Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wieśniacy mazurscy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wieśniacy mazurscy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 19 lipca 2013

Nowi osadnicy, a tubylcy


Znam jedną jedyną szczerą osobę, która wie oraz rozumie co się dzieje na wsi wokół nowoprzybylych osadników z miasta. Jak są postrzegani i traktowani bez względu na to, jakimi są ludźmi. Cieszę się, że Ją znam, bo Ona ROZUMIE moją sytuację i nie próbuje mnie pouczać jak inne nadęte babsztyle z miasta, które nie znając realiów wsi pieprzą trzy po trzy.

Nie próbuje też dawać mi durnych rad, jak babsztyle, które znają realia wsi, ale nie stać ich na gram szczerości. Zakłamane babska wolą roztaczać wokół siebie aurę sielanki - opowiadają o idealnych kontaktach z sąsiadami, o nienagannej współpracy. Wszystko jest u nich cacy i eleganckie. Nie mają żadnych problemów. One co prawda mają mężów, kasę i mnóstwo wsparcia od rodziny i inne profity oraz możliwości i ułatwienia życiowe, ale oczywiście nie dostrzegają różnicy w swojej sytuacji i mojej.

Natomiast ta moja dobra znajoma pochodząca z miasta, a mieszkająca na wsi - w przeciwieństwie do nich nie udaje niczego. Stać ją na pełną szczerość, dlatego mamy ze sobą wspólny język. Dobrą komunikację.

Rozmowa z Nią jest czystą przyjemnością, bo jest mądrą, dobrą osobą, doświadczoną Panią domu, matką, żoną, pracownicą osiadłą na wsi przed laty. To fakt – Oni mają siebie tzn. Ona ma kochającego, wspierającego ją męża, dzięki temu jest Im dużo łatwiej niż mnie. Niemniej jednak ona rozumie o czym ja piszę, gdy piszę o różnych nieprzyjemnych zajściach na wsi, bo oni przez to też przeszli. Ta "wiejska fala" też ich dotknęła w mniejszym, lub większym stopniu.

Jeśli chodzi o mnie – gdybym miała przy sobie kochającego, mądrego, rozumiejącego mężczyznę – otoczenie nie miałoby dla mnie żadnego znaczenia, bo mielibyśmy siebie. Ja się staram nie przejmować chamskim, nieżyczliwym otoczeniem. W zasadzie mam je w nosie. Staram się unikać jakichkolwiek kontaktów z tymi ludźmi, bo przekonałam się wielokrotnie, że nie warto. Na początku owszem, było mi niewiarygodnie przykro. Żadna szmata z miasta, która od czasu do czasu się mądrzy na moim blogu i próbuje mnie pouczać jak mam postępować z miejscowymi – nie ma pojęcia, jak bardzo przykro.

Jedynym wyjściem dla samotnej kobiety z miasta jest unikać kontaktów z miejscowymi wieśniakami. Jest 80 procent szans, że każda miejscowa relacja się dla niej źle skończy. Wieś jest okrutna. Środowisko wiejskie na Mazurach jest okrutne.
Nie spotkałam się z taką nieuzasadnioną nienawiścią nigdy wcześniej.

Moi Dziadkowie także mieszkali na wsi. Byli wspaniałymi, serdecznymi wieśniakami. Hojnymi, ciepłymi, życzliwymi, uczciwymi. Też tam jakieś były tarcia z sąsiadami, bo różni ci sąsiedzi byli. Był taki, co rozpijał Dziadka i Babcia się denerwowała, był taki, co wcinał się w ogród Dziadka i były niesnaski z tego powodu, byli tacy, co szabrowali w ogrodzie Dziadków. Na wsi nie da się uniknąć konfliktów, bo ludzie tam mieszkający są różni.

Ale Dziadkowie mieli też dobrych sąsiadów we wsi, mieszkających nieco dalej. Byli oni bardzo sympatyczni i życzliwie nastawieni.

Także gdy z Babcią szłam drogą do sklepu i spotykaliśmy co rusz jej sąsiadki – każda zagadała, zapytała o mnie, o moją Mamę. Zachwycała się wnusią :) Było miło. Tutaj tego nie ma. Tu jest inaczej.

Owszem, czasem ktoś tam coś się odezwie i coś zagada. Ale to nie to samo. Tam, w tej wsi podszczecińskiej czuło się, że ci ludzie faktycznie byli przyjacielscy. Tutaj jakoś te znajomości są takie płytkie, zdawkowe, mało lub nic nieznaczące.

Co z tego, że kobieta zagaduje mnie sympatycznie co u mnie słychać, jak jednocześnie jej facet okrada mnie, gdy tylko mu się nawinie sposobność?
I ta kobieta o tym wie. To jest taka lokalna obłuda i fałsz. Ja się tym brzydzę.

A może mi się tak wydaje że tutaj jest całkiem inaczej? Wtedy widziałam świat oczami naiwnego, dobrego, ufnego dziecka. Teraz widzę więcej. Może tam na tej podszczecińskie wsi też nie było tak idealnie? Nie było na pewno, skoro młodociany sąsiad zamordował dla pieniędzy sąsiadkę z bloku.

Jednak obraz jaki zapamiętałam z dzieciństwa różni się drastycznie od tego co doświadczam tutaj –  tam było ludzkie ciepło, sympatia, życzliwość i troska. Byli moi wspaniali Dziadkowie. Tutaj jest znieczulica i totalna obojętność na drugiego człowieka. Tam gdzie można coś pomóc lub iść na rękę – nikt ci nie pomoże, a gdzie jest sposobność aby zaszkodzić – zaszkodzi. Generalnie tutaj ludzie są wyjątkowo wredni. Ja mieszkając w mieście nie miałam takich nieprzyjemnych zajść jak tutaj na wsi nagminnie. Generalnie miałam spokój i życzliwość wokół siebie. Rzadko trafiał się jakiś nawiedzony oszołom, co na przykład tłukł mojego psa laską.

Tutaj rolas szczuł psami moje kozy. Kozy pogryzione, pokaleczone. Wyrwane oko, naderwane biodro. Policja i sąd zrobili tak, że rolas nie poniósł żadnych konsekwencji, a z zemsty za to, że złożyłam zawiadomienie - to ja zostałam w pewnym sensie ukarana, a nie ten, co krzywdził moje zwierzęta. Wtedy sprzedałam stado kóz z których miałam sporo mleka i niewielki dochód z racji utrudnienia zbytu (brak samochodu), wzięłam kredyt i założyłam sad, którym się też długo nie nacieszyłam, bo zaraz po posadzeniu wieśniaccy sąsiedzi ukradli mi ponad 220 drzewek owocowych.

Tutaj jest się zdanym wyłącznie na siebie. Samotna osoba uczciwa, porządna ma przechlapane.

Ja jestem monogamiczna. Bardzo się przywiązuję do garstki dobrych przyjaciół i wysoce sobie cenię ich przyjaźń. Sęk w tym, że nie każdy może być moim przyjacielem. Musi być dobra więź emocjonalna, dobre porozumienie, zaufanie, przyjaźń, życzliwość, żywa komunikacja, lojalność. Jestem wybredna pod tym względem. Dla mnie przyjaźń to coś głębokiego. To coś idealnego, pięknego. Nie nazywam przyjaźnią zdawkowej znajomości.

Przyjaciel to ktoś, na kim możesz polegać. Który ci rękę poda gdy trzeba. Który troszczy się o Ciebie. Dużo wymagam? Ale dużo z siebie daję. Więc dla równowagi bym chciała  w przyjaznej relacji mieć do czynienia z ludźmi, którzy też potrafią coś z siebie dawać. Dla mnie cenniejsza jest jedna dobra znajomość, niż 10 byle jakich.

Byle jakie mogą być przydatne, ale jeśli chodzi o przyjaźń, to wystarczy mi jeden bardzo dobry przyjaciel niż 10 zdawkowych lub fałszywych znajomych, lub zakochanych w profitach płynących ze znajomości ze mną. Taką koleżankę też kiedyś miałam. Kolegowała się ze mną głównie dlatego, że miałam fajnych, ciekawych znajomych mieszkając w mieście. Często coś się u mnie ciekawego działo. Odwiedziny osób z zagranicy, wspólne imprezy, wypady. Fakt, było fajnie i żywo.
Ale taka koleżanka to tylko koleżanka. Przyjaciel, to coś znacznie więcej. Nie przyjaźni się z tobą dla korzyści typu pożyczenie traktora czy kombajna, tylko dla ciebie samej, dla tego, jaką osobą jesteś i za co się lubicie i dobrze w swoim towarzystwie czujecie.

ODPOWIEDŹ na insynuacje Aśki, że ze mną coś jest nie tak, dlatego wieś jest wobec mnie wredna:


„A może to wynika z Twojego charakteru? Z tego, że chyba nie lubisz ludzi? Mieszkam na wsi od 5 lat. Byłam "miastowa". Wrosłam w naszą społeczność sama nie wiem kiedy. Na moich Sasiadów mogę liczyć w każdej sytuacji, a oni na mnie. Wspieramy się z dziewczynami ( starszymi ode mnie o ładnych parę lat", spotykamy się na kawę, plotki i winko, załozyłysmy stowarzyszenie wiejskie, wybrali mnie na prezeskę, bo uznali, że z racji zawodu mogę trochę więcej umieć załatwić. Budujemy piec chlebowy, wyremontowaliśmy kaplicę ( pracowałam ramię w ramię z ludźmi, którzy nie mieli dobrej opinii - ot, skierowani na prace interwencyjne z gminy, miejscowi, którym się w zyciu nie poukładało. I pracowalismy razem po kilkanascie godzin na dobę, żeby zdążyć przed mszą dożynkową. A musieli odpracowac po 3 godziny dziennie. Ale pracowali, bo poprosiłam. Ludzie są wszędzie tacy sami. Czy to na wsi, czy w mieście. Są wśród nich złodzieje, są wyzyskiwacze ( jak mój były, niedoszły szef ), są oszuści, ale są i ludzie uczciwi, porzadni i zwyczajnie dobrzy. I uwierz mi - tych jest więcej. Trzeba się tylko trochę otworzyć. I uszanować drugiego człowieka, a wtedy on uszanuje ciebie. Nawet tego, co popija piwko pod sklepem. Jak nasz pan Zdziś - lekko niepełnosprawny, z problemem alkoholowym, ale dobry człowiek. I z całego serca Ci życzę, żebyś na takich, dobrych ludzi trafiała. A może oni są obok Ciebie - tylko Ty nie dajesz im szansy.Asia „


Asiu – bredzisz. Odpierdol się od mojego charakteru i nie doszukuj się dziury w całym. Ja mam bardzo zgodny charakter z natury. Ja jestem bardzo dobrą, porządną osobą. Idealistką. Reaguję ostro, gdy ktoś robi mi krzywdę. Mam prawo tak reagować. Zabronisz mi? Jakby tobie ktoś robił krzywdę, to byś stała jak mumia i nie regowała? Ja reaguję. To, że ty trafiłaś lepiej – to nie jest żadna twoja zasługa. Masz faceta. Samo to, sprawia, że mężowie twoich koleżanek współpracują z tobą, pomagają ci – bo nie jesteś zagrożeniem dla tych bab mając męża.

Ja nie lubię ludzi? Porąbało cię? Czy ktoś, kto nie lubi ludzi wychodzi im naprzeciw, otwiera się tak jak ja się wobec nich otwierałam? Chodzi do nich na gospodarstwa by ich poznać? Zaprzyjaźnić się? Ja się przyjaźniłam tutaj z kilkoma rodzinami gdy przyjechałam. Przynajmniej z mojej strony to była przyjaźń. Z ich strony może tylko ciekawość. Nie znasz moich początków tutaj. W związku z tym, że miałam ich za przyjaciół, a jako przyjaciele mnie zawiedli – przestaliśmy się przyjaźnić. Potem doszły z ich strony (ze strony niektórych z nich) plotki które zaczęły żyć własnym życiem i wypaczyły mój obraz plus niektórzy z nich świadomie działali na moją szkodę np. w temacie drogi. Były też pomówienia ze strony parki, która mieszkając u mnie za friko okradała mnie więc w końcu ich wyprosiłam z mojego domu. Zrobili z siebie ofiary pokrzywdzone przez burżujkę z miasta i napuścili na mnie całą wieś. Więc o czym ty piszesz?

Pracowałaś z pracownikami interwencyjnymi? I co z tego? Ja też. Razem wycinaliśmy krzaki na zarośniętej drodze pod moim gospodarstwem. Wiesz jak się skończyła współpraca? Zazdrosna sołtyska posądziła nas o kradzież rzekomo jej drzewa i napuściła na nas policję. Do tego momentu moja współpraca z tymi pracownikami interwencyjnymi była idealna. Opierdzielali się jak to pracownicy interwencyjni, ale mimo wszystko odwaliliśmy kawał dobrej roboty i droga stała się przejezdna przynajmniej dla traktorów.

„Trzeba się tylko trochę otworzyć. I uszanować drugiego człowieka, a wtedy on uszanuje ciebie.”
Wybacz Asiu, ale gówno prawda. Tutaj istnieje coś takiego jak fama, mafia – solidarność przeciwko obcym. Jak złodziejska parka ze mną zadarła – to wszyscy przeciwko mnie się obrócili. Jak inny typ ukradł mi siano z pola – to też wiocha przeciwko mnie była.

Gdy jeden człowiek z okolicy przyszedł do mnie do pomocy w zamian za mieszkanie i wyżywienie – to tak długo mu gadali aby się na mnie wypiął, aż się wyprowadził. No fakt – u mnie nie było picia i krucho z paleniem, bo nie stać mnie było aby mu papierosy fundować ani na piwo dawać. Poza tym nie było mu źle, tyle że on lubi wypić, a tutaj picia nie ma.

Tutaj, gdy jedna rodzina się ze mną tak naprawdę przyjaźniła – bardzo się lubiliśmy – to aby uniknąć nacisków i prania mózgu ziomali ze wsi – polami do mnie chodzili, aby inni tego nie widzieli i nie mieli powodu do pierdolenia.

Tutaj otwieranie się na innych ludzi nie działa. Jest nieważne. Szacunek? Nie istnieje. Nikt nie szanuje tutaj samotnych kobiet z miasta. Choćby były święte jak Matka Teresa – samo to, że jest sama – to już powód do tworzenia złośliwych, ordynarnych plot.

Miejscowi ludzie uczciwi, porządni i zwyczajnie dobrzy – nie zaprzyjaźnią się z tobą, bo się będą bali nacisków wiochy. Wiocha narzuca takim ludziom swoją wolę. Ci ludzie są bezwolni. Mimo, że możesz mieć z takimi porządnymi ludźmi dobre układy – to wiocha zrobi wszystko, aby je popsuć.

Każda potencjalna znajomość jest skażona pomówieniami, oczernianiem.
Każdy neutralny człowiek wiedząc, że jesteś z miasta – będzie się wobec ciebie zachowywał jak ostatnia świnia. Bo jesteś sama, bo nie masz układów, bo nie dajesz łapówek, bo nie masz pieniędzy lub bardzo niewiele.

Gdy np. daję ogłoszenia że chcę kupić siano lub słomę – to jak ktoś lokalny zadzwoni z ofertą przystępnej ceny – to gdy się dowiaduje że to ja mam kupić – to podnosi podwójnie cenę i robi problem z transportem, wiedząc, że ja nie mam swojego.
Po prostu to są wszawe łajzy. Nie ludzie. Ludzi ja lubię. Łachudr nie lubię. Ty lubisz? Wątpię. Zostań sama na wsi, bez kasy, a zobaczysz co się wokół ciebie będzie działo. Jak się zmieni sytuacja na niekorzyść.

Jak sobie nie dasz rady – będą się śmiali. Jak dasz sobie radę – będą szydzili.
Cokolwiek  nie zrobisz – będzie to według nich źle.

Wierz mi, to nie jest przyjemne, więc wolę sobie odpuścić takie relacje.

A inni osadnicy z miasta? Tutaj ich jest niewielu. A ci co ich znam – to są to egoiści niezainteresowani ani przyjaźnią, ani współpracą. Ba, potrafią ci okazać nawet swoją nieuzasadnioną nieżyczliwość, a nawet wrogość.

Więc samotna kobieta z miasta przyjeżdżając na wieś musi być świadoma tego, co ją tutaj czeka. Będą różne próby zagarnięcia tego co jej. Będą oszustwa, naciąganie nagminne, podłe traktowanie. Ohydne pomówienia, ploty ordynarne, chamskie, wulgarne. Bez względu na to jaka jest. Ludzie na wsi są jak harpie. Rwą na tobie żywe mięso, byle dobrać się do wszystkiego co twoje. Osaczają cię jak wilki owcę.
Taki instynkt prymitywny prymitywnych ludzi. Masz przykład z moimi końmi i psem. Myślisz, że te kontrole to dla dobra zwierząt? Zejdź na ziemię. Chodzi o przejęcie za friko czyjegoś cennego inwentarza pod pretekstem niby jego dobra. Tutaj się nie pomaga. Tutaj się krzywdzi samotne kobiety.

„Ty nie dajesz im szansy” – bredzisz Aśka. To oni nie dali mi szansy. Więc odczep się ode mnie. Ja jestem dobrą, porządną osobą. Sęk w tym, że tutaj się takich nie ceni, nie szanuje i nie traktuje życzliwie ani dobrze.

Owszem, trafiają się osoby życzliwe, które zamienią z tobą parę życzliwych zdań. Ale to niewiele takich osób tutaj jest i nie sąsiadują one ze mną.



sobota, 10 kwietnia 2010

Rumcajs rozpruł drogę

Indianka w bojowym nastroju. Rozdrażniło ją samowolne i konfliktowe sąsiedztwo. Wczoraj urządziła obławę na bambra-truciciela, co to truł ją od tygodni spalinami z  wypalanych worków foliowych, a dziś na Rumcajsa, który znów rozpruł jedyną czynną drogę dojazdową do gospodarstwa Indianki...  :)


Facet ciął drzewo w pobliskim lesie, gdy Indianka wracała z miasta drogą gminną. Droga miękka, błotnista. Przejechał parę razy po tej lichej strukturze drogi gminnej ciężkim ciągnikiem obładowanym drzewem, żłobiąc w nawierzchni głębokie koleiny na głębokość pół metra.

Obok nieutwardzonej, słabej drogi gruntowej leży pole Rumcajsa. Rumcajs mógł z takim ciężarem przejechać swoim polem, zamiast psuć jedyną czynną drogę dojazdową do gospodarstwa Indianki. Zrobił to świadomie, wiedząc, że w ten sposób odetnie dla swojej sąsiadki jedyny czynny dojazd do jej gospodarstwa.


"No to teraz nikt do mnie nie dojedzie! Co za bezczelny facet!" - pomyślała wkurzona Indianka, czekająca na przesyłkę kurierską.


Wezwała policję by zajęła się sprawą, bo to nie pierwszy raz, że typ dewastuje drogę do gospodarstwa Indianki. 


Gdy czekała na policjantów, na drogę gminną z siedliska Rumcajsów wypadły kundle i rzuciły się do nóg Indianki. Indianka wyciągnęła komórkę i nakręciła film z udziałem kundli w akcji, bo jak zgłaszała kilkakrotnie na policji, że Rumcajsowej kundle nachodzą jej gospodarstwo i niepokoją zwierzęta Indianki, oraz że atakują Indiankę, gdy przechodzi drogą obok siedliska Rumcajsów, to żadnych konsekwencji Rumcajsowa nie ponosiła, bo kłamała, że jej psy uwiązane i nigdzie nie chodzą, a poprzedni dzielnicowy chętnie dawał wiarę jej słowom i nie wszczynał żadnego postępowania. 

Tymczasem były okresy, że kundle Rumcajsowej dzień w dzień buszowały po podwórku Inidianki sikając na baloty i szczekając na kozy. Uporanie się z problemem potęgował fakt, że poprzedni dzielnicowy wyraźnie sprzyjał Rumcajsowej i miał w nosie sygnały Indianki w tej sprawie. Nie robił nic, aby problem rozwiązać.

Doprowadziło to do nieszczęścia, bo rozzuchwaleni bezkarnością chłopi, celowo zaczęli szczuć psami Indiankę, jej gości i jej zwierzęta i głupkowato się z tego naśmiewać, bo to dla nich takie strasznie śmieszne jak sąsiadka albo jej zwierzęta pogryzione. To cudowne, móc dopiec samotnej, schorowanej kobiecie. Pochodzi z miasta, to niech ma za to, że kupiła w ich wiosce ziemię.

Na szczęście jest nowy dzielnicowy i może on w końcu zakończy tę wielką wesołość miejscowych wieśniaków.


Policjanci przyjechali, drogę obejrzeli, sprawdzili, czy Rumcajsy miały pozwolenie na wycinkę drzewa z lasu. Rumcajsy nie miały pozwolenia ani z Gminy ani z Nadleśnictwa. Indianka słyszała, jak Rumcajsowa tłumaczyła się policjantom i wciskała kity, że oni to tylko wiatrołomy cięli.


Za nielegalną wycinkę drzew jest kara grzywny. Indianka ma nadzieję, że szabrownicy poniosą adekwatną karę.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Ganek ocieplany

August zabrał się za ocieplanie ganku wełną mineralną, którą Indianka kupiła i przywiozła przed świętami. Indianka i Agata z doskoku mu pomagały. Ścianki ocieplone. Pora ocieplić dach ganku. To już jutro. 


Ścianki i sufit trzeba będzie obić deskami, ale to już później, gdy Indianka dostanie dopłaty, bo aktualnie kasy niet. Nie ma też dojazdu do gospodarstwa – zawalony śniegiem. A może by tak kupić krajzegę i narżnąć desek z własnego drewna? Co prawda u Indianki prawie nie ma szlachetnych drzew, jest tylko olcha, no ale i olchą można by obić te ścianki... Krajzega to byłoby optymalne rozwiązanie: oszczędność na kupnie desek z tartaku i transporcie ich na gospodarstwo, możliwość docinania na bieżąco tylko tyle ile akurat potrzeba, wygodne cięcie drewna i gałęzi na opał i przede wszystkich niezależność i wygoda w dostępie do taniego budulca. Olcha to słabej jakości drewno na deski, bo łatwo pęka i się odkształca, ale świeżo ścięta i przybita się trzyma, poza tym jest bardziej odporna na warunki atmosferyczne niż sosna itp.  


Obecnie to i tak zwykłe dumanie, bo Indianka nie ma możliwości kupienia krajzegi do tarcia desek, ani operowania piłą spalinową, która ostatnio wysiadła. No i w przypadku cięcia grubych drzew trzeba by najpierw wystąpić o pozwolenie i za nie zapłacić. Do wycinania gałęzi, odrostów i młodych samosiewów pozwolenia nie trzeba. Są to cięcia sanitarne, niezbędne do utrzymania ziemi w dobrej kulturze rolniczej. Naciętych gałęzi starczy do ogrzania domu. W lesie Indianki leży też wiele samoistnie opadłych gałęzi i gałązek, są wiatrołomy, trafiają się uschnięte kikuty drzew - w pierwszej kolejności najpierw to drewno trzeba zagospodarować z pożytkiem dla gospodarstwa i domu.



Co prawda sąsiadujący tubylcy rżną drewno kiedy chcą, jakie chcą i ile chcą i to nie swoje, ale państwowe i nikt ich za to nie ściga i nie karze, ale zapewne gdyby Indianka ścięła nielegalnie jedno swoje drzewo, to zawistni szabrownicy donieśliby do Gminy, a gminiarze nie omieszkaliby przyczepić się do Indianki i wymierzyć karę grzywny za nielegalną wycinkę. Gminiarze pobłażają miejscowym, zasiedziałym osadnikom i patrzą przez palce na ich wykroczenia i inne rozmaite grzeszki, a nowych osadników nienawidzą i tępią.


Gdy lokalne pijaczki nie mają za co się nachlać, to bezczelnie podsypują solą w samym środku wsi wielkie, stare, szlachetne, wartościowe drzewo i taki zabytek przyrody usycha. Następnie piszą wniosek do Gminy o zgodę na wycinkę tego zatrutego, suchego drzewa. Dostają zgodę i ścinają to ukatrupione drzewo, a jego drogocenne drewno sprzedają, a za zarobioną kasę chleją do upadłego.

niedziela, 13 grudnia 2009

Groźne znaki

Wczoraj w nocy z piątku na sobotę, pod moim domem K.N. ułożył znaki grożące śmiercią, jeśli złożymy doniesienie na policji w sprawie kradzieży drzewek. Rano w sobotę pod oknami kuchni znaleźliśmy podrzucone tam kawałki drzewek wiśni i gruszy, ułożoną z gałązek strzałkę wskazującą ułożony duży krzyż (czyli groźba śmierci dla człowieka) oraz obok mały krzyżyk symbolizujący śmierć zwierzęcia. Tego dnia K.N. dwukrotnie postrzelił koziołka i koziołkowi pękł żołądek od siły uderzenia. Konał w strasznych męczarniach. Musieliśmy go dobić.

K.N. bardzo dużo drzewek ukradł lub zniszczył. Przyłapaliśmy go na kradzieży, gdy kradł drzewka z mojego sadu. Straty są ogromne. Ale jemu nie wystarczyło to. Co noc K.N. łazi po moim gospodarstwie, panoszy się pod moim domem, kradnie kolejne drzewka, narzędzia, sprzęty gospodarskie, niedawno swoim psem zaszczuł kozę, potem ukradł młodego koziołka spod domu, jakiś czas temu przebił opony w taczce i wozie konnym, układa groźby śmierci pod moim domem adresowane do mnie, teraz zabił drugiego koziołka, a policja nic nie robi by go powstrzymać. Bandzior dalej łazi i plądruje bezkarnie.

To jego agresywne i kryminalne postępowanie nosi wszelkie znamiona przestępstwa i nic nie powstrzyma nas przed złożeniem doniesienia do prokuratury. Ten facet jest niebezpieczny i powinien być zamknięty. Jeśli chce sprawę załatwić polubownie i wywinąć się z pierdla, ma mi zapłacić odszkodowanie za poniesione straty w wysokości 5.000zł. Ma na to tydzień. Za tydzień składam doniesienie wprost do prokuratury z pominięciem tych niepoważnych pajacyków co udają policjantów i kryją dupę bandyty.

Dziś znowu ułożone z patyków nowe krzyże!

wtorek, 8 grudnia 2009

Wsiowi bandyci

Wczoraj wieczorem miejscowe mendy weszły na ziemię Indianki by kraść drzewka. Czterech z latarkami rozstawiło się po polu i drodze Indianki, dwaj z latarkami i paru bez latarek chodziło po sadzie i wyrywało drzewka. Indianka wezwała policję. Bandyci ukryli się u sołtysa, ale co najmniej jeden uciekł z jego domu, podczas gdy policjanci przesiadywali w radiowozie pod domem sołtysa.

Mimo interwencji policji, zuchwali złodzieje wrócili we wtorek wieczorem ponownie na pole Indianki.
Byli tak bezczelni, że siedzieli w zagajniku na wprost sadu Indianki, w odległości jakichś 200m. Dawali sobie znaki latarkami i komórkami. Czekali, aż Indianka i jej kmiecie zejdą z pola. Ściemniło się. Indianka z Augustem i Agatą maszerowali do domu. Od Czukt nadjechał rowerzysta. Koło wjazdu na gospodarstwo Indianki zgasił światło i zaczaił się w ciemnościach. Indianka ze swoimi ludźmi zaniosła narzędzia do domu i wróciła z Augustem  pogonić intruzów. Przeszli wewnętrzną drogą gospodarstwa do bramki wjazdowej i wyszli na drogę gminną idąc w kierunku lasu wzdłuż gospodarstwa. Doszli do lasu i właśnie mieli sprawdzić zagajnik, gdy zadzwoniła Agata, że intruz idzie w stronę domu i jest już przy mostku. Indianka i Augustyn szybko wrócili, znajdując na wewnętrznej, prywatnej drodze gospodarstwa świeże ślady opon roweru. Złodziej znikł lub przyczaił się w ciemnościach. August jeszcze kilkakrotnie wychodził na gospodarstwo szukając intruza, ale ten oddalił się w ciemną dal.

Indianka zamówiła profesjonalny sprzęt do patrolowania Ranch’a. Najwyższa pora zabrać się za regularne kontrolowanie gospodarstwa po zmroku. Nie po to Indianka zaciągnęła kredyt i wykosztowała się na sadzonki drzewek, nie po to harowała cały rok, aby w parę dni wsiowe degeneraty wyrwały wszystko niwecząc ogromne nakłady pracy i pieniędzy.

Gdy Indianka tu na tę wieś przyjechała 7 lat temu – żaden wieśniak bezinteresownie jej nie pomógł zaaklimatyzować się na nowym miejscu (no, z wyjątkiem zacnych chłopców Domaradzkiej – jedynych poczciwych i przyjaznych ludzi w tej wsi, którzy okazali Indiance szczerą życzliwość (zwłaszcza wspaniały Robert), byli bezinteresownie przyjaźni i Indiance pomagali, dopóki ich matka im nie zabroniła tego).

Za to od samego początku najbliżsi tzw. „sąsiedzi” ryli pod samotną kobietą z miasta dołki -  z obecną sołtysową na czele – babą chorobliwie zazdrosną o swojego nieciekawego i niepociągającego faceta, a stającą na głowie, by jak najdotkliwiej dopiec atrakcyjnej sąsiadce, co by wykosić potencjalną konkurencję.

Ale ciemnej babie, nigdy do kurzego, ciasnego móżdżka nie przyszła otrzeźwiająca myśl, że Indiance sołtysowej samiec się nie podoba i absolutnie nie jest zainteresowana kimś takim. Niech sołtysowa lepiej pilnuje sklepowych co by jej chłopa nie uwodziły, a nie czepia się do spokojnej dziewczyny z miasta, która ciężko pracuje na swoim gospodarstwie dzielnie realizując piękne marzenia.

Za to teraz, gdy Indianka o własnych siłach z wielkim trudem podnosi się z wielkiej nędzy wbrew życzeniom podłych, zawistnych wieśniaków – przyłażą łachudry by kraść owoce ciężkiej harówy. Kanalie bez sumienia. Wypierdki społeczne. Gady obmierzłe o zwichniętej moralności. Totalna patologia.

Ale Bóg im odpłaci tym co oni Indiance zrobili. Za każde wyrządzone zło – spotka ich w życiu takie samo zło.

Nagroda za ujęcie złodziei
Nagroda za ujęcie złodziei lub za pomoc w ujęciu złodziei.
Osobie, która złapie lub pomoże w złapaniu rabusiów Indianka oferuje 100zł nagrody.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Wsiowy oszołom

Cały dzień oczekiwałam na zapowiedzianego z Urzędu Gminy hydraulika, ale nie pokazał się. Pod wieczór wybrałam się doić kozy i właśnie, gdy przymierzałam się by wydoić cycatą Agatę, nadjechał biała duża paka z ciemnolazurowymi środkowymi drzwiami. Paka na białych tablicach N2 7047. W budzie siedziało trzech mężczyzn: łysy, postawny, wysoki kierowca w okularach, siwy, długowłosy i brodaty mężczyzna o wyglądzie Niemca czy Belga lub polskiego dyplomaty oraz wieśniak a la PGR.

Wieśniak a la PGR wysiadł i chciał ze mną rozmawiać, mówiąc, że on z daleka do mnie przyjechał (ale wyglądał i gadał jak lokalny wieśniak i potem wyznał, że z Gołdapii czyli całkiem blisko) i że się od pół roku do mnie wybierał i że on ma do mnie sprawę, ale najpierw bym mu kawy wyniosła na dwór i siadła z nim na ławce ją wypić. Zawahałam się. „A o co chodzi? Niech pan powie co pana do mnie sprowadza? Co pan ode mnie chce? Jaką ma pan do mnie sprawę?”

Wieśniak zaczął się plątać w zeznaniach, coś zaczynał mówić, ale nie kończył. Wreszcie obcy mi typ pierwszy raz na oczy widziany ponownie rozkazującym tonem z a ż ą d a ł kawy. „Nawet pani zapłacę. Ile?” zapytał. Na to ja: „10zł za 3 kawy.” „Ja pani i 100zł zapłacę jak będę chciał! Co to jest 10zł!”
„No to niech pan zapłaci. 10 zł za 3 kawy” - powtórzyłam.
Na to typ przestał nagle być chętny do płacenia i powiedział coś brzydkiego do mnie. „No to jak nie chce pan kawy to proszę mówić szybko co pan chce ode mnie, bo ja nie mam czasu dla pana. Kozy czekają na udój” powiedziałam zimno.

Na to on, że on wszystko o mnie wie, o moich problemach i że mój mały problem zaraz może być dużym problemem i że jak on zechce to za dwa dni tutaj nic nie będzie i jak mu zaraz kawy nie postawię, to on mi zamknie jutro agroturystykę.

„Nie jestem pana służącą i żadnej kawy pan ode mnie nie dostanie.” – odparłam spokojnie. „O co panu chodzi? Pan mi grozi? Zaraz wezwę policję”
„Ja mam w kieszeni policję! Policja mi z ręki je!” – na to facet.
„Tak? To zaraz zobaczymy.” rzekłam wyciągając komórkę i wybierając numer policji.
Przerwałam wybieranie numeru 997 by wpierw spróbować wyprosić osobiście intruzów. Wszak nasza droga policja ma limity na paliwo ;)

„Proszę stąd jechać. Nie zapraszałam pana. Nie mam czasu z panem rozmawiać.
Jak nie umie pan powiedzieć o co panu chodzi i co pan ode mnie chce to proszę jechać stąd.”

Na to on poprosił, żeby jeszcze raz usiąść przy stole pod domem i że on mi zaraz powie. No, ale nie powiedział. Powtarzał się, plątał. Nie mógł wydusić o co mu chodzi. To trwało gdzieś z pół godziny. W końcu kierowca z wozu wysiadł i za niego dopowiedział, że typ w zaloty przyjechał :))))))))

Na to ja parsknęłam śmiechem. „Poronione zaloty” pomyślałam. „Typ mi na przemian grozi i mnie straszy i na przemian plącze się i nie umie powiedzieć wprost o co mu chodzi. Facet niezrównoważony gwałtownik i do tego maszkara.”

„No to źle pan trafił. To nie ten adres. Nie jestem zainteresowana pana zalotami ani niczyimi. Ta wizyta nie ma sensu. Proszę stąd jechać.”

Wsiowy oszołom ponowił groźby wobec mnie i mojego gospodarstwa.
„Jak zechcę to za dwa dni tego nie będzie.” Rzekł wskazując ręką na mój dom i siedlisko.

„To jest moje gospodarstwo, moja ziemia, moja własność i panu nic do tego.”
Typ na to: „Gospodarstwo jest zadłużone i ja to zlicytuję i będzie zaraz moje.”
Odparłam: „Gospodarstwo nie jest zadłużone i nic pan tu nie będzie licytował i nic panu do mojego gospodarstwa. Gospodarstwo kupiłam za gotówkę, za moją krwawicę, a nie dostałam za frajer od rodziców jak inni rolnicy. Ciężko pracowałam na to by to gospodarstwo kupić i to jest moja własność i wypad stąd.”
„Ja to wykupię!” – straszył oszołom.
„Nic pan nie wykupi i może mi pan naskoczyć.”
„Naskoczyć? Na co?!” – rozjątrzył się oszołom.
„Na wiosło.”
„Gdzie to wiosło?! – gotował się wsiowy oszołom
„Całe mnóstwo wioseł tutaj.” - rzekłam wskazując ruchem głowy pokrzywy robiąc sobie jaja z faceta na całego.

Kierowca się odezwał. „Pani go nie słucha, jemu brak jednej klepki, oni wszyscy tacy w rodzinie powaleni. I ojciec i matka i rodzeństwo.”

Oszołom rzucił kierowcy złe spojrzenie: „Od jutra u mnie nie pracujesz”
„Współczuję panu takiego pracodawcy. Na pewno znajdzie pan lepszą pracę, gdzie indziej” – rzekłam do kierowcy.

Oszołom tymczasem wszedł do paki na chwilę i wyniósł ćwiartkę wódki i dalej do mnie, że on chce pogadać.

Po co pan tę wódkę wyniósł? Ja nic z panem nie będę pić. Niech się pan stąd zabiera. Nic z panem nie będę piła. Do widzenia.

Obeszłam pakę i zaszłam od strony kierowcy i domknęłam otwarte drzwi.
Proszę już jechać. Powiedziałam do nich.
Oszołom jeszcze wściekał się w kabinie, rzucił kluczykami w kierowcę.
Nadal szczekał do mnie.

„Paszoł won z mojej ziemi, bo zaraz grabiami popierdolę!” – wkurzyłam się wreszcie i poszłam po grabie. Znalazłam coś lepszego – stalowe maszty na prąd i właśnie przymierzałam się do jednego z nich, gdy w końcu paka ruszyła z mojego podwórka i popapraniec ze swoją świtą wyjechał z mego siedliska. Na górce na mojej drodze jeszcze na chwilę się zatrzymał i po chwili odjechał.

Patrzyłam przez chwilę jak jadą i spokojnie poszłam doić kozy. Pierwsza była cycata Agata. Duuużo mleka mi dała tego wieczora. Chyba budyń ugotuję.

niedziela, 22 marca 2009

SŁODKI DZIADZIO

W niedzielę, 22 marca 2009r. w południe pokazali się na mojej posesji interesanci. Omawialiśmy interesujące nas tematy dość długo. Potem podjechałam z nimi do Sokółek zrobić małe zakupy. Przy okazji zaszłam do starego Grabowskiego, a właściwie do Mietka - chciałam z nim porozmawiać i zaproponować mu pracę.


Weszłam do kuchni, w której Mietek pichcił obiad. Z prawych drzwi prowadzących do pokoju, wyszedł nagle rozczochrany Sławek. Dziwnie wyglądał z tą swoją łysiejącą, rozczapirzoną na wszystkie strony czupryną. Zarośnięty. Wyglądał trochę jak wilkołak. Sunął na mnie coś mówiąc. Mówił niewyraźnie.
"Co?" - zapytałam.
"Co ty napisałaś w internecie, że ci proponowałem siano za sex?" "Widziałem to - pokazywali mi napisane."
"Miałeś czelność mi coś takiego proponować, to miej odwagę o tym czytać. Mój blog i nic ci do niego. Piszę co mi się podoba. Nie składaj mi takich ordynarnych propozycji, to nie będę miała o czym pisać."


Z tyłu za mną usłyszałam otwierane drzwi starego Grabowskiego. Starzec wlazł coś głośno mówiąc podniesionym głosem do mnie i za moment poczułam mocne uderzenie w głowę.
Nie spodziewałam się ataku. Uderzył mnie z całej siły pięścią w oko. Przestałam na chwilę widzieć na to oko. Otumaniło mnie to. Nie wiedziałam co się dzieje, jak się zachować.


Mietek dalej pichcił obiad, ale cofnął się, Sławek coś gadał niewyraźnie, ale z wyraźną pretensją w głosie.
Wszystko się działo szybko. Staruch znowu się zamierzył. Mietek coś powiedział, żeby go powstrzymać.
"Dlaczego mnie pan uderzył?" wymamrotałam oszołomiona atakiem i bólem.
Staruch nie zważając na moje słowa, ubliżając mi i gadając głośno o poszatkowaniu mnie siekierą na kawałki ruszył szukać siekiery.


W tej, nie komfortowej sytuacji poczułam się nagle jak w potrzasku. Nagle sobie uświadomiłam, gdzie jestem. W jakiego rodzaju miejsce trafiłam. Stałam w małej, ciasnej, brudnej kuchni w centrum meliny psychopatycznego faceta, który właśnie zamierzał mnie poszatkować siekierą, pewnie tą samą, którą ukradł z mojej ziemi parę lat temu. Ruszyłam ku wyjściu, wyprzedzając nikczemnego dziada. Nie chciałam być pocięta moją własną siekierą przez starego Grabowskiego. To byłaby nędzna śmierć w wyjątkowo podłym miejscu.


Byłam tak zaskoczona atakiem i oszołomiona uderzeniem w głowę, że nawet nie pomyślałam o tym by dziadowi oddać i walnąć mu w ryja czy kopnąć chociaż. Dziad, mimo, że wiekowy i schorowany wykazywał nadzwyczaj wielką siłę. W pomieszczeniu, które udaje ganek, stał wielki kij. Dziad sięgnął jednocześnie po kij i po klamkę by mnie uwięzić na ganku i stłuc tym kijem.


Gdy on sięgał po kij uwolniłam się z zasyfiałego ganku i wyszłam szybko na dwór. Poszłam przed siebie roztrzęsiona jak w transie i nadal nic nie rozumiejąca. Dziadyga przez szybę okna jeszcze coś warczał bez sensu.


Poszłam w kierunku sklepów. Uderzone oko mi obficie łzawiło i prawa strona głowy pulsowała.
Czułam jak napucha. Adrenalina buzowała w moich żyłach. Nie bardzo wiedziałam co robię. Zdezorientowana weszłam do sklepu "Babki". Pokazałam załzawione oko i zapytałam czy jest już siniak. "Babka" nie widziała siniaka. Powiedziałam co się stało. Ona zaczęła mówić coś o tym jak Grabowski próbował napaść na pielęgniarkę środowiskową, która do niego przychodzi go doglądać.


"Po co pani tam szła?" zapytała „Babka”.
"Zapraszał mnie wiele razy. Ostatnio też. Nie chciał mnie wypuścić tak mu się gadać ze mną chciało. Poza tym mam sprawę do Mietka i chciałam z nim pogadać".
"Trzeba było tam nie chodzić. Tam ciągle coś się dzieje, biją się co rusz" mówiła "Babka".
Powoli zaczęłam przytomnieć i uświadamiać sobie co się stało. Ogarnęła mnie złość na bandytę.
Napadł na mnie. Pobił mnie. Groził śmiercią. Naruszył moją nietykalność osobistą. Byłam zła. Złość rosła.
"Mam nauczkę. Tak to jest jak się człowiek spoufala z motłochem. To tak się musiało w końcu skończyć. Mam nauczkę!" Wyszłam przed sklep i wezwałam komórką policję. Była to 13.20 wg mojej komórki.
Wróciłam na chwilę do sklepu „Babki” i kupiłam papier toaletowy.


Policjanci przyjechali dość szybko. Spotkaliśmy się na placu przed sklepem „Babki”, na wysokości przystanku PKS.


Powiedziałam policjantom co się stało. Spisali notatkę i pojechali do Grabowskiego. Potem mieli mi zdać relację z rozmowy przeprowadzonej z nim. Nie mając co robić na tym pustym pełnym topniejącego śniegu placu – poszłam w stronę domu Grabowskiego policjantom naprzeciw. Radiowóz stał przed szarą chałupą agresywnego dziada. Podeszłam do radiowozu. W radiowozie siedzieli policjanci.
„I co? Przyznał się?”
„Przyznał się. Wcale się z tym nie krył, że panią uderzył.” powiedział jeden z policjantów.
„I co teraz? Zamknięcie go na 24?” - zapytałam.
„Chcę wnieść oskarżenie o pobicie” – dodałam.
Grabowski, Mietek i Sławek siedzieli w kuchni swojej meliny mamrocząc coś. Widziałam ich przez okno jak dochodziłam do radiowozu.


Próbowałam się od policjantów coś więcej dowiedzieć. Młody policjant mi przerywał: „Pani nie powinna być tutaj. Grabowski sobie nie życzy aby pani przebywała na jego posesji”
„A skąd! Sam mnie tutaj zapraszał.” Odparłam. „Wręcz zwabiał mnie, żeby mieć się do kogo wygadać. Ostatnio prosił mnie bym zdjęcia Labusków przyniosła, bo chciał obejrzeć.”
„Jeszcze wyjdzie i panią zaatakuje” – ciągnął policjant.
„No to od czego pan jest?” - rzekłam zniecierpliwiona - „To zamknie pan dziada w areszcie”.
Policjant nie palił się do zamykania dziada, za to dość obcesowo i nieprzyjaźnie zwracał się do mnie.
Groził, że mnie aresztuje jak nie opuszczę posesji agresywnego starucha.


W końcu zapytałam: „Dlaczego jest pan tak wrogo nastawiony do mnie? To bandzior na mnie napadł, a nie ja na niego, a Pan do MNIE się odnosi tak wrogo?! To ja pana wezwałam na pomoc, a pan MNIE chce zamknąć? Za co? Za to, że spokojnie stoję na podwórku?” rzekłam patrząc pod nogi na śnieg zalegający podwórko starucha.


Poprosiłam o podanie mi numerów i nazwisk policjantów z którymi miałam do czynienia. Młody policjant się stawiał, nie chciał podać nazwisk, ale w końcu jego partner zapisał te numery na kawałku kartki wyrwanym z notatnika i mi podał. „Będę wzywać panów na świadków do sądu.” – oświadczyłam.
„Grabowski przyznał się wobec panów, że mnie zaatakował. Potem się może wyprzeć, a panowie nie sporządzili protokołu przesłuchania z tej interwencji, a ta notatka policyjna to niewiele warta – może znowu wam zginąć, tak jak ostatnio, gdy dzielnicowy był u mnie na interwencji, gdy zgłosiłam szczucie kóz przez Sawickiego.


Dzielnicowy na interwencji obejrzał pogryzioną kozę ze świeżą jeszcze broczącą krwią, i też obiecywał, że sporządzi służbową notatkę z interwencji, ale nie zrobił tego, albo ją ukrył lub zgubił celowo.
W każdym bądź razie do sprawy o szczucie kóz nie podał tej notatki służbowej, a samą sprawę umorzył na etapie dochodzenia, które sam prowadził. Podczas przesłuchania w sądzie, wyparł się, że był u mnie na interwencji 18 września 2008r. i widział pogryzioną kozę, oraz zataił, że rozmawiał z żoną Sawickiego, która mu powiedziała, że wiedziała od swego męża, że ich psy pogryzyły moje kozy.”


„Proszę opuścić posesję Grabowskiego. On sobie nie życzy, aby pani tu przebywała” przerwał mi młody policjant nie słuchając co do niego mówię.
„Ja też sobie nie życzę, by Grabowski przychodził na moją posesję. Proszę mu to przekazać. Nie będzie żadnych herbatek na moim podwórku i rozmówek o kozach. żadnego gościowania. Niech się trzyma z daleka od mojej ziemi i ode mnie.” – powiedziałam rozeźlona.


„Proszę żeby pan zatrzymał się jak będzie pan wyjeżdżał z podwórka, bo będę chciała jeszcze z panem porozmawiać” - powiedziałam do młodego policjanta i wyszłam z podwórka na ulicę wsi. Stanęłam na ulicy czekając aż podjedzie radiowóz, bo chciałam jeszcze z tym młodym policjantem co tak obcesowo do mnie się zwracał porozmawiać. Zamachałam. Widział to, ale minął mnie radiowozem i pojechał dalej na Olecko.


„Dorwę cię na komendzie.” – pomyślałam i poszłam powoli do domu. Po drodze jeszcze zadzwoniłam na komendę i wypytywałam się o różne rzeczy proceduralne, bo coś mi to nie pasowało, że facet pobił mnie, a policjanci go nie aresztowali, ani nawet nie sporządzili protokołu przesłuchania ze zdarzenia.

środa, 4 marca 2009

Wizyta we wsi

Rano wybrałam się z serkiem na pocztę do wsi. Po drodze spotkałam jadącego autem listonosza i oddałam mu paczuszkę, a on mi dał list. Powiedział, że właśnie co widział Miecia u Grabowskiego.

Byłam już blisko wsi, gdy spotkałam listonosza, więc poszłam dalej do sklepu a potem wstąpiłam do Grabowskiego. Starzec zaprosił do środka rad z odwiedzin. W środku siedział całkiem zadbany Miecio i pitrasił obiad. Zasiadłam z nimi przy stole w maleńkiej, obskurnej kuchence. Starzec rozgadał się głośno. Opowiadał o różnych okolicznych ludziach, których ledwie znałam ze słyszenia lub nie znałam wcale. Opowiadał też o swoich rozmaitych perypetiach i ambitnych planach.

Obejrzałam resztę pomieszczeń w tym domku. Pokoje mieszkalne widać, że były jakiś czas temu odnawiane i są całkiem znośne do mieszkania, tyle że brudne i zaniedbane. Barłogi rozgrzebane, tylko u Miecia w pokoju pościel sprzątnięta porządnie była i pokoik jako tako ogarnięty, ale szyby w oknie i firanki brudne. Biały piec usmolony sadzą. Natomiast u "chłopaków" czyli Wojtka i Sławka było otwarte okienko. Podobno całe sprzątanie tego pokoju polega na wietrzeniu ;)
Wewnątrz na dwóch kanapach leżały rozmemłane barłogi. Z tyłu za nimi stały krzywo ustawione szafy. Ze środka sufitu sterczał żarówą w dół ogołocony z klosza żyrandol.

Ciekawostką był piec umieszczony pomiędzy dwoma pokoikami. Większa część wraz z drzwiczkami wystawała w pokoju Miecia - i tam Miecio rozpalił ogień.
Jedna ze ścian pieca była wpasowana w ścianę, tak, że kafle tej ściany grzały drugi pokoik.

Usiedliśmy na chwilę w pokoiku Miecia i chwilę pogadaliśmy. Dołączył do nas starzec z kuchni.
Dał mi wypatrzone przeze mnie sadzonki aloesu. A ja tak bardzo potrzebowałam aloesu w październiku dla klaczy, a on był tuż tuż... ;) Skwapliwie wzięłam te sadzoneczki. Mam nadzieję, że się przyjmą.

Potem wyszliśmy wszyscy na zewnątrz obejrzeć słomę, którą chciał mi opylić stary Grabowski.
Przy okazji oprowadził mnie po swoim siedlisku. Zajrzeliśmy w każdy zakamarek. Budynek gospodarczy ma imponujący - ustawiony w kształcie podkowy, duży, przestronny, jasny, stosunkowo nowy i przeraźliwie pusty.

A ile ma Pan ziemi? - zapytałam.
Blisko 20 hektarów - odpowiedział starzec.

Aż szkoda, żeby się taki potencjał marnował - pomyślałam, ale niestety - jego "synowie pijaki nie chcą robić" - jak mawia starzec. Wszystko marnieje, rozkradane przez okolicznych złodziei. Z żalem pokazał wybebeszony z co cenniejszych części ciągnik, który już nie pojedzie.

Po podwórku kręciły się kury, w wielkiej oborze stała samotna krówka z wyjątkowo małym wymieniem. Zdumiałam się widząc tak maluśkie wymię. Widać jakaś mięsna rasa niewydajna mlekowo. Biało szara mięsna jałówka. Wcześniej w sieni pokazali mi ile ta krówka daje mleka. Byłam zaskoczona zajrzawszy do kamionkowej beczułki - "tylko tyle mleka??? To wasza krowa tylko t y l e mleka daje??? To moja jedna koza taką ilość mleka daje ;)))))" - rzekłam ubawiona.

W oborze zajrzałam na poddasze do spichlerza na zboże. Dość dużo miejsca tam było.
Jeszcze więcej na parterze, gdzie cały rząd kojców dla świń był. Wszystko puste. Kurczę. Aż szkoda. Taki potencjał niewykorzystany - a w domu czterech chłopa siedzi. Normalnie szok.
Starzec to jeszcze rozumiem - schorowany. Miecio to przynajmniej coś robi - pomaga mu - pali w piecach, gotuje, karmi kury i krowę, chodzi po zakupy dla starca, cośkolwiek robi. Ale dwóch synów Grabowskiego - na gospodarce palcem żaden nie ruszy. Wolą iść pracować do lasu, a po robocie napić się zdrowo i nabałaganić w domu. Po prostu brak mi słów. Jak tak można żyć? Tak nie dbać ani o siebie, ani o majątek. Niektórzy nie potrafią uszanować tego, co dostali w takiej obfitości od losu.

Ja by zdobyć moje gospodarstwo, musiałam sprzedać moje mieszkanie w mieście, na które z kolei zapracowałam ciężką pracą ponad siły na statkach norweskich co i odchorowałam i moje gospodarstewko jest oczkiem w mojej głowie. Kocham moje miejsce ponad wszystko i dbam o nie jak potrafię i jak mi sił starcza. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś może tak nie szanować swojego gospodarstwa i żyć tak podle, tak byle jak... Straszne... Jestem w szoku...

Wróciłam do domu z dość ciężką torbą zakupów głównie warzywnych. Kupiłam też ładny szklany dzbanek z wieczkiem hermetycznym. Dzbanek będzie doskonały do mojego twarożka. Serek będzie w nim widać w całej jego mlecznobiałej krasie ;)

Dokończyłam obrządek zwierzyny i pozamykałam zwierzaki w ich boxach. Weszłam do domu i przekąsiłam coś niecoś na szybko, bo zgłodniałam w międzyczasie. Wyprawa do wsi zmęczyła mnie. Położyłam się na chwilę do łóżka by odpocząć zanim zabiorę się za gotowanie obiadu. Zmęczenie jednak zamiast zmaleć urosło i zamieniło się w wielką senność i już nic mi się dzisiaj nie chce robić. Miałam w planie palenie w piecu, natarganie wiader wody i kąpiel, ale nie mam siły. Najchętniej osunęłabym się pod me dwie kołdry i wełniany koc i zasnęła snem sprawiedliwego nie zważając na nic.

środa, 21 stycznia 2009

Dzień Babci

Moja Babcia nie żyje... Od lat już... Zapalę świeczkę w jej intencji... Gdyby żyła, zabrałabym ją ze sobą tutaj na te Mazury.

Dostałam zamówienie na serek kozi. Spakowałam pieczołowicie serek w zgrabną paczuszkę. Spakowaną paczuszkę natychmiast wsunęłam do lodówki. Serek świeżutki, śmietankowy – pyszny wyszedł. Troszkę mi zostało na śniadanie. Paczuszkę trzeba dzisiaj wysłać. Jeszcze tylko zaadresować pakuneczek i trzeba zanieść na pocztę.

Wczoraj w końcu dostałam pralkę. Dzisiaj mam zamiar ją sprawdzić czy aby i ta nie uszkodzona, bo licho nie śpi.

Także wczoraj koza Prima dostała ruję. Puściłam do niej Aramisa – kozła saaneńskiego wielkiej urody.
Pan Jacuś – szef stada – chwilowo odseparowany od reszty stadka. On teraz ma nie kryć. Czas by Aramis się wykazał.

Dzisiaj rano wpuściłam konie do wodopoju krowiego, bo mam podejrzenie, że ich wodopój zamarzł.
Niech się napiją do syta, a potem wypuszczę krowy. Konie i krowy trzymam osobno, bo konie atakują dla zabawy krowy. Ostatnio zagnały jedną z krów do rzeczki i biedna krówka ugrzęzła w lodowatej wodzie – zaplątała się w sznurki elektrycznego pastucha.

Pośpieszyłam jej na pomoc. Przecięłam sznurki i krówcia o własnych siłach wyszła z rzeczki. Całe szczęście. Ja już przewidując najczarniejszy scenariusz wzięłam ze sobą linkę by ją wyciągać. Nie byłoby łatwo wyciągnąć ciężką krowę z rzeczki, gdyby się tam mocniej zaklinowała. Musiałabym stosować jakieś dźwignie i naciągi w oparciu o rosnące nad rzeczką drzewa. Na szczęście się bez tego obeszło. Po oswobodzeniu krówci natychmiast zagnałam bydło do obory, by się krówcia zagrzała (w oborze jest dużo cieplej).

Powędrowałam dziś na punkt pocztowy w sklepie w Sokółkach, ale okazało się, że listonosz już zabrał przesyłki do wysłania i już tego dnia nikt by mego serka nie nadał w Polskę. Szkoda mi było ryzykować świeżością mego białego smakołyku i poświęciłam się 30-sto kilometrowej wyprawie na pocztę w Kowalach, z czego kilkanaście kilometrów przebyłam na moich długodystansowych nóżkach :D Oczywiście, że łapałam okazje. Sęk w tym, że zanim złapałam, to swoje musiałam przejść. Także po samych Kowalach zrobiłam gdzieś z 2 kilometry.

Zanim opuściłam Sokółki, spotkało mnie na drodze dwóch znajomych chłopów.

Scenka na drodze w Sokółkach:
Sławek: „Co słychać Iza – słyszałem, że potrzebujesz słomy. Mam duuużo słomy. Mogę ci ją dać. Wszystką słomę.
Indianka: „Za darmo nie. Dam ci ser i jaja na wymianę.”
Sławek: „eee... za darmo ci dam... Ja nie potrzebuję jajek. Mam swoje jajka. Dwa. Dwa jajka mam.”
Indianka zachowując kamienną twarz (to nie był zaskakujący żarcik, raczej typowy dla tego rodzaju środowiska wiejskiego – sprośny i oklepany do znudzenia): „Ty nie masz jaj. Nie masz kur.”
Sławek: „Mam kury.”
Indianka: „Masz znowu kury? A nie miałeś? Lis ci zeżarł ostatnio.
Sławek: „Mam kury teraz.”
Indianka: „No to ci dam sam ser na wymianę.”
Sławek: „Nie potrzebuję. Mam krowę i mam ser. Robię swój własny twaróg.”
Indianka: „Robisz twaróg? No to nie mam nic na wymianę, a ty nie masz czym tej słomy przywieźć. Nie masz ciągnika”
Sławek zapalając się do pomysłu: „aaa... ciągnik się znajdzie...” i dalej śliniąc się obleśnie: „...pokochamy się i dam ci słomę. Pokochamy się? Jak się ze mną pokochasz, to dam ci całą słomę jaką mam. Z całej stodoły.”
Indianka się wkurwiła: „Co??? Co zrobimy?! Ocipiałeś?! A co, czy ja jestem jakaś tania prostytutka by się puszczać za byle słomę z byle kim?”
Wkurzona pomaszerowała dalej nie oglądając się za siebie i nie słuchając mruczących coś tam pod nosem przed chwilą spotkanych dwóch chłopów.

Najważniejsze, że do Kowal szybko dotarłam – śpieszyłam się by zdążyć z nadaniem drogocennej paczuszki.
Powrót już nie był aż tak istotny i w sumie nie przeszkadzało mi to, że musiałam przejść 10 kilometrów zanim złapałam okazję powrotną :D Gdy dotarłam do wsi, zrobiłam jeszcze drobniutkie zakupy wydając ostatnie groszaki na nasiona :D Ale za to jakie nasiona :D Kupiłam 60 drzew w pigułce – czyli 60 orzechów :D
- 30 laskowych i 30 włoskich :D Teraz je zapobiegawczo stratyfikuję w lodówce, choć nie do końca wiem czy tak trzeba. Laskowe pewnie tak, ale włoskie niekoniecznie. Wszak pochodzą z dość ciepławego klimatu.
Sprawdzę później w necie jak z onymi nasiony postępować :D

W sklepie było pustawo. Weszłam i wpierw zaczęłam lustrować witrynę z nabiałem próbując wyśledzić naturalny jogurt, śmietanę i kwaśne mleko – oczywiście, że nie kupuję krowiego nabiału by go spożywać – używam tylko marginalne ilości tych produktów do zaszczepiania mojego koziego mleka odpowiednimi kulturami mleczarskimi. Prosto i tanio. Niezawodnie. Ale musi być stricte naturalny jogurt, śmietana czy mleko.
BEZ ŻADNYCH DODATKÓW. Tylko naturalne szczepy bakterii muszą być zawarte w tych produktach.

Co jakiś czas kupuję świeże bakterie, a potem lecę już na tych wyhodowanych na kozim mleku, zostawiając sobie odrobinę skwaśniałego koziego mleka lub odrobinę koziego jogurtu do zaszczepiania kolejnych nastawów.

Mam też kupione i czekające na użycie suszone szczepy bakterii, ale na razie ich nie musiałam używać.
Trzymam je na szczególny czas, gdy zabiorę się za wyrób serów podpuszczkowych. Na razie mam za mało mleka i czasu na to. Świeże mleko od jednej kozy mam głównie na swoje potrzeby. Na bieżąco wykorzystuję je do wyrobu budyniów, naleśników, ciasta, zaprawiania zup i sosów, wyrobu twarogu do naleśników i na kanapki,
do wyrobu kopytek. Prawie nic nie zostaje. Mleczko znika w mgnieniu oka.

Gdy tak lustrowałam bacznym okiem nabiałową witrynę – nagle uczułam, że coś mnie złapało za kolano... ;)
Obejrzałam się i zobaczyłam szczerbatego chłopa – znanego mi z widzenia.

Scenka w sklepie:
Szczerbaty chłop: „Iza, co słychać? Ja tam muszę wpaść do ciebie na ciepłe nóżki”
Indianka krzywo patrząc na szczerbola: „że co?? Nie ma takiej opcji!”
Szczerbaty chłop: „Wpadnę do ciebie, Iza!”
Indianka: „NIE. Nie ma takiej opcji i tyle. Koniec tematu.”
Indianka minęła obojętnie szczerbola i poszła oglądać inne witryny i półki. Szczerbol po chwili ulotnił się ze sklepu.

No i wtedy wyśledziłam wśród tych półek wiejskiego sklepu owe orzechy... Oczy zaśmiały się mi do tych beżowych skarbów. Przećto z takiego malusiego orzeszka wyrasta potężne drzewo! Więc za ostatnie grosze kupiłam owe nasiony :D

Spodobało mi się ujrzane na blogu koleżanki bardzo mądre przysłowie: „zrób to co możesz, z tego co masz, tu i teraz gdzie jesteś”. Bo chociaż niekoniecznie stać mnie na zakup kolejnych gotowych drzewek do mego sadu, to na zakup nasion stać mnie na pewno i na pewno coś z nich wykiełkuje – nawet jeśli nie wszystkie, to choć część i wcześniej czy później (raczej później) doczekam się z nich swoich orzechów, a Indianka luuuubi orzechy :D

Wróciłam do mego wiejskiego domku przez pole po moich własnych śladach odciśniętych w śniegu zastanawiając się nad swoistą mentalnością miejscowych wieśniaków. Przemknęło mi przez myśl, że gdybym przestała ich traktować jak dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, a zaczęła traktować jak głupiutkie kozy, to może przestaną mnie tak wkurzać. Kozy też są namolne. Namolne, wścibskie, wszędobylskie. Taka ich natura.

Lokalni wieśniacy też są obdarzeni podobnymi cechami. Tyle, że mają jeszcze dodatkowo kilka gorszych cech takich jak plotkarstwo, łgarstwo, lepkie rączki, rozpasana chciwość itp. Jednak zdecydowanie wolę obcowanie z moimi kozami, niż z miejscowymi wieśniakami ;)

Na podwórku zastałam mój zwierzyniec w komplecie: bydło, konie, kozy. Kozy zaraz się skryły w koziarni, bo zaczęło dżdżyć (zaczął siąpić bardzo drobny deszcz).

Weszłam do domku, przebrałam się i wyszłam do zwierzyny. Zawiozłam taczką krowom i koniom siano i słomę.
Pościeliłam słomę i zadałam siano na noc. Zamknęłam kozy. Kóz nie było gwałtu dokarmiać – radzą sobie same ściągając samodzielnie kostki ze strychu przez otwór w suficie. Nie jestem zachwycona ich samodzielnością, bo niszczą w ten sposób sporo siana, ale przynajmniej są najedzone.

Zaniosłam psom karmę. Wydoiłam Agatkę, która z krzykiem ku mnie podbiegła domagając się dojenia, a następnie zaprowadziłam ją do koziarni. Uwolniłam Pana Jacusia by się poszedł napić. Wody napić ;) Pan Jacuś to szef stadka kóz – obecnie w separacji coby nie zapylał kóz ;)

Weszłam do domu i nalałam sobie talerz gorącej zupy, którą zaczęłam podgrzewać, gdy tylko wróciłam z wyprawy. Jak dobrze, że tę zupę wczoraj sobie ugotowałam na dziś... Po wyprawie – jak znalazł ;)

Potem zrobiłam budyń, który czeka cierpliwie, aż w końcu przestanę klikać i się za niego łakomię zabiorę. Budyniu będzie tym smaczniejszy, bo z kupionym dzisiaj sokiem malinowym – pycha ;D.

Indianka uwielbia maliny. Indianka i jej kuzynka niegdyś jako małe psotne dziewczynki zajadały się malinami w babcinym ogrodzie... buuu... Naszej kochanej Babci już nie ma... :((((((((
Posadzę tych malin wiosną przez wzgląd na tamte dobre czasy, kiedy słońce świeciło, dziadkowie żyli, a my -małe dziewczynki bawiłyśmy się w księżniczki i dobre wróżki ;)

Ewuś prawdopodobnie ze swoim nowym partnerem wpadnie do mnie na urlop w tym roku.
To ja ją namówiłam, by założyła profil na Sympatii. Posłuchała i jest teraz bardzo szczęśliwa. Bardzo mnie to cieszy, że chociaż ona ;) Tak długo była sama - aż 8 lat. Teraz nareszcie spotkała cudownego mężczyznę i jest z nim baaardzo szczęśliwa.