Pokazywanie postów oznaczonych etykietą weterynarze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą weterynarze. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Parwowiroza psów

Parwowiroza psów - zakaźna, zaraźliwa choroba atakująca głównie psy młode,
do szóstego miesiąca życia. Niekiedy może również dotyczyć psów dorosłych, w
szczególności niezaszczepionych.
Opisywana jednostka kliniczna jest wywoływana przez parwowirusa psiego. Jest
towirus o symetrii kubicznej, zaś jego materiałem genetycznym jest DNA.
Parwowirusy atakują wiele gatunków zwierząt (m.in. drób wodny, lisy, świnie,
koty), szczególnytropizm wykazują do intensywnie dzielących się komórek.
Źródłem zakażenia są psy chore, a szczególnie ich kał.
Parwowiroza psów pojawiła się w 1978 roku w USA, Kanadzie i Australii, na
początku lat 80. XX wieku dotarła do Europy. Choroba zaatakowała wiele
szczeniąt na całym świecie. Dominowała wówczas jej postać sercowa.
Obserwowano nagłe upadki szczeniąt w bardzo młodym wieku (od 14 dni do 12
tygodni), często bez specyficznych objawów. Opisywana postać choroby była
spowodowana atakowaniem przez wirusa intensywnie dzielących się w okresie
kilku dni po narodzinach kardiomiocytów zwierzęcia. Obecnie dominuje postać
jelitowa. Choroba dotyka szczenięta nieco starsze i charakteryzuje się
silną, wyniszczającą biegunką, czasami z domieszką krwi, wymiotami,
bolesnością powłok brzusznych, gorączką i objawami ogólnymi o różnym stopniu
nasilenia. Opisywane objawy związane są z atakowaniem przez wirusa
intensywnie dzielących się enterocytów w jelitach. Choroba może mieć różny
przebieg w zależności od szczepu wirusa, kondycji zwierzęcia i od jego
wieku. Przyjmuje się, że psy dorosłe przechodzą parwowirozę w zasadzie
bezobjawowo.
W leczeniu stosuje się przede wszystkim nawadnianie poprzez wlew kroplowy
roztworów glukozy i płynów wieloelektrolitowych,antybiotykoterapię, by
uniknąć włączenia się w proces chorobowy bakterii, podaje się preparaty
wzmacniające oraz stosuje sięsurowicę przeciwko parwowirusowi psiemu.
Wdrożona terapia w większości przypadków skutkuje wyleczeniem, choć
śmiertelność przy tej chorobie jest i tak stosunkowo duża, nawet mimo
podjęcia czynności lekarskich.
Najskuteczniejszą formą walki z tą chorobą jest szczepienie zwierzęcia.
Szczególnie ważne jest zaszczepienie niesterylizowanych suk, gdyż matka
przekaże wówczas ciała odpornościowe swoim młodym. Do zakażenia dochodzi
najczęściej poprzez kontakt szczenięcia z materiałem zanieczyszczonym kałem
zwierzęcia chorego, gdzie znajduje się ogromna ilość wirusów. Także psy
dorosłe, chorując subklinicznie, mogą stawać się siewcami wirusa w swoim
środowisku. Z tego względu szczenięta jeszcze niezaszczepione nie powinny
przebywać w miejscach odwiedzanych przez inne psy.
Parwowirus psi jest stosunkowo odporny na działanie czynników fizycznych i
chemicznych. Do odkażania legowisk, wybiegów i bud, z których korzystały psy
chore, stosuje się 2% roztwór ługu sodowego, podchlorynu sodu i formaliny.
wikipedia

Najbardziej trafny opis choroby:
http://www.hycon.pl/Encyklopedia/choroby_parwowiroza.htm\


W skrócie jest to śmiertelna choroba psów charakteryzująca się gwałtownymi,
wyniszczającymi organizm wymiotami i cuchnącą biegunką.
Zwierzę chudnie w oczach. Po tygodniu - dwóch ze zwierzęcia zostaje tylko
skóra i kości. Zwierzę leży osłabione, wymiotuje raz po raz, a z odbytu
sączy się bieguka.
Oczy zapadnięte, policzki zapadnięte, skóra zwiotczała i wygląda jakby
wisiała.

Miałam takie trzy przypadki zachorowań. W dwóch pierwszych psiny udało się
uratować, bo mieszkały one w mieście gdzie była fachowa opieka
weterynaryjna.
Pierwsza psina, półroczna psina rasy cocker-spaniel - to był nasz rodzinny
pies Aga. Nie była zaszczepiona. To był nasz pierwszy pies i nie mieliśmy
doświadczenia.

Ale gdy Aga zachorowała ciężko na parwowirozę - moja Mama z poświęceniem ją
pielęgnowała dzień w dzień przez dwa tygodnie i wozila w koszyku do kliniki
weterynaryjnej w Szczecinie. Tam suczka dostawała kroplówkę i antybiotyki, a
Mama zalecenia jak postępować z chorym psem. Karmiła maleństwo rozgotowanym
kleikiem w ilościach minimalnych stopniowo zwiększając dawkę. Pieska udało
się uratować, mimo, że weterynarz niewiele nadziei dawał. Twierdził, że jest
tylko parę procent szans, że suczka wyzdrowieje. Jednak udało się i
szczęśliwie przeżyła z moją rodziną 8 lat.

Sara. Drugim szczenięciem który zapadł na to paskudne choróbsko była moja i
tylko moja Sara. Kupiłam ją na rynku od hodowcy z kompletem szczepień w tym
ze szczepieniem na parwowirozę wbitym do książeczki zdrowia. Albo hodowca
oszukał, albo weterynarz oszukał. Suczka nie była uodporniona na parwowirozę
i w parę tygodni po zakupie ciężko zachorowała. Tym razem wiedziałam co jej
jest dzięki doświadczeniom z psem rodzinnym Agą.

Natychmiast zawiozłam ją do weterynarza. Z całą stanowczością zasugerowałam
weterynarzowi, że suczka jest chora na parwowirozę. Było to u weterynarza w
lokalnym schronisku dla zwierząt. Weterynarz nie podjął leczenia. Odrzekł,
że to nic takiego, że pewnie się czegoś nażarła. Zignorował moje sugestie
całkowicie.
Kazał psa zabrać do domu i czekać aż mu przejdzie. Zabrałam psinę do domu. Z
godziny na godzinę było coraz gorzej. Drobnym psim ciałkiem wstrząsały
konwulsyjne wymioty i intensywna, wyniszczająca biegunka.

W brzuchu bulgotało. Jakby coś się przelewało. Psina marniała w oczach.
Miałam wtedy internet. Ktoś z sieci poradził mi klinikę weterynaryjną. Podał
adres.
Znalazłam telefon i zadzwoniłam. Była północ. Na szczęście był tam dyżurny
wet. Umówiłam się na wizytę. Zawinęłam szczenię w kocyk i zaniosłam ją do
tramwaju, gdzie wsiadłam do pustego wagonu. Tramwaj ruszył. Po kilku
przystankach byłyśmy na miejscu. Wysiadłam w obcym dla siebie terenie.
Zablądziłam, ale miałam komórkę i weterynarz mnie pokierował.

Tutaj też z całą stanowczością zasugerowałam weterynarzowi, że to co ona ma
to jest parwowiroza. Ten na szczęście posłuchał. Zaczął ją leczyć jak na
parwowirozę i to był dobry wybór. Psina była za słaba na antybiotyk, więc
podał jej tylko kroplówkę i kazał mi przychodzić codziennie na kolejne
kroplówki i na razie nic nie dawać jej do picia ni jedzenia, bo to
zwiększało gwałtowne wymioty i biegunkę. Pozwolił tylko podać pół centymetra
herbaty rumiankowej i nic więcej. Dal strzykawkę plastikową do aplikowania
tej herbatki. Powiedział, że mogę dawać jej co najwyżej pół centymetra
herbaty rumiankowej co 2 godziny.
Codziennie nosiłam ją do tramwaju i woziłam do klinki. Codziennie dostawała
kroplówkę, nowe zalecenia pielęgnacyjne i wreszcie antybiotyki.

Przez dwa tygodnie nie poszłam do pracy :) Była to marna praca - stresująca
i nisko płatna - w podstawówce i gimnazjum. Z całą pewnością nie była warta
życia mojego psa, a bez całodobowej opieki nad psiną i codziennymi jazdami
do klinki nie udało by się maleństwa wyleczyć.

Stopniowo zanikły wymioty i biegunka. Psinka przyjmowała skromniutkie dawki
pożywienia. Umyta i zawinięta w ręcznik spała u mego boku w łóżku, bym mogła
tchnąć w nią
moją energię życiową. Modliłam się za psinkę i tuliłam ją czule godzinami,
głaszcząc i przemawiając miło. Po dwóch ciężkich tygodniach walki o jej
życie
udało mi się ją uratować. Była bardzo wychudzona. Sama skóra i kości.
Nosiłam ją daleko na stadion i dalej na ogródki działkowe gdzie nie było
innych psów aby mogła sobie pochodzić po zielonej trawce wolnej od wirusów,
od których się roją miejskie zasrane trawniki. Saruś najpierw słaniała się
na nóżkach, ale z każdym wyjściem była silniejsza i szybko odzyskała
kondycję. Stała się wyjątkowo wiernym, kochającym i pełnym życia
dalmatyńczykiem budzącym zazdrość w całym mieście.

Jako jedyna dalmatynka w mieście była tak dobrze ułożona, że chodziła przy
mojej nodze, nigdy nie wyskakując na przejściu do przodu.
Chodziłam z nią codziennie na długie spacery na zielony stadion i na ogródki
działkowe, a także na zakupy.
Niekiedy mijaliśmy na ulicy inne dalmatyńczyki ciągnące swoich właścicieli
na smyczy :D
Moja Saruś to była bardzo dobrze ułożona, mądra psinka. Smycz nie była
potrzebna. Ulicami chodziła tuż przy mojej nodze. Gdy szłam na spacer z
przyjaciółką - Saruś
wchodziła w środek między nas i tak z nami równo szła nie wychylając się nic
a nic :) Na przejściu dla pieszych nigdy nie wyskoczyła sama do przodu
dopóki nie dałam jej znaku, że może. To były szczęśliwe czasy.

Tuż przed wyjazdem z miasta kupiłam jej do pary dorosłego dalmatyńczyka. Był
chudy, ale raczej zdrowy, chociaż miał dziwne narowy mogące wskazywać na
jakąś chorobę. Tak czy inaczej - odrobaczyłam go zaraz po zakupie i karmiłam
intensywnie aby przybrał na wadze, ale nie przybrał. Widać taki metabolizm
miał.
Kupiłam go razem z aktualną książeczką szczepień. Niby był zaszczepiony na
parwowirozę. Jednak nie był, lub nie był skutecznie.

W kilka miesięcy po sprowadzeniu się na wieś psiak zachorował na
parwowirozę. Od razu zadzwoniłam do weterynarza lokalnego. Nie chciał
przyjechać.
Ja nie miałam czym pojechać do miasta z wioski. Była strasznie mroźna zima.
Prosiłam moich sąsiadów - wówczas niby moich przyjaciół - o pomoc dla psa.
Mieli samochód. Prosiłam, by nas zawieźli do lecznicy. Odmówili.
Powiedzieli, że ich samochód jest za dobry do wożenia psów.

Natomiast ich weterynarz do którego dali mi telefon aby się z nim umówić na
leczenie psa - nastraszył ich, aby nie brali mojego psa do samochodu, bo mój
pies "na pewno ma wściekliznę". Snobizm plus przestrach wywołany
nieprofesjonalną, zaoczną poradą pseudoweterynarza sprawiły, że sąsiedzi
zdecydowanie odmówili pomocy psu. Weterynarz nie przyjechał. Nie miałam
dostępu do internetu aby znaleźć wskazówki jak leczyć tę chorobę bez
weterynarza. Nie wiem, czy 11 lat temu takie wskazówki bym znalazła w
polskim internecie. Może w angielskim? Tak czy inaczej próbowałam leczyć
psinę w podobny sposób co Sarę. W dobrej wierze kupiłam od sąsiadów mleko,
wierząc, że mleko pieska wzmocni. Niestety - nic bardziej mylnego. W takim
stadium choroby mleko tylko potęgowało wymioty i biegunkę.

Piesek chudł w oczach. Marniał z każdym dniem. Codziennie dzwoniłam do
weterynarza, tym razem innego, którego podali mi telefon inni sąsiedzi z
którymi byłam wówczas zaprzyjaźniona. Też nie chciał przyjechać. Strasznie
się bał czy mu zapłacę. Jednak miałam dla niego ostatnie pieniądze.
Dzwoniłam w dzień dzień, ale mimo to ociągał się. Był mróz. Dojazdu do mnie
na kolonię nie było żadnego. W końcu nakłoniłam go, by dojechał do domu
sąsiadów - gospodastwo wcześniej.

Tam mieliśmy się spotkać. Zawinęłam psinę w koc i niosłam kilometr w
trzaskającym mrozie. Nim doniosłam na miejsce - poczułam jak z psiny uszło
życie.
Mimo to doniosłam pieska do domu sąsiadów, gdzie go złożyłam w przedsionku w
oczekiwaniu na weterynarza. Miałam też inne psy i chciałam by zbadał tego i
upewnił mnie, że to co miał to była parwowiroza i moim pozostałym psom nic
nie grozi. Pozostale moje psy ja sama osobiście zaszczepiłam przed wyjazdem
z miasta. Były skutecznie zaszczepione i odporne na parwowirozę i inne
choroby typowe dla psów. Lokalny wet wszedł do domu sąsiada. Nawet nie
podszedł do psa. Z daleka rzucił okiem, że pies się nie rusza. Zainkasował
kasę za przyjazd 40zł i poszedł na wódkę do kuchni sąsiada. Zostawił mnie z
tym trupem, rozpaczą - zupełnie samą.

Ani nie zabrał zwłok do utylizacji, ani nie zbadał psa by upewnić się na co
zmarł. Byłam pewna, że to była parwowiroza, ale mimo to powinien był zrobić
cokolwiek - w końcu wziął forsę. Niestety - nie zrobił nic. Zmartwiona
zapytałam sąsiadkę czy pomogą mi zakopać psa? Czy jej mąż mi pomoże psa
pochować?
"Ależ skąd!" - prychnęła ozięble. "On nie ma czasu! Zabieraj tego psa stąd
do siebie i sama go zakop!".
Byłam w szoku. Do tamtej pory byliśmy w bardzo dobrych stosunkach, w niby
przyjaźni. Tak sądziłam, że to była przyjaźń. Strasznie się zawiodłam na
tych zimnych, obojętnych na cudzą tragedię i cierpienie ludziach. Przez łzy
poprosiłam, czy mogę psa zostawić u nich do jutra, bo było ciemno, późno,
przeraźliwie mroźno i ja nie miałam już siły iść z tym trupem z powrotem
kilometr.

"Tak, ale nie tutaj. Zabierz go na dwór, na pole!" - ozięble rozkazała do
tego dnia niby przyjazna sąsiadka.
Wypięła się na mnie dokładnie w momencie, w jakim najbardziej potrzebowałam
ludzkiego ciepła i dobrego słowa.
Nie wierzyłam własnym uszom. "Co za ludzie???" Pomyślałam przez łzy. "Jak
mogą być tacy zimni??"
Ta okazana mnie i zwierzęciu znieczulica to był koniec naszej przyjaźni.

Następnego dnia z rana zabrałam martwego pieska. Pierwsze zwierzę, które
umarło na moich rękach. Był to dla mnie nieziemski szok.
Szłam z powrotem niosąc ciężar martwego psa, potykając się, po śliskim
śniegu i lodzie. Pies jakby dwa razy cięższy niż za życia. Sztywny. Martwy.
Strasznie przykro. Rozpacz. Ból. Szłam noga za nogą połykając wielkie jak
grochy łzy i trzęsąc się od spazmów płaczu. Z trudem doniosłam zwierzę na
moją ziemię. Dalej już nie miałam siły. Wtedy zrozumiałam, że trafiłam w
zimne żmijowisko o gadzich zimnych oczach i takich samych oziębłych gadzich
sercach.
Nie było wśród moich najbliższych sąsiadów osób ciepłych, wrażliwych na
drugiego człowieka i zwierzę. I nie ma nadal. Nic się nie zmieniło od 11
lat.

Jest nawet gorzej. Nigdy w niczym nie pomogli ani nie okazali prostej,
ludzkiej życzliwości, za to od czasu do czasu podkładają świnie i kopią
dołki pode mną. Dosłownie i w przenośni. Nikomu nie życzę za sąsiadów takich
ludzi, którzy mieszkają tuż za moją miedzą.

Ziemia była zamarznięta. Nie było mowy o kopaniu. Ułożyłam psa na moim polu,
a potem próbowałam spalić zwłoki polewając benzyną i rozniecając ogień na
zgromadzonych gałęziach.

Parę dni później na mój wcześniejszy wniosek pisemny do gminy wreszcie
przyjechał żwir do równania dziur na drodze na moją kolonię. Widziałam
ciężarówki z mojego podwórka, jak krążyły ze wsi do domu obecnej sołtyski
rozwożąc żwir - do domu sołtyski. Wtedy wyżwirowano odcinek ze wsi do domu
sołtyski. Także usypano spore hałdy żwiru budowlanego na podwórko sołtyski i
policjanta co miał tam daczę obok nich. Wyżwirowano prywatne podwórka
policjanta oraz wówczas jeszcze nie sołtyski, ale za to posiadaczki stawów
rybnych gdzie się miejscowe szyszki gminne chętnie zaopatrywały w rybę. Od
domu sołtyski do mego domu czy chociażby gospodarstwa - już nie żwirowano
nic. Ani łopata żwiru nie została użyta do zasypania głębokich, rozległych
dziur na drodze, które tak skutecznie odstraszyły weterynarzy. Ponoć
sołtyska powiedziała kierowcom wożącym żwir, że do mnie "żwirować drogi nie
trzeba." Niby, że Ja i moje zwierzęta nie potrzebują sprawnego technicznie
dojazdu dla lekarzy i weterynarzy???! :(((

To niewiarygodne chamstwo i totalna znieczulica przekreśliła naszą znajomość
na zawsze. Od tamtej pory nienawidzę tej baby i gardzę jej podłym,
nikczemnym charakterem.