiankę. Płuca zaczęły pracować i się oczyszczać. Udało się. Indianka wylizała się i ozdrowiała. To się zdarzyło kiedyś, dawno temu, gdy Dziadkowie jeszcze żyli, a Indianka była małą dziewczynką.

Dziś, gdy Indianka wyrzuciła przez okno paszarni wielkie snopy siana – wyszła i rozłożyła je równomiernie wzdłuż ściany i siadła sobie na tym sianie wygrzewając się w Słońcu. Towarzyszyła jej Dakota, która poczęła rozgrzebywać siano kopytem. Przydałoby się tam na tej ścianie zamontować długie paśniki stalowe, aby konie tak nie niszczyły siana. Siano rozgrzebane, stratowane i obsikane przez konie – to siano zmarnowane. Szkoda siana. Prowadzenie gospodarstwa wymaga kosztownych nakładów, tymczasem bioroboty rok w rok zabierają Indiance dopłaty i nie ma z czego tych wydatków finansować. 

Indianka siedziała sobie pod ścianą paszarni wygrzewając się w promieniach Słońca i odpoczywając po wysiłku.
Dalej, wśród drzew tańczył wiatr. Jednak pod paszarnią od strony południowej – cicho. Zacisznie. To doskonałe miejsce do pasienia koni. Ściana chroni je przed zimnymi wiatrami północnymi, a Słońce nagrzewa ich ciała.
Gdy Indianka tak tam siedziała – było jej bardzo ciepło. Potem przyszła Indiana i cień rzuciła na Indiankę.
Zrobiło się zimno momentalnie :) Indianka ewakuowała się spod ściany do domu. 


piątek, 10 lipca 2009

Ongiś...

Ongiś, w czasach mojego dzieciństwa, jeździło się do Dziadków na wakacje. Było bosko. Przestrzeń, zieleń, zwierzęta, swojskie jadło i serdeczni Dziadkowie. Ja i moja kuzynka chętnie się udzielałyśmy na zagrodzie Dziadków. Karmiłyśmy kury, króliki, wybierałyśmy jaja spod kur, czesałyśmy i czyściłyśmy konie. Pamiętam, jak pieliłam z Babcią warzywa na ogrodzie. Z kuzynką zrywałyśmy maliny, truskawki, a nasi starsi kuzyni lub Dziadek wchodzili na długą podwójną drabinę rozstawioną pod wysoką czereśnią i zrywali dla nas i dla siebie słodziutkie owoce. Niekiedy z przekory, kuzyn Robert pluł pestkami na nas małe dziewczynki zgromadzone pod drzewem i wpatrzone w zieloną koronę drzewa przetykaną setkami czereśni. Wtedy uciekałyśmy z piskiem :)

W ogrodzie stała stara żeliwna wanna do której nalewałyśmy szlaufem wody. Gdy było gorąco i woda w niej się nagrzała – wchodziłyśmy do tej wanny i pluskałyśmy się nawzajem :)

Dziadek zabierał nas na wóz do którego zaprzęgał konia i jechaliśmy pod las kosić trawę dla koni. Uwielbiałyśmy te wycieczki. Gdy Dziadek pozwalał nam powozić koniem – byłyśmy w siódmym niebie :)

W porze podwieczorku, siadaliśmy wszyscy na obszernej ławce. Babcia lub Dziadek wynosili dużą emaliowaną miskę pełną strąków bobu i skubałyśmy nasiona. Potem Dziadek wyłuszczony bób stawiał w kuchni w garze na piecu i gotował bób na miękko. Gotowy bób odlewał i wynosił na dwór na ławkę przed domem. Tam obierałyśmy nasiona z łupinek i zajadałyśmy z wielkim apetytem wpatrując się w zachód Słońca i pojawiającą się połówkę Księżyca. Z oczami utkwionymi w niebo i Księżyc godzinami rozprawiałyśmy o Marsjanach i UFO ludkach... ;) Bardzo chciałyśmy by istnieli i kiedyś nas odwiedzili... :)

Wieczorami, gdy kury były już pozamykane, Dziadek spuszczał Murzyna – czarnego wilczura i wilczur uganiał się za nami próbując chapnąć, którąś z nas za nogę. Uciekałyśmy przed nim z piskiem. Wskakiwałyśmy na co się da byle wyżej, byle nas nie dosięgł, a on biegał od jednej do drugiej próbując nas dopaść. Byłyśmy szybsze :)
Ekscytowała nas ta zabawa z psem :) Cały dzień niecierpliwie wypatrywałyśmy wieczora, by ścigać się z wilczurem :)