wtorek, 25 października 2016

Chlebek kminkowy

Dzień minął na pracy w polu. Potem gotowanie obiadu i pieczenie chleba.
Dzisiaj kminkowy. Wczoraj zwykły chleb był upieczony, ale szybko się kończy, bo Kamyk się nim zajada.

Rana Denver się goi, choć wygląda paskudnie. Indianka myśli o zakupie nici chirurgicznych i igły do szycia ran. Tak na wszelki wypadek, by móc samodzielnie zszyć zwierzę, gdy nie daj Boże znów któreś zostanie ranne.

Rana Denver była głęboka i świeża, gdy ją Indianka znalazła. Gdyby dyżurny vet z pseudo "pogotowia weterynaryjnego" natychmiast ruszył dupę by ratować zwierzę, to by ją zszył. Może nie umie? Nie miał też ani znieczulenia, ani surowicy tężcowej. Za to miał kolejkę w sklepie weterynaryjnym.

14 lat temu, gdy Indiance szczupły z natury pies (takiego jako dorosłego kupiła i mimo odrobaczania i intensywnego karmienia na wadze nie przybrał) ciężko zachorował na parwowirozę (był zaszczepiony przeciwko parwowirozie, a mimo to zachorował - widać szczepionka za słaba była) weterynarze z Olecka też nie chcieli przyjechać, ale wtedy była ostra zima, a do gospodarstwa Indianki wiodła totalnie zapuszczona, nieprzejezdna gminna droga co tłumaczy trochę ich niedopełnienie obowiązku udzielenia pomocy zwierzęciu. Weterynarzowi nie chciało się iść zaśnieżoną wiejską drogą blisko kilometr do psa. Indianka uprosiła, by przyjechał chociaż do sąsiadki, ale przyjechał dopiero po tygodniu, gdy pies już konał.
Sąsiad-myśliwy zasugerował, że inny sąsiad z Czukt psa otruł, ale Indianka dokładnie znała objawy parwowirozy z doświadczenia ze swoim pierwszym psem, którego uratowała w mieście i nie dała się ogłupić. Bez wątpienia pies ciężko zapadł na parwowirozę. Pies się odwodnił od nadmiernych, wyczepujących organizm wymiotów i biegunki. Żołądek nie pracował. Nikł w oczach. Potrzebna była kroplówka, antybiotyk i ścisła dieta. Indianka gotowała mu kleiki ryżowe, ale zwracał je. Był bardzo osłabiony i wycieńczony chorobą.

Indianka kilka dni wcześniej próbowała zawieźć psa do weterynarza autem sąsiadów, ale oni dziwili się wielce, że ona chce psa ratować i do weterynarza wieźć i nie chcieli pomóc. W ich zwyczaju nie pomaga się chorym psom, tylko pozwala im zdychać i wtedy bierze się nowego szczeniaka, więc nie rozumieli Indianki. Odmówili zawiezienia do weterynarza ciężko chorego zwierzęcia.

Wtedy Indianka odczuła bardzo dotkliwie brak auta i lokalną znieczulicę. W swoim mieście wsiadłaby w tramwaj i zawiozłaby psa do lecznicy. Innego psa tak właśnie kiedyś uratowała mieszkając w mieście. 

Tymczasem mieszkając na pięknej mazurskiej wiosce, wzięła wycieńczonego biegunką i wymiotami psa i zaniosła go ten kilometr w trzaskającym mrozie do sąsiadki, gdzie weterynarz obiecał przyjechać. Psa owinęła w prześcieradło. Niosła go kawał drogi. Czuła, gdy skonał po drodze, gdy dźwigała go do sąsiadki. Zrobił się bardzo ciężki. Zapłakana i załamana, już trupa doniosła. Była wstrząśnięta i odrętwiała z rozpaczy. 

Sądziła, że weterynarz chociaż zbada psa, by wykluczyć ryzyko zarażenia pozostałych psów Indianki. Sądziła, że zabierze zwłoki do utylizacji.

Weterynarz nawet nie podszedł do psa. Zainkasował 40 złotych za przyjazd i poszedł na drinka do gospodarza domu, a Indiankę zostawił samą z martwym psem. 

Indianka nie miała siły wracać z ciężkimi zwłokami niemal kilometr przez śnieg. Zapytała sąsiadki, czy może zostawić psa pod płotem do następnego dnia i czy jej mąż mógłby pomóc jej zakopać psa. Sąsiadka, dzisiejsza sołtyska, nie zgodziła się. Powiedziała, by Indianka zabierała psa natychmiast i sama sobie go zakopywała. 

Indianka z trudem doniosła martwego psa na gospodarstwo swoje, gdzie próbowała go spalić, bo o kopaniu w 43 stopniowym mrozie nie było mowy. Musiała ciało polać benzyną i w ten sposób spalić, bo nawet drewno stosowe nie chciało się palić.

Wtedy zrozumiała, że trafiła w okropny region pełen bezdusznych, obojętnych, zimnych ludzi. Była załamana. Było jej bardzo, bardzo ciężko. Niedługo po tej tragedii, dzisiejsza sołtyska wychodziła na gminną drogę, gdy Indianka uprosiła wójtową o remont drogi i wójt wysłała równarkę i żwir ciężarówkami.

Na drodze, sołtyska podburzała kierowców, by nie równali i nie żwirowali drogi do Indianki gospodarstwa. Kłamała, że nie trzeba robić dojazdu. Miała pretensje do Indianki, że Urząd Gminy wyciął część gałęzi nadmiernie zarastających drogę na kolonię. 

Po latach, niektóre z tych pustych, bezdusznych kukieł, przywdziewają maski miłośników zwierząt. Ale Indianka zna ich prawdziwe oblicza. To nadal te same puste kukły bez serca. Ostatnie by pomóc. Pierwsze by szkodzić.

Indianka zasmucona



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Witajcie na moim blogu armio czytelników 😊

Zanim napiszesz coś głupiego, ODROBACZ SIĘ!!!

🐎🐎🐎🐎🐎🐎🐎🐎🐎🐎

Do wrogów Indianki i Polski:
Treści wulgarne, kłamliwe, oszczercze, manipulacyjne, antypolskie będą usunięte.
Na posty obraźliwe obmierzłych gadzin nie mam zamiaru odpowiadać, a jeśli odpowiem - to wdepczę gada w błoto, tak, że tylko oślizgły ogonek gadziny nerwowo ZAMERDA. 😈

Do spammerów:
Proszę nie wklejać na moim blogu spamu, bo i tak zmoderuję i nie puszczę.

Please no spam! I will not publish your spam!