środa, 31 lipca 2013

Wycieczka na Komendę


Dziś z samego rana, gdy Indianka wyszła na dwór by wypuścić wszystkie zwierzaki na wybieg – niespodziewanie zajechał radiowóz. Policja olecka.

Indianka za plexi :))) Nie, żeby groźna była i zagrażała szyjom panów policjantów.
Taki wóz dostali do przywiezienia Indianki :)

Dwóch bardzo miłych, kulturalnych i cierpliwych panów policjantów poprosiło niezwykle grzecznie Indiankę, by zechciała się z nimi udać na komendę celem złożenia zeznań w sprawie zajść z Giżycka. Dostali powiastkę z komendy w Giżycku, by Indiankę przesłuchać.
Indianka pozamykała wszystko co zamknąć trzeba było i udała się wygodnym autem do Olecka. Nikt na nią się nie rzucał, jej nie skuwał, nie tłukł, nie wlókł po ziemi jak worek kartofli i nie straszył. Policjantki z Giżycka powinny przyjść na Komendę w Olecku na szkolenie by nauczyć się, jak postępować z obywatelami.



Bardzo uprzejmi panowie policjanci specjalnie dla Indianki uruchomili wiertaczki aby się nie udusiła.
Nalegali także, żeby od razu mówiła jakby się źle poczuła w tym zamkniętym pomieszczeniu.
Ale rano nie było duszno. Panował orzeźwiający chłodek. Dodatkowo wiaterek z wiatraczków sprawił, że Indianka nie dusiła się na tyle radiowozu. Poza tym nie była pobita i wciągnięta przemocą do ciasnego pomieszczenia bez tlenu, więc nie miała niebezpiecznie podwyższonego ciśnienia i uczucia suchości w gardle.



Indianka kryminalistką. Jak żyje, jeszcze w takiej roli nie występowała ;)))

Została oskarżona o skopanie wyszkolonych policjantek z Giżycka 
pod schroniskiem dla psów w Bystrym, 
o ich nawalenie piąchą po pysku i zbluzganie ;)))
Chwała bohaterce! :)))


Po złożeniu zeznań, Indianka kupiła łańcuchy do wozu konnego, aby zaprząc wygodnie konia, na zaczepy nie starczyło kasy, ale łańcuchy już ma. Załatwiła jedną sprawę w KRUSie, trzy sprawy w ARiMR, zaszła do przeniesionego sklepu budowlanego by zorientować się co mają i w jakich cenach oraz by znaleźć wykonawcę okien luksferowych i kogoś do naprawy stropu w piwnicy paszarni. W pobliżu sklepu spotkała znajomego veganina i wraz z nim i jego znajomą wróciła na rancho, gdzie wypili kawkę i porozmawiali ździebko. Indianka dała obiecaną dynię w słojach. Pastę dyniowo-grzybową na chleb i dynię na słodko do naleśników. Veganin też kupił swojej rodzinie i gościom jajeczka indiańskie. Dzisiaj się uzbierało 21 sztuk. 20 jaj po 60 groszy i jedno gratis.



"Schody do nieba", czyli do Wydziału Kryminalnego Policji w Olecku :)
Drewniane, zabytkowe. Zapewne pamiętają jeszcze dawnych Prusaków.

Widok Komendy w Olecku  z piętra kryminalnego :) Ładne dachy mają. Nowe.

Spacer z Komendy mostkiem ku KRUSowi. Indianka obskoczyła wczoraj kilka instytucji.
 Jak już znalazła się niespodziewanie w Olecku, to trzeba było tę okazję optymalnie wykorzystać.
Rzeka w Olecku. Płytka. Chętnie pływają nią kaczki. 
W KRUSie Indianka nie była jedyną zbuntowaną rolniczką. Był tam także wkurzony młody rolnik, który miał żal do KRUSu o to, że KRUS nie chciał umorzyć mu zaległości.

“Przepraszam, że jestem rolnikiem!” – wołał rozgoryczony.
Tymczasem Indianka poinformowała KRUS, że nie wie za co mu płaci, skoro emerytury rolniczej i tak się nie doczeka. Według niej, KRUS to instytucja niewiarygodna. Bierze pieniądze za friko, podczas gdy rolnik zasuwa cały dzień od świtu do nocy by zarobić na te pieprzone haraczyki. Poza tym stwierdziła, że woli, aby jej kasa została w jej kieszeni, bo tam jest jej miejsce. Indianka wyraziła zdanie, że nie stać ją na to, by utrzymywać taką dużą instytucję jak KRUS, a pieniądze ze składek są jej potrzebne chociażby na remont domu czy stajni.

Rolnik za nią wtórował jej i przytakiwał. :)


Natomiast wzburzona pani kierownik KRUS powiedziała Indiance, że żyje w PRLu i musi płacić KRUS czy ją na to stać czy  nie :D Indianka nieśmiało zauważyła, że PRLu już nie ma.  Żyjemy w Polsce demokratycznej, obywatelskiej i obywatel się liczy i jego dobro, a nie komunistyczny reżim i jego tyranistyczne wytyczne.

Z KRUSu Indianka udała się do ARiMR mijając po drodze szpital olecki.
Leżała w nim kilka lat temu, gdy miała wypadek na gospodarstwie.
Mimo wypadku nie dostała odszkodowania, ani nie umorzono jej składek KRUS.
KRUS to bezduszny beton. 

Natomiast w ARiMR zaobserwowała rosnącą biurokrację jako objaw nasilającego się w Polsce faszyzmu unijnego. Pracownicy robią co im szefowie każą. A szefowie każą coraz bardziej się czepiać pierdół. Indianka musiała poprawić dokumenty. Rozpisać dwie działki w czterech rubryczkach i dodać słowo “wieloletnie”, bo by nie dostała dotacji, jakby tego słowa nie dodała. Normalnie masakra. Krzywa absurdu unijnego rośnie.


Unia w Polsce realizuje politykę zaboru kasy rolniczej pod byle pretekstem. Wystarczy jedno nie użyte, lub niewłaściwie użyte słowo, by stracić szansę na dotacje mimo, że rolnik uprawia ziemię zgodnie z dobrą praktyką rolniczą. 

Pora zmienić władzę w Polsce na bardziej proludzką. Pierdoły nie powinny górować nad dobrą praktyką rolniczą i dobrem rolników i ich rodzin. Ta władza co jest, coraz bardziej robi się zimna, nieludzka i cyborgowata i takie cyborgowate traktowanie ludzi narzuca rozmaitym urzędom i instytucjom. 

Traktuje ludzi koszmarnie przedmiotowo i z wielkim lekceważeniem i brakiem zrozumienia i poszanowania człowieka jako jednostki oraz z lekceważeniem elementarnych praw i potrzeb człowieka. 

Pracownicy ARiMR to ludzie mili, ale ilość narzucanych im upierdliwych, biurokratycznych bzdetów, które z kolei przerzucają na rolników robi się uciążliwa. Rolnicy powoli zaczynają się czuć jak uczestnicy obozu karnego, a nie jak szczęśliwi beneficjenci systemu dopłat unijnych mających na celu wspierać rolnictwo i rolników.


Jeszcze kilka zaległych spraw papierkowych jest na głowie Indianki. Musi się nimi zająć w tym tygodniu. Pewnie jutro.

wtorek, 30 lipca 2013

Dwa pisma

Indianka stworzyła dwa pisma i dwa ogłoszenia. Czas ucieka. Trzeba się streszczać zanim prąd wyłączą.

Chciała dzisiaj napisać kilka pism, ale jest już 15.00, a ona znużona ślęczeniem nad pismami i wyszukiwaniem załączników.

Także bilans papierowy na dziś dzień to:

  • Dwa pisma
  • Dwa ogłoszenia

Musi się zdrzemnąć i potem spróbuje jeszcze coś napisać i chociaż jedną płachtę siana przyciągnąć z pola.

Zamienię piłę marki Stihl MS 211 na maszyny konne


Zamienię piłę marki Stihl MS 211 na maszyny konne lub sprzedam za 1000zł do negocjacji. Piła jest około dwu/trzyletnia. Zapłaciłam za nią 1300 zł.
Była niewiele używana, Jest po przeglądzie technicznym. Sprawna.



Zamienię na sprawne maszyny konne do użytku takie jak:
  • kosiarka konna
  • zgrabiarka konna
  • przewracarka konna
  • żniwiarka konna
  • siewnik konny
  • przodek konny
  • pługi konne na kółkach - jedno lub dwuskibowy i inne przydatne maszyny konne
  • żarna
  • śrutownik
  • sanie
  • wóz konny
  • sieczkarnia
  • krosna
  • kołowrotek
Piłę ewentualnie zamienię na pszenicę lub usługę budowlano-wykończeniową.
Mam luksfery do wklejenia i podłogę w paszarni do naprawy.

tel. 607507811,
email: RanchoRomantica  ((@))  vp.pl
GG: Indianka Mazurska



Indianka bez prądu

Szykują się jeszcze chudsze i cięższe lata. Tym razem lata bez prądu, bez Internetu, bez chleba, bez światła, bez kontaktu ze światem i ludźmi życzliwymi w nim mieszkającymi. Przyszedł rachunek za prąd. Na niemal 5.000zł. Niebawem Indianka zniknie z sieci na kilka lat, bo nie jest w stanie opłacić tak kosmicznego rachunku. Nie sądziła, że dogrzewanie kurcząt elektrycznymi kwokami aż tak zakosztuje :(((
Indianka za tydzień pogrąży się w ciemnościach i niebycie internetowym...


Nie będzie już pieczonego chlebka z piekarnika elektrycznego – nie będzie :(

Poranna kawa


 Indianka pije poranną kawę i planuje dzień. Już zabrała się za porządki. Wyniosła z przeładowanego gabinetu stosy książek i poradników rolniczych, zielarskich i hodowlanych. Znalazła ładowarkę do wkrętarki. Złożyła reklamację wykaszarki oraz padniętego pisklaka.

Pora zabrać się za wszystkie zaległe papierkowe sprawy póki prąd jeszcze jest.
Trzeba przekopać wszystkie sterty papierów i zrobić z tym porządek.

Indiańska Metoda Małych Kroczków - uruchomiona.
Indiańska Metoda Mimochodem - uruchomiona.
Indiańska Metoda Efekt Motyla - uruchomiona.
Indiańska Metoda Systematyczność – uruchomiona.
Indiańska Metoda Racjonalnej Alokacji Sił, Czasu i Środków - uruchomiona.
Indiańska Metoda od Małego do Dużego Zadania - uruchomiona.

Warto też wpaść w szczeciński rytm załatwiania spraw niemożliwych czyli szybko i skutecznie :)
Na Mazurach Indianka oklapła z powodu nadmiaru pracy i przygnębiających zdarzeń. Trzeba z siebie wykrzesać dawną energię i wigor. Pogoda piękna, ale trzeba pogrzebać w papierach.

Kury i kurczaki nakarmione i napojone. Gęsięta na wybieg wypuszczone – skubią trawę aż miło. Kot i pies nakarmione suchą karmą. Kozy i owce pasą się na łące. Konie w stajni z wyjątkiem Indiany, do której Indianka się powoli przymierza. No, ale dzisiaj jak zacznie przewalać papiery, to jej czasu nie starczy na trening konia i próbę zwożenia siana...

Ale... zobaczymy
:) Jeśli Indianka będzie się czuła na siłach aby zaatakować Indianę i wóz – to zaatakuje. Tak czy inaczej Indianka nie może siedzieć cały dzień przed komputerem, bo dostanie bzika. Musi wyjść na dwór i się przejść, coś porobić fizycznego. Dotlenić się. Dotlenić swoje płucka.

Roboty multum – i fizycznej i papierowej. Roboty na 10 osób, a nie na jedną.
No, ale trzeba swoim czasem i siłami rozsądnie zarządzać czyli stosować 
Indiańską Metodę Racjonalnej Alokacji Sił, Czasu i Środków 

Nie wiem czy wiecie, ale na pewno nie wiecie, że Indianka z zawodu jest także technologiem czasu pracy taśmowej i na akord :) Wie jak zorganizować sobie i innym płynnie pracę, by dzień pracy był wydajny :)
Kury do tej pory zniosły 10 jaj i to nie koniec. Chętny ktoś do kupna smacznych, świeżych jajeczek od indiańskich kur??? :)

Za jedyne 60 groszy od jajeczka :) Jajeczka od młodych kurek, ale trafiają się wśród nich także jaja od starych kur – ogromne jaja :)

Myśl dnia:
Nigdy nie jest tak, że nic nie można zrobić w trudnej sytuacji :)

Jak dawny kapitan i szef Indianki prawił:
"Jeśli nie możesz rozwalić muru głową, ani go przeskoczyć - zrób krok w tył i... obejdź go dookoła :)"

niedziela, 28 lipca 2013

Sprzedam stajnię do przeniesienia


Sprzedam zabytkową poniemiecką dużą kamienną stajnię do przeniesienia

  • kamień łupany duży i średni,
  • biała cegła,
  • pomarańczowa dachówka
  • krokwie (stan dobry)
  • łaty (w bardzo dobrym stanie)

Cena stajni: 60.000zł do negocjacji,
Ze stajni wyjdzie 6 mieszkanek po 10.000zł/mieszkanko

tel. kom. 511945226, rajdy.konne (@) vp.pl

GG: 20473683, Indianka Mazurska


Front stajni do przeniesienia. Stajnia ma ok. 100 lat, może więcej. W środku także są ściany kamienne i ceglane, które dzielą stajnię na 3 duże pomieszczenia, oraz na kilka małych boksów.


Łaty są w bardzo dobrym stanie. To słowa cieśli i stolarza, które je oglądał z bliska.

Stajnia na sprzedaż do przeniesienia
Krokwie na sprzedaż, biała cegła, łaty. Cała konstrukcja dachu.





Tradycyjna, drewniana konstrukcja dachu.


Komin, krokwie, belki, łaty, cegły.

Chciałam wyremontować. Składałam wnioski o pomoc unijną, ale ci z gminy nie przysłali komisji do szacowania strat i dotacja przepadła :(

Szkoda pięknego, zabytkowego budynku, ale co robić? Mam czekać aż się sam zawali?
Nie mam kasy na remont budynku i mieć nie będę. Już mi to załatwił lokalny kierownik z ARiMR z Olecka.

A tak ktoś sobie go rozbierze i postawi na nowo na swojej ziemi. Ewentualnie wymieni parę krokwi albo postawi trochę mniejszy budynek, bo ten to jest ogromny. Można z tego naturalnego materiału zbudować piękny, niezniszczalny dom tanim kosztem.

Jeden z moich sąsiadów tak zrobił. Rozebrał starą oborę i postawił w nowym miejscu. Przewiózł materiał z gospodarstwa na gospodarstwo i tam mu postawili z tego materiału nowy budynek, też oborę. Służy mu ona po dziś dzień i wygląda lepiej niż oryginał :)

Nowe materiały budowlane są cholernie drogie. Byle gówno kosztuje majątek.
A tutaj cały niezbędny do budowy domu materiał w jednym miejscu i za pół ceny.


Duże pomieszczenia przedzielone kamiennymi, grubymi ścianami.

Dodam, iż jestem właścicielką dwóch stajni. Tutaj fotografie stajni białej. 
Ta druga nie jest do rozebrania i sprzedaży, albowiem jest w bardzo dobrym stanie i co ważniejsze, jest bardzo pięknie wykonana. Misterna robota, której już nikt nie wykonuje współcześnie. Druga stajnia jest z pomarańczowej cegły i kamienia.
Obecnie zimą trzymam w niej zwierzęta. Latem jest do wynajęcia:



******

Odpowiedź na komentarz colorado, bo mi tam się nie mieści :)

Podoba mi się twoja retoryka colorado :) Widzę, że idziesz w moje dosadne ślady :D

Oczywiście, że jajo gospodarskie jest cenniejsze, bo jego produkcja jest droższa.
Kura gospodarska ma o niebo lepsze warunki chowu – lepsze i droższe. Dostaje najlepszą możliwą paszę – paszę naturalną wyzbieraną z łąki czy podwórka oraz pszenicę chłopską, polską, bez szkodliwego GMO. Także generalnie chłopi trzymają kury dla siebie by mieć jajka dla siebie. Oddając kupującemu swoje jajo – dają coś cennego, a nie masowy towar. Także taki kurczak chowany sposobem gospodarskim rośnie dłużej by stać się kurom, bo bez pasz przyśpieszających wzrost (bez hormonów wzrostu), ale dzięki temu rośnie naturalnie i jest zdrowszy. Jako kura daje zdrowsze jaja. Bardziej pracochłonny proces produkcji jaj przy dużej jakości takich jaj musi się różnić w cenie.

Powiem, że mi też się tak kiedyś wydawało, że jajo z gospodarstwa powinno być tańsze niż w sklepie. Teraz rozumiem, dlaczego nie jest.

Kura domowa dostaje najdroższą, najwyższej jakości paszę. Moje dawniej gdy miałam mleko kozie – dostawaly kwaśne mleko kozie do picia oraz serwatkę.
To jest droga pasza. Dostawały też oczywiście kupną pszenicę, gdzie w moim przypadku była bardzo droga, bo kupna i przywieziona za dodatkową opłatą – akurat wtedy taksówką z innej gminy, bo w pobliżu nie było czystej pszenicy.
Czystej w sensie – bez innych zbóż.

Moje kury żerowały na całym gospodarstwie. Miały wolny wybieg. Chodziły nad rzeczkę, na łąki. Skubały ile chciały cały dzień. Aż nadleciały jastrzębie i wytłukły wszystkie moje 40 kur. Taki chów naturalny jest drogi przez takie czynniki. Tu na Mazurach koniecznie trzeba budować wybiegi dla drobiu, inaczej lisy i jastrzębie wybiorą drób bardzo szybko. Dodatkowym utrudnieniem jest nierówny teren. Postawiłam kawałek ogrodzenia przed domem, a wokół domu nie wiem jak mam je postawić, aby było szczelne i wyglądało jako tako, bo jest duża stromizna w kierunku dolinki i są strome górki. Pewnie siatka tutaj nie zda egzaminu tylko będę musiała robić przęsła szczebelkowe.

Podobnie z mlekiem jest. Kupując litr mleka od gospodarza wprost od krowy dostajesz pełnowartościowe, pełnotłuste mleko. Z tego litra mleka w mleczarni robią litr mleka i masło lub ser, a sprzedają ci litr mleka zubożonego tzw. chude.
Mleko chłopskie jest smaczniejsze, zdrowsze, pełniejsze. Pełnowartościowe.
Powinno kosztować drożej niż litr mleka w sklepie. Jeśli kosztuje tyle samo co litr mleka w sklepie to i tak tanio za nie płacisz.

Mieszczuchy dziwią się, że chłop chce zarobić. Ale gdybyś ty mieszczuchu musiał się tak narobić przy bydle i drobiu aby mieć pełnowartościowe produkty spożywcze – to byś policzył za te produkty 100 razy więcej, bo byś miał w pamięci swoją harówę całoroczną i koszty oraz nakłady poniesione na tę produkcję rolną.

Mieszczuch myśli, cwaniakuje. Skoro w mieście są różne gratisy, promocje to i na wsi tego się spodziewa. Niestety, nie ma tak. To wszystko kosztuje finansowo i fizycznie. Ktoś się musi przy tym narobić i ponieść ryzyko hodowli, aby coś wytworzyć. Kury na wsi generalnie trzyma się dla siebie, a sprzedaje tylko nadwyżki jaj. Na wsi darmozjadów nie lubią. Tu aby coś wytworzyć trzeba się narobić, spocić, naryzykować. Nikt ci na wsi nie da nic za darmo.
Gościnność polska? Moi Dziadkowie byli bardzo gościnni i serdeczni, hojni. Chętnie dzielili się z rodziną i przyjaciółmi swoimi dobrami, głównie spożywczymi. Mieli fantastyczne żarcie. Smakowite. Zdrowe. Po prostu cudowne.

Tutaj nikt ci nic za darmo nie da. Jeśliś miejscowy i odpracujesz – to i owszem.
Nie sądź, że ktoś na wsi jest zoobligowany do tego, by cię karmić za darmo. Gospodarstwa to nie opieka społeczna ani instytucje charytatywne. Nam rolnikom nikt nie pomaga ani nie sprzyja. Kredyty? Nieosiągalne. A te co są osiągalne to są lichwiarskie i grabieżcze. Przy produkcji rolnej nie ma kokosów a banki pobierają kokosowe prowizje i odsetki od swoich pożyczek. Ja 6 lat temu wzięłam kredyt na zakup drzewek owocowych i do tej pory go spłacam, bo jest tak niekorzystnie oprocentowany i skonstruowany, że nie mogę go spłacić szybciej.

Płacę w racie większość odsetek, a od pożyczonego kapitału są naliczane ciągle nowe odsetki. Nie mogę się od tego kredytu uwolnić. Jestem niewolnicą banku  Unia? Dotacje unijne? Wielka ściema. Wszystko tak jest urządzone, by ten pieniądz trafiał do producentów środków obrotowych niezbędnych przy produkcji rolnej, czyli na zakup maszyn, urządzeń, wyposażenia, materiału hodowlanego, koszty weterynaryjne, koszty suplementów, koszty adaptacji budowlanych, materiałów budowlanych itd.

Niedawno zadzwonił bank i zaproponował pożyczkę w kwocie 7.000zł. Miałabym za nią zapłacić 36.000 zł. Opłaca się? To są lichwiarskie pożyczki. Lepiej je omijać jak cuchnące łajno.

Inna opcja aby dostać kredyt niżej oprocentowany to – zadłużyć hipotekę gospodarstwa. Szacują gospodarstwo poniżej jego realnej wartości, np. 1/10 wartości gospodarstwa i na tej podstawie udzielają ci kredytu. Jak ci się noga powinie, a w rolnictwie to jest częste, że coś może pójść nie tak  - np. mogą spaść ceny na dany produkt, a proces produkcji jest długi i kosztowny np. mięsa wołowego i jak zacząłeś ten proces to mimo spadku opłacalności musisz dokończyć i wtedy sprzedajesz swój produkt poniżej kosztów produkcji– to wtedy stracisz gospodarstwo – oddasz im za półdarmo swój majątek. Domów nie chcą brać w hipotekę, tylko całą ziemię. Tacy są pazerni.

Na rolników czyha wiele pułapek w które prości chłopi niekiedy brną i tracą majątki. Ja nigdy w życiu więcej nie wezmę żadnej pożyczki. Na pewno nie tak oprocentowanej, jak mi proponują. Ogólnie to mam pożyczkowstręt. Przez te pożyczki spać nie mogę spokojnie.


Pierwsze sprzedane jaja!

Kupili państwo z Olecka, którzy przyjechali na ryby obok do sąsiada. Złowili karpika i 10 karasi. Spotkali Indiankę, gdy ta zawzięcie kosiła pobocze przed wjazdem na jej gospodarstwo, aby miejscowi nie plotkowali, że “jest  o s t a t n i a,  bo ma niewykoszoną trawę”.




“My tu się wczasujemy, wypoczywamy, łowimy rybki, a pani pracuje” – zagadnął wędkarz.
“No właśnie! I gdzie tu jest sprawiedliwość?” – odrzekła umordowana koszeniem Indianka.

Niestety, Indianka miała tylko 10 jaj na sprzedaż. No, ale powoli wszystkie kurki zaczną się nieść i jaj będzie więcej. Państwo chcieli kupić 60 sztuk. Z musu zadowolili się tymi dziesięcioma jajeczkami po 60 groszy za sztukę. Jajeczka nieduże, bo kurki młodziutkie, więc Indianka opuściła cenę, choć jej koszt zakupu kurcząt, odchowania ich i zakupu zboża jest duży i w zasadzie nie opłaca jej się sprzedawać tych jaj w tak niskiej cenie. No, ale w ramach promocji – niech straci.

W wiejskim sklepie jaja z przemysłowej fermy są po 50 groszy za sztukę, ale to są jaja od kur karmionych paszą GMO, bo to widać po skorupie. Jest nienaturalnie ciemna. Zapewne duża zawartość kukurydzy GMO w tej paszy jest. Wszystkie gotowe pasze sprzedawana w Polsce zawierają rośliny GMO takie jak kukurydza, soja. Tylko hurtownie oferujące pasze GMO są skłonne dawać swój towar rolnikom na kredyt, więc fermiarze kupują właśnie takie pasze.

Inaczej jest w przypadku drobnych gospodarstw, które trzymają po kilka / kilkanaście sztuk kur. Tutaj nikt nie kupuje gotowych pasz, bo przy zakupach w małych ilościach są bardzo drogie, poza tym większość gospodarstw ma swoje zboże, więc korzysta z niego przy karmieniu drobiu. Daje się pszenicę i puszcza kury na całodniowy żer na wybieg lub podwórko. Jaja od takich kur są smaczniejsze i naturalnie zdrowsze. Niekiedy daje się także taką gotową kupną paszę, bo ma ona wszystkie niezbędne składniki potrzebne kurom do produkcji jaj. Ale to raczej na zasadzie suplementu niż głównej paszy. Główna pasza to pszenica i dobry wybieg pełen smakowitych roślin i owadów. Owadów smakowitych dla kur, które ścigają je pasjami przez całe podwórko :)

Indianka zamiast wymarzonych jaj zjadła dziś na obiad ziemniaki ze skwarkami i ostrą papryką. Danie proste, skromne, ale smaczne. Jaja zbiera dla klientów.

Indianka odkryła, że fotki z komórki są ostrzejsze, niż te z aparatu foto :)
Tyle, że komórka ma małą pojemność na zdjęcia, a aparat sporą.

Musi zapłacić rachunek za Internet i słony rachunek za prąd, za dogrzewanie kurcząt lampami. Za sam prąd będzie kilka tysięcy do zapłaty :(

Na jutro piecze chleb.

czwartek, 25 lipca 2013

Kosa

Poczciwy chłop, który Indiance pomagał przy koniu, pomógł też złożyć kosę.

Nie był nią zachwycony. Stwierdził, że jest nieprawidłowo zagięta i nie da się nią kosić. Stwierdził, że to metalowe kosisko nie daje możliwości prawidłowego ustawienia kosy względem kosiska. Mówił, że tylko drewniane kosisko da się tak dopasować z kosą, że kosa tnie prawidłowo. No, ale drewniana kosa Indianki jest uszkodzona. Brakuje tam jednej zużytej części – metalowego pierścienia, który spaja kosę z kosiśkiem.

Spróbowali klepać nową kosę nowokupioną do klepania kos babką. Z kolei babką chłopina był zachwycony. Takiej jeszcze nie widział.

Chłop doradził Indiance, aby odpuściła sobie kosiarkę i zgrabiarkę konną, bo według niego jej konie nie sprawdzą się w tym sprzęcie. Za ciężki i za ruchliwy.

Kosiarka bardzo ciężka, a zgrabiarka telepie się po polu i podskakuje i tylko bardzo flegmatyczny koń nie zwraca na to uwagi i znosi to z cierpliwością.

Poza tym wczoraj dzwonił fantastyczny człowiek z Białegostoku, który poświęcił wiele swego cennego czasu by podzielić się z Indianką swoimi doświadczeniami. On odradzał Indiance ten sprzęt też. Mówił, że taka maszyna jak kosiarka konna strasznie ciężka jest i męcząca w eksploatacji. Że trzeba często ostrzyć ją w polu podczas koszenia lub zmieniać noże i że generalnie obsługa takiej maszyny to robota dla 2-3 silnych chłopów.

Indianka przyjęła to do wiadomości, ale jeszcze waha się.

Próba polowa klaczy

Indianka duma nad dzisiejszym pochmurnym, acz ciepłym dniem.

Cóż dzisiaj dokonała? Rano odbyła się próba polowa klaczy Indiany. Pociągnęła dwie niebywale ciężkie kłody – dwie bardzo grube gałęzie dębowe. Każdą osobną ma się rozumieć. Zostały pociągnięte spod dębu do stajni, gdzie mają zostać poddane okorowaniu przez gryzące je konie, a następnie wykorzystane do budowy sań, wozu, mebli lub w stolarce budowlanej.

Do wozu nie zaryzykowali podpiąć Indianę. Poczciwy chłop, który Indiance pomagał przy klaczy, ma nieco ciężką rękę do koni – jak to chłop do chłopskich ciężkich kobył zimnokrwistych o flegmatycznym temperamencie.

Indiana jednak wymaga bardziej finezyjnego traktowania. Jak to lekki koń gorącokrwisty. No, ale mały trening miał miejsce. Koń się oswaja z tym, że coś ma na grzbiecie, w pysku i że coś mu dynda tu i tam lub plączę się wokół nóg.

Indiana pcha się niesamowicie na osobę, która ją prowadzi za uzdę lub uwiąz. O ile to nie jest wielkim problem przy spacerku samego konia z osobą prowadzącą, o tyle w przypadku ciągnięcia czegokolwiek robi się to niebezpieczne. Dlatego nie odważyli się podpiąć Indianę do wozu dziś.

Także siana nie udało się póki co wozem zwieźć, ale mały trening klaczy miał miejsce. Nie do końca wiadomo czy pozytywny czy negatywny, bo koń w pewnym momencie zaczął wierzgać nogami – czyli miał dość. Oby się nie zniechęciła do pracy. No, ale trening nie trwał długo, więc koń się nie umęczył, więc nie powinien mieć bardzo złych skojarzeń.

Trening ten miał na pewno dobry wpływ na Indiankę. Indianka myśli, że da radę sama zaprząc Indianę do wozu i ją poprowadzić. Oczywiście, najpierw trzeba z Indianą codziennie trochę popracować, przede wszystkim nauczyć ją chodzić prosto i nie pchać się na osobę prowadzącą.

Indianka wypuściła kury na dwór. Uradowane. Ale jaj więcej dziś już nie będzie, bo znowu niosą się w chaszczach. Bardzo chętnie żerują na dworzu, ale muszą się nauczyć znosić jaja w kurniku, a nie poza nim.

Kurczaki wybrały pobyt w kurniku. Tylko ze trzy sztuki wyszły na spacer. Wrzuciła im do kurnika mnóstwo zielska, aby miały co dziobać. Chętnie się tym zielskiem zajęły.

Indiana zaraz po treningu puszczona na pastwisko. Żeruje.

Indianka dała radę jeszcze rozsadzić flance. Z jednej skrzynki wyszło 4.

Nie jest pewna, co to jest. Czy sałata ozdobna, czy jakaś roślina ozdobna.

Zapomniała, co w tej skrzynce posiała, a nie ma etykiety. Tak czy inaczej - rośnie to. Gorzkie, więc raczej niekoniecznie sałata. Chyba, że to taka gorzka odmiana sałaty.

Nasturcje kwitną. Daleko im jeszcze do bujności i zwieszania się ze ściany, ale i to nastąpi jeszcze przed końcem lata.

Indianka rozebrała plastikową siatkę przy kurniku, bo i tak już była porwana.

Pora na coś solidniejszego.

Indianka musi w końcu te słupy wkopać i zwozić dalej siano taczką do stajni, ale dziś już ma dosyć pracy. Jest zmęczona i senna. Chce odpocząć. Położyć się.

Już wieczór.

środa, 24 lipca 2013

Uroczysta inauguracja sezonu jajecznego ;)

Zdrowe, smaczne jaja od mazurskich, szczęśliwych kur podwórkowych :)

Indianka niniejszym obwieszcza zapoczątkowanie nowego 
(po kilkuletniej przerwie) sezonu jajecznego
Ongiś Indianka miała wiele, wiele wspaniałych, zdrowych jaj, 
którymi szczodrze dzieliła się z dobrymi znajomymi.

Na darmowe jajeczka mogą liczyć ci,
którzy ją wsparli w ciężkich chwilach.
Proszę się przypominać :)

Pozdrawiam serdecznie,
Indianka :)

wtorek, 23 lipca 2013

Pierwsze jaja


Noooo, nareszcie kury zaczynają się nieść! :) Dziś pierwsze 5 jaj :)
Jakby gaz był, to by Indianka jajecznicę usmażyła, ale póki co ugotuje je na twardo w czajniku elektrycznym :)
Indianka zrobiła małe przemeblowanie w kurniku. Zbudowała dodatkowe gniazda dla kur, a istniejące udoskonaliła.


Karmi dobrze kury pszenicą, zielskiem, kredą pastewną – to się w końcu zaczęły odwdzięczać :)
Trzeba będzie im kurnik wybielić wapnem i okna umyć porządnie, aby było jaśniej i sterylniej.


Pierwsze swojskie jaja od własnych młodych kurek... :)
Yahoo! :) Jak cudownie! :D
Ufff... Indianka zwiozła dwie kopiate taczki siana z dalekiego pola. Wieje. Zwiewa siano z taczki, ale za to dosusza siano na polu w postawionych na sztorc wałkach. Poszła przewracać widłami wałki, aby dosuszyć siano od spodu, co by tak nie pleśniało i nie gniło mocno. Jeszcze śniadania nie jadła a to już pora obiadowa... głodna! W piekarniku piecze się kurczak i ziemniaki.


Au... boli brzuszek... chyba się położy...

Na zdjęciu białe kury rasy Sussex, rude kury Rhode Island, jedna zielononóżka (bardzo cwana kurka), stalowa perlica gigant (wrzeszczy jak opętana) oraz dorodny mieszaniec kogut Hipolit - zeszłoroczny dar od Hipki z Podlasia. Trafił tu jako młodziutki kogutek, a teraz wyrosło z niego wielkie, dostojne kogutto :D Chwała Hipce! ;)

Cappuccino

Indianka nie czuje się dzisiaj dobrze. Pogoda na dworze pochmurna. Chłodno. Zamknęła wszystkie maleńkie kurczęta i gąski w domu, bo tu najcieplej. To jest zimne lato. 8 stopni na plusie w nocy w lipcu? To jakiś żart. W takiej temperaturze nie da się odchować zdrowo kurcząt i gąsek. Muszą mieć ok. 20-30 stopni ciepła zależnie od wieku. W lipcu normalnie takie temperatury są. W tym roku jest inaczej. Zimno. Późna, zimna wiosna. Zimne lato. Globalne ochłodzenie. Źle dla warzyw i źle dla młodego drobiu.

Indianka aby rozbudzić się pije kawę, ale cappucino. Cappucino niekoniecznie ją obudzi, ale mocnej kawy nie pija.

Postanowiła zająć się dzisiaj papierami. Może, jak da radę – wkopie jeden słup.

Dzisiaj się musi oszczędzać, bo samopoczucie złe, a masa papierkowej roboty przed nią.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Polowanie na Indianę

Nie było łatwo, oj nie. Zerwała kantar, urwała się z uwiązu i uciekła daleeeko :)

Indianka kilka podejść pod nią i towarzyszące jej konie robiła, niestety – bezskutecznie. Klacz, najwyraźniej nabrała niechęci do ograniczeń i rygoru narzuconych przez trening Czegewary i zatęskniła za dawną, pełną swobodą.

Ani myślała wracać do stajni czy na podwórko.

Indianka po kilku niepowodzeniach zawzięła się. Wzięła długą linkę, stary skórzany kantar Hossy i pomaszerowała za niesforną klaczą z mocnym postanowieniem przyprowadzenia jej do stajni. Dawniej wystarczyła delikatna perswazja Indianki – tym razem musiały zostać użyte środki przymusu – czyli kantar i linka.

Podeszła do klaczy. Przytuliła się do niej, pogłaskała i delikatnie założyła jej linkę na rozerwany, ale wiszący na jej szyi kantar parciany. Postanowiła najpierw z tym kantarem dać sobie radę, bo ten stary skórzany strasznie zeschnięty i sztywny i bała się, że koń się go wystraszy – jako nowego sprzętu.

Bardziej się obawiała, że podczas próby nałożenia tego kantaru = koń wyrwie jej się i pogalopuje przed siebie.

No i zaczął się dłuuuugi i stresujący dla Indianki marsz z koniem na lince do którego to marszu nie bardzo klacz przywykła, a dodatkowo rozpraszały ją pozostałe konie.

Indianka robiła co mogła, aby klacz nie wpadła w popłoch i nie wyrwała się jej. Niestety. Raz to się stało. Klacz z łopoczącą linką pognała znów daleko w pole. Jednak już bardziej w kierunku i bliżej domu, co w tym stresującym i rozczarowującym evencie było lekko pocieszające.

Znów Indianka spokojnie zbliżyła się do klaczy. Objęła ją. Przytuliła. Boże broń nie krzyczała – odniosłoby to odwrotny skutek. Z końmi trzeba delikatnie i z uczuciem, a niekiedy zdecydowanie. Tak czy inaczej, niewskazane i głupotą jest kopanie się z koniem, a utrata jego zaufania jest bardzo niefajna i nie opłaca się zupełnie :). Tak więc Indianka nawet nie pozwoliła sobie na złość utajoną. Już dawno temu nauczyła się, że przy koniach trzeba mieć ocean cierpliwości.

Drugie podejście zostało zakończone sukcesem. Pomyślnie Indianka sprowadziła Indianę do stajni, choć po drodze były stresujące i ryzykowne momenty. Kilkunastokronie klacz o mały włos nie dała dyla z powrotem w pole, ale Indianka posiłkując się swoim doświadczeniem i znajomością psychiki koni oraz zręcznością manualną – dała radę się z tych chwilowych opresji wyjść obronną ręką.

Wszystkie konie szczęśliwie trafiły do stajni, gdzie grzecznie spędzą noc.

Jutro ma padać. No i koń po ucieczce rozbrykany, więc jest ryzyko, że wóz konny rozniesie w drobne drzazgi. Dzwonił miejscowy poczciwy chłop, który ma doświadczenie z końmi. Pomoże Indiance zaprząc konia do wozu, ale dopiero za jakiś tydzień. Poczekać, czy zaryzykować i samej spróbować zaprząc klacz? Może najpierw zaczepić ją do opony i z tą oponą pooprowadzać po podwórku? Myśl godna uwagi. Indianka przemyśli sprawę.

Poza tym ma sprawy papierkowe na głowie. Musi się nimi zająć najdalej jutro.

Ogólnie mówiąc, Indianka ma milion spraw i zadań do wykonania, więc jest nieco rozkojarzona od czego zacząć. Ostatecznie Indianka poczeka na tego chłopa. W dwójkę będzie raźniej przy koniu.

Coconing rancherski 2013


Jest pełnia lata zmiennego: raz gorącego, raz deszczowego, raz upalnego, raz chłodnego. Indianka z lubością przeciąga się przed komputerem patrząc przez okno na swoje śliczne, zielone podwórko i piękne rude słupy gęstej woliery.

Indianka od pewnego czasu odczuwa coś na kształt ludziowstrętu i zniecierpliwienia. Ma dosyć obcych na swoim rancho. Jedynie Czegewarę była w stanie stolerować na dłuższą metę z uwagi na trening koni i jego pracowitość. Ewentualnie mogłaby jeszcze ugościć kogoś, kto się zna na budowlance i pomógłby wstawić luksfery i załatać podłogę w paszarni.

Podczas gdy sąsiadujące agroturystyki zarobiają kasę na swoich gościach – Indianka zarobiła tylko masę niepotrzebnych problemów, które ciągną się po dziś dzień. Straciła psa, który urodził się na jej farmie i przeżył tu szczęśliwie 9 lat. Nie było warto stwarzać możliwości darmowego pobytu dla mieszczuchów. Nie potrafią tego docenić. Niektórzy z nich zachowują się jak ostatnie łajzy. Tak przynajmniej było w przypadku lesb. One nic co potrzebne na gospodarstwie nie potrafią zrobić, a jedyne co potrafią robić – to donosić, pomawiać, oczerniać i szkalować dobre imię oraz szykanować Gospodynię, która użyczyła im za darmo swój pokój oraz walory jej pięknego gospodarstwa. Ich największymi umiejętnościami są zawzięte i podłe nagonki internetowe. Podłe kreatury stać tylko na podłe zachowania. Wpuszczając na swoje prywatne włości i do prywatnego domu obce osoby bardzo się ryzykuje. Lepiej sobie to ryzyko odpuścić. Nie wiadomo, co za kanalia się może jeszcze przytrafić. Jak na razie – te dwie w zupełności wystarczą Indiance.

Czegewara ujeździł Indianę, wkopał większość słupów przed domem. Wykosił pokrzywy na podwórku i pod oborą. Mieszkał w namiocie, więc nie stresował Indianki w domu i nie naruszał jej prywatności. Mógłby sobie tu jeszcze pobyć. Teraz bardzo by się przydał do zwożenia siana z pola i do złożenia kosy. No, ale nie ma go. Indiance będzie trudniej poradzić sobie z Indianą bez niego, ale spróbuje. 

Przeciętny człowiek bez umiejętności treningu koni lub umiejętności budowlanych i wykończeniowych nie ma szans, by się tutaj wlisić za darmola na rancho Indianki na jej koszt.
Tylko dawni, zaufani goście, którzy tutaj już byli kiedyś mają szansę być ugoszczeni na Rancho. 

Jest też plus tego, że jest sama – nie musi gotować gościom obiadów i szykować śniadań oraz kolacji. Gdy jest sama – je kiedy chce lub nie je. Obecność wolontariusza, czy gościa w zamian za pomoc na gospodarstwie jednak zobowiązuje do wysiłku w tym kierunku i nie tylko. A tak, co prawda nie ma żadnej pomocy znikąd, ale też nie ma uciążliwych obowiązków wobec gości, bo jednak ten gaz i wkład do garnka dla gościa trzeba kupić póki co. Póki zwierzyna Indianki nie dojrzeje i nie rozmnoży się tak, by było całkowicie własne jadło na miejscu. Nad ogrodem też trzeba popracować od podstaw. Zbudować najpierw ogrodzenie i to nie małe. Musi być gęste i solidne, bo zwierzaków ci u Indianki dostatek i chętnie wchodzą w każdy zakamarek gospodarstwa. 

Tak więc Indianka pławi się w swym rancherskim coconingu :) Jest sama, dzięki temu spokojna, bez stresów i uciążliwości związanych z goszczeniem obcych na swojej posesji. Wieje niesamowicie. Siano na polu przewieje, ale musi je najpierw postawić na sztorc, bo je deszcze ubiły mocno.

No i miała kopać. Jest masa roboty. Ile zrobi – tyle będzie :) Trzeba przestać od siebie zbyt wiele wymagać. Pora wrzucić na luz i cieszyć się każdą naturalną chwilą na rancho. Oddać się Nirwanie :) Pora też posprzątać to co nasrały w życiorysie Indianki dwie wynaturzone lesby z miasta. Gdyby nie one – pies nie znalazłby się w niewoli za kratami, a  ona nie trafiłaby w tym roku do Giżycka po swego psa i nie zostałaby pobita przez policjantki i fałszywie oskarżona o rzekome naruszenie ich nietykalności. Gdy tłukły i szarpały Indiankę, to ją dotykały same. Więc kto komu co naruszył???

Rancho wychodzi ze strefy upublicznienia i dzielenia się swymi pięknymi zasobami naturalnymi  w strefę anielskiej, błogiej i spokojnej prywatności :) Czyli 3 letni okres goszczenia rozmaitych letników w zamian za pomoc na gospodarstwie odchodzi w przeszłość. Jego miejsce zajmuje upragniony spokój ducha Indianki i spokój Ranch'a :) 

Chłodny poranek


Ledwo 8 stopni w lipcu, to strasznie mało. Chłodno, jeszcze rosa, ale Słońce już w pełni świeci i zaczyna podnosić temperaturę..

Ponieważ jest tak chłodno, Indianka zacznie pracę od kopania.

Indianka przygląda się poczynaniom ekowioski w Barkowie realizującej projekt Akademia Bosej Stopy:
http://ekowioska.wordpress.com/2013/05/20/pierwsze-tygodnie-akademii-za-nami/#more-2584

Cieszy się, że tam warsztatowicze płacą słone kwoty za udział w warsztatach, podczas, gdy u Indianki mieli możliwość wzięcia udziału w rozmaitych warsztatach za darmo :D Skoro nie ceni się tego, co się dostaje za darmo – to niech się buli kasiorę :D Pracują całymi dniami i jeszcze za to płacą. Tak powinno być! hahaha :D

Indianka robiła duży błąd, że użyczała swoje rancho za darmo przyjezdnym z miasta.
Niewiele z tego korzyści, a masa problemów... Tam, w Akademii Bosej Stopy przynajmniej zarobią na przyjezdnych, albo chociaż zwrócą im się nakłady na organizację pobytu gości. Indianka robiła to samo u siebie całkowicie za darmo, mimo, że absolutnie nie stać ją na to, by sponsorować czyjekolwiek wakacje.

Z perspektywy kilkuletnich doświadczeń stwierdza, że sponsorowanie czyichkolwiek wakacji jest dla niej zbyt dużym ciężarem. Niemniej jednak, spotkanie tych różnych osób jakie tutaj się przewinęły było ciekawym doświadczeniem :)

niedziela, 21 lipca 2013

Zbieranie siana


Uffff... Indianka chciała sobie zrobić dziś nietypowy, bardziej świąteczny dzień, ale pogoda za dobra aby ją zmarnować, to znaczy - nie pada, trochę wieje – postanowiła zebrać ile da rady siana. Większość siana zmarnowane, ale i tak musi je zebrać z pola. Chociaż na ściółkę. Zebrała z pola część wałków siana i przerzuciła je widłami bliżej drogi polnej. Uzbierała 4 płachty kopiaste siana i zaciągnęła je po trawiastej drodze polnej na wóz drabiniasty, który służy za suszarnię. 

Wóz wcześniej ściągnęła na łąkę z podwórka i próbowała go wciągnąć na szczyt łąki, by nim zwieźć to siano z pola, ale za ciężko jej było i nie dała rady go wciągnąć pod tę górę, więc ustawiła go na dole łąki i składa na nim siano by doschło, bo wóz jest przewiewny. Pochmurnie. Zanosi się na deszcz. Pora uszykować dwie plandeki aby nakryć siano na wozie. Trzeba będzie dorwać Indianę, zaprząc ją do tego wozu i wciągnąć wóz z sianem na górę, na siedlisko i rozładować. 


Nowy wóz drabiniasty do zwożenia siana z pola :)
Kto pomoże zaprząc konia? :))
Indianka myśli o zrobieniu stogów siana na polu i przykryciu ich płachtami. Przydałyby się stojaki pod te stogi, aby siano porządnie doschło od spodu. Trzeba będzie naciąć trochę gałęzi, albo poszukać te, które już są nacięte. Może coś w polu zostało.

Wóz drabiniasty cały załadowany kopiastym stogiem siana i przykryty niebieską plandeką. Dwie plandeki siana Indianka też zaciągnęła wprost do paszarni. Już późno, ale może jeszcze z jedną plandekę przyciągnie, zanim komary zaczną ciąć.


Przyciągnęła :)

sobota, 20 lipca 2013

Piękno przyrody


Indianka ma wiele problemów wywołanych przez złych ludzi, ale niezmiennie cieszy ją piękno i dzikość otaczającej ją przyrody. Nie zamieniłaby się z żadnym mieszczuchem na miejsca. 



Życie miejskie jest takie płytkie, pozbawione treści i prawdy. Ludzie tam się ślizgają po powierzchni, nie żyją naprawdę. Tak jest w odczuciu Indianki. Owszem, życie w mieście jest łatwe i przyjemne. Ludzie tam są nastawieni mega komercyjnie i konsumencko do wszystkiego i wszystkich. Ale mają swojego wygodne mieszkania, stabilne prace i pensje. Nie muszą zbyt wiele się troskać o swój byt i dzień następny. Na wsi wszystko jest na głowie włościanki. Jest masa pracy do zrobienia przez cały rok. Nie ma świąt, wolnych niedziel czy sobót. Pracuje się cały czas. Jest tyle ciekawych rzeczy do zrobienia. Ciekawych, różnorodnych. Człowiek zdobywa coraz to nowe umiejętności praktyczne. Kreuje przestrzeń wokół siebie. Tworzy coś. Buduje swój raj na ziemi. To jest piękne.



Tylko to się liczy. Owszem, Indianka chciałaby dzielić swoje życie z bratnią duszą, ale miejscowa, a także przyjezdna hołota robi co może, aby do tego nie dopuścić.
Na podwórku przed domem leży stadko kóz. Takie białe elfy o smukłych kształtach :) Na stole przed domem stoją skrzynki z nasturcjami dopiero co rozsadzonymi. Trzeba jeszcze do nich dosypać żyznej ziemi i umieścić skrzynki wysoko na parapetach, aby zwierzątka Indianki ich 

nie zrujnowały. 

Nasturcje - piękne i jadalne :)



W piekarniku piecze się skromny obiad: ziemniaki z sosem dyniowo grzybowym.
Zapach potrawy roznosi się po całym domostwie. Za oknem znowu się wypogodziło.
Pora wciągnąć jedną ciężką skrzynkę do domu i umiejscowić ją wysoko! :)

Wichrowe Wzgórza


Dzisiaj wzgórza Indianki przypominają wichrowe wzgórza. Zerwał się silny wiatr. Wieje i pada zacinający z boku deszcz. Pada pod kątem :)



Indianka nakarmiła zwierzynę i przesadziła nasturcje tj. rozsadziła je. Z jednej skrzynki wyszły 4 fajne skrzynki z nasturcjami. Teraz trzeba je umieścić wysoko, aby żadne indiańskie zwierzę tych pięknych kwiatów nie zżarło :)




Pogoda dzisiaj zaiste zmienna. Na przemian deszcz i momenty rozpogodzenia.
Indianka przygotowała sobie stanowisko do malowania drewnianych trzonków narzędzi. Przyniosła drewnochron, pędzel do niego. Póki nie pada – przesadza rośliny w donicach. Gdy zrywa się wiatr i deszcz – robi coś pod dachem.
Trochę zgłodniała, więc pora na lunch.


piątek, 19 lipca 2013

Nowi osadnicy, a tubylcy


Znam jedną jedyną szczerą osobę, która wie oraz rozumie co się dzieje na wsi wokół nowoprzybylych osadników z miasta. Jak są postrzegani i traktowani bez względu na to, jakimi są ludźmi. Cieszę się, że Ją znam, bo Ona ROZUMIE moją sytuację i nie próbuje mnie pouczać jak inne nadęte babsztyle z miasta, które nie znając realiów wsi pieprzą trzy po trzy.

Nie próbuje też dawać mi durnych rad, jak babsztyle, które znają realia wsi, ale nie stać ich na gram szczerości. Zakłamane babska wolą roztaczać wokół siebie aurę sielanki - opowiadają o idealnych kontaktach z sąsiadami, o nienagannej współpracy. Wszystko jest u nich cacy i eleganckie. Nie mają żadnych problemów. One co prawda mają mężów, kasę i mnóstwo wsparcia od rodziny i inne profity oraz możliwości i ułatwienia życiowe, ale oczywiście nie dostrzegają różnicy w swojej sytuacji i mojej.

Natomiast ta moja dobra znajoma pochodząca z miasta, a mieszkająca na wsi - w przeciwieństwie do nich nie udaje niczego. Stać ją na pełną szczerość, dlatego mamy ze sobą wspólny język. Dobrą komunikację.

Rozmowa z Nią jest czystą przyjemnością, bo jest mądrą, dobrą osobą, doświadczoną Panią domu, matką, żoną, pracownicą osiadłą na wsi przed laty. To fakt – Oni mają siebie tzn. Ona ma kochającego, wspierającego ją męża, dzięki temu jest Im dużo łatwiej niż mnie. Niemniej jednak ona rozumie o czym ja piszę, gdy piszę o różnych nieprzyjemnych zajściach na wsi, bo oni przez to też przeszli. Ta "wiejska fala" też ich dotknęła w mniejszym, lub większym stopniu.

Jeśli chodzi o mnie – gdybym miała przy sobie kochającego, mądrego, rozumiejącego mężczyznę – otoczenie nie miałoby dla mnie żadnego znaczenia, bo mielibyśmy siebie. Ja się staram nie przejmować chamskim, nieżyczliwym otoczeniem. W zasadzie mam je w nosie. Staram się unikać jakichkolwiek kontaktów z tymi ludźmi, bo przekonałam się wielokrotnie, że nie warto. Na początku owszem, było mi niewiarygodnie przykro. Żadna szmata z miasta, która od czasu do czasu się mądrzy na moim blogu i próbuje mnie pouczać jak mam postępować z miejscowymi – nie ma pojęcia, jak bardzo przykro.

Jedynym wyjściem dla samotnej kobiety z miasta jest unikać kontaktów z miejscowymi wieśniakami. Jest 80 procent szans, że każda miejscowa relacja się dla niej źle skończy. Wieś jest okrutna. Środowisko wiejskie na Mazurach jest okrutne.
Nie spotkałam się z taką nieuzasadnioną nienawiścią nigdy wcześniej.

Moi Dziadkowie także mieszkali na wsi. Byli wspaniałymi, serdecznymi wieśniakami. Hojnymi, ciepłymi, życzliwymi, uczciwymi. Też tam jakieś były tarcia z sąsiadami, bo różni ci sąsiedzi byli. Był taki, co rozpijał Dziadka i Babcia się denerwowała, był taki, co wcinał się w ogród Dziadka i były niesnaski z tego powodu, byli tacy, co szabrowali w ogrodzie Dziadków. Na wsi nie da się uniknąć konfliktów, bo ludzie tam mieszkający są różni.

Ale Dziadkowie mieli też dobrych sąsiadów we wsi, mieszkających nieco dalej. Byli oni bardzo sympatyczni i życzliwie nastawieni.

Także gdy z Babcią szłam drogą do sklepu i spotykaliśmy co rusz jej sąsiadki – każda zagadała, zapytała o mnie, o moją Mamę. Zachwycała się wnusią :) Było miło. Tutaj tego nie ma. Tu jest inaczej.

Owszem, czasem ktoś tam coś się odezwie i coś zagada. Ale to nie to samo. Tam, w tej wsi podszczecińskiej czuło się, że ci ludzie faktycznie byli przyjacielscy. Tutaj jakoś te znajomości są takie płytkie, zdawkowe, mało lub nic nieznaczące.

Co z tego, że kobieta zagaduje mnie sympatycznie co u mnie słychać, jak jednocześnie jej facet okrada mnie, gdy tylko mu się nawinie sposobność?
I ta kobieta o tym wie. To jest taka lokalna obłuda i fałsz. Ja się tym brzydzę.

A może mi się tak wydaje że tutaj jest całkiem inaczej? Wtedy widziałam świat oczami naiwnego, dobrego, ufnego dziecka. Teraz widzę więcej. Może tam na tej podszczecińskie wsi też nie było tak idealnie? Nie było na pewno, skoro młodociany sąsiad zamordował dla pieniędzy sąsiadkę z bloku.

Jednak obraz jaki zapamiętałam z dzieciństwa różni się drastycznie od tego co doświadczam tutaj –  tam było ludzkie ciepło, sympatia, życzliwość i troska. Byli moi wspaniali Dziadkowie. Tutaj jest znieczulica i totalna obojętność na drugiego człowieka. Tam gdzie można coś pomóc lub iść na rękę – nikt ci nie pomoże, a gdzie jest sposobność aby zaszkodzić – zaszkodzi. Generalnie tutaj ludzie są wyjątkowo wredni. Ja mieszkając w mieście nie miałam takich nieprzyjemnych zajść jak tutaj na wsi nagminnie. Generalnie miałam spokój i życzliwość wokół siebie. Rzadko trafiał się jakiś nawiedzony oszołom, co na przykład tłukł mojego psa laską.

Tutaj rolas szczuł psami moje kozy. Kozy pogryzione, pokaleczone. Wyrwane oko, naderwane biodro. Policja i sąd zrobili tak, że rolas nie poniósł żadnych konsekwencji, a z zemsty za to, że złożyłam zawiadomienie - to ja zostałam w pewnym sensie ukarana, a nie ten, co krzywdził moje zwierzęta. Wtedy sprzedałam stado kóz z których miałam sporo mleka i niewielki dochód z racji utrudnienia zbytu (brak samochodu), wzięłam kredyt i założyłam sad, którym się też długo nie nacieszyłam, bo zaraz po posadzeniu wieśniaccy sąsiedzi ukradli mi ponad 220 drzewek owocowych.

Tutaj jest się zdanym wyłącznie na siebie. Samotna osoba uczciwa, porządna ma przechlapane.

Ja jestem monogamiczna. Bardzo się przywiązuję do garstki dobrych przyjaciół i wysoce sobie cenię ich przyjaźń. Sęk w tym, że nie każdy może być moim przyjacielem. Musi być dobra więź emocjonalna, dobre porozumienie, zaufanie, przyjaźń, życzliwość, żywa komunikacja, lojalność. Jestem wybredna pod tym względem. Dla mnie przyjaźń to coś głębokiego. To coś idealnego, pięknego. Nie nazywam przyjaźnią zdawkowej znajomości.

Przyjaciel to ktoś, na kim możesz polegać. Który ci rękę poda gdy trzeba. Który troszczy się o Ciebie. Dużo wymagam? Ale dużo z siebie daję. Więc dla równowagi bym chciała  w przyjaznej relacji mieć do czynienia z ludźmi, którzy też potrafią coś z siebie dawać. Dla mnie cenniejsza jest jedna dobra znajomość, niż 10 byle jakich.

Byle jakie mogą być przydatne, ale jeśli chodzi o przyjaźń, to wystarczy mi jeden bardzo dobry przyjaciel niż 10 zdawkowych lub fałszywych znajomych, lub zakochanych w profitach płynących ze znajomości ze mną. Taką koleżankę też kiedyś miałam. Kolegowała się ze mną głównie dlatego, że miałam fajnych, ciekawych znajomych mieszkając w mieście. Często coś się u mnie ciekawego działo. Odwiedziny osób z zagranicy, wspólne imprezy, wypady. Fakt, było fajnie i żywo.
Ale taka koleżanka to tylko koleżanka. Przyjaciel, to coś znacznie więcej. Nie przyjaźni się z tobą dla korzyści typu pożyczenie traktora czy kombajna, tylko dla ciebie samej, dla tego, jaką osobą jesteś i za co się lubicie i dobrze w swoim towarzystwie czujecie.

ODPOWIEDŹ na insynuacje Aśki, że ze mną coś jest nie tak, dlatego wieś jest wobec mnie wredna:


„A może to wynika z Twojego charakteru? Z tego, że chyba nie lubisz ludzi? Mieszkam na wsi od 5 lat. Byłam "miastowa". Wrosłam w naszą społeczność sama nie wiem kiedy. Na moich Sasiadów mogę liczyć w każdej sytuacji, a oni na mnie. Wspieramy się z dziewczynami ( starszymi ode mnie o ładnych parę lat", spotykamy się na kawę, plotki i winko, załozyłysmy stowarzyszenie wiejskie, wybrali mnie na prezeskę, bo uznali, że z racji zawodu mogę trochę więcej umieć załatwić. Budujemy piec chlebowy, wyremontowaliśmy kaplicę ( pracowałam ramię w ramię z ludźmi, którzy nie mieli dobrej opinii - ot, skierowani na prace interwencyjne z gminy, miejscowi, którym się w zyciu nie poukładało. I pracowalismy razem po kilkanascie godzin na dobę, żeby zdążyć przed mszą dożynkową. A musieli odpracowac po 3 godziny dziennie. Ale pracowali, bo poprosiłam. Ludzie są wszędzie tacy sami. Czy to na wsi, czy w mieście. Są wśród nich złodzieje, są wyzyskiwacze ( jak mój były, niedoszły szef ), są oszuści, ale są i ludzie uczciwi, porzadni i zwyczajnie dobrzy. I uwierz mi - tych jest więcej. Trzeba się tylko trochę otworzyć. I uszanować drugiego człowieka, a wtedy on uszanuje ciebie. Nawet tego, co popija piwko pod sklepem. Jak nasz pan Zdziś - lekko niepełnosprawny, z problemem alkoholowym, ale dobry człowiek. I z całego serca Ci życzę, żebyś na takich, dobrych ludzi trafiała. A może oni są obok Ciebie - tylko Ty nie dajesz im szansy.Asia „


Asiu – bredzisz. Odpierdol się od mojego charakteru i nie doszukuj się dziury w całym. Ja mam bardzo zgodny charakter z natury. Ja jestem bardzo dobrą, porządną osobą. Idealistką. Reaguję ostro, gdy ktoś robi mi krzywdę. Mam prawo tak reagować. Zabronisz mi? Jakby tobie ktoś robił krzywdę, to byś stała jak mumia i nie regowała? Ja reaguję. To, że ty trafiłaś lepiej – to nie jest żadna twoja zasługa. Masz faceta. Samo to, sprawia, że mężowie twoich koleżanek współpracują z tobą, pomagają ci – bo nie jesteś zagrożeniem dla tych bab mając męża.

Ja nie lubię ludzi? Porąbało cię? Czy ktoś, kto nie lubi ludzi wychodzi im naprzeciw, otwiera się tak jak ja się wobec nich otwierałam? Chodzi do nich na gospodarstwa by ich poznać? Zaprzyjaźnić się? Ja się przyjaźniłam tutaj z kilkoma rodzinami gdy przyjechałam. Przynajmniej z mojej strony to była przyjaźń. Z ich strony może tylko ciekawość. Nie znasz moich początków tutaj. W związku z tym, że miałam ich za przyjaciół, a jako przyjaciele mnie zawiedli – przestaliśmy się przyjaźnić. Potem doszły z ich strony (ze strony niektórych z nich) plotki które zaczęły żyć własnym życiem i wypaczyły mój obraz plus niektórzy z nich świadomie działali na moją szkodę np. w temacie drogi. Były też pomówienia ze strony parki, która mieszkając u mnie za friko okradała mnie więc w końcu ich wyprosiłam z mojego domu. Zrobili z siebie ofiary pokrzywdzone przez burżujkę z miasta i napuścili na mnie całą wieś. Więc o czym ty piszesz?

Pracowałaś z pracownikami interwencyjnymi? I co z tego? Ja też. Razem wycinaliśmy krzaki na zarośniętej drodze pod moim gospodarstwem. Wiesz jak się skończyła współpraca? Zazdrosna sołtyska posądziła nas o kradzież rzekomo jej drzewa i napuściła na nas policję. Do tego momentu moja współpraca z tymi pracownikami interwencyjnymi była idealna. Opierdzielali się jak to pracownicy interwencyjni, ale mimo wszystko odwaliliśmy kawał dobrej roboty i droga stała się przejezdna przynajmniej dla traktorów.

„Trzeba się tylko trochę otworzyć. I uszanować drugiego człowieka, a wtedy on uszanuje ciebie.”
Wybacz Asiu, ale gówno prawda. Tutaj istnieje coś takiego jak fama, mafia – solidarność przeciwko obcym. Jak złodziejska parka ze mną zadarła – to wszyscy przeciwko mnie się obrócili. Jak inny typ ukradł mi siano z pola – to też wiocha przeciwko mnie była.

Gdy jeden człowiek z okolicy przyszedł do mnie do pomocy w zamian za mieszkanie i wyżywienie – to tak długo mu gadali aby się na mnie wypiął, aż się wyprowadził. No fakt – u mnie nie było picia i krucho z paleniem, bo nie stać mnie było aby mu papierosy fundować ani na piwo dawać. Poza tym nie było mu źle, tyle że on lubi wypić, a tutaj picia nie ma.

Tutaj, gdy jedna rodzina się ze mną tak naprawdę przyjaźniła – bardzo się lubiliśmy – to aby uniknąć nacisków i prania mózgu ziomali ze wsi – polami do mnie chodzili, aby inni tego nie widzieli i nie mieli powodu do pierdolenia.

Tutaj otwieranie się na innych ludzi nie działa. Jest nieważne. Szacunek? Nie istnieje. Nikt nie szanuje tutaj samotnych kobiet z miasta. Choćby były święte jak Matka Teresa – samo to, że jest sama – to już powód do tworzenia złośliwych, ordynarnych plot.

Miejscowi ludzie uczciwi, porządni i zwyczajnie dobrzy – nie zaprzyjaźnią się z tobą, bo się będą bali nacisków wiochy. Wiocha narzuca takim ludziom swoją wolę. Ci ludzie są bezwolni. Mimo, że możesz mieć z takimi porządnymi ludźmi dobre układy – to wiocha zrobi wszystko, aby je popsuć.

Każda potencjalna znajomość jest skażona pomówieniami, oczernianiem.
Każdy neutralny człowiek wiedząc, że jesteś z miasta – będzie się wobec ciebie zachowywał jak ostatnia świnia. Bo jesteś sama, bo nie masz układów, bo nie dajesz łapówek, bo nie masz pieniędzy lub bardzo niewiele.

Gdy np. daję ogłoszenia że chcę kupić siano lub słomę – to jak ktoś lokalny zadzwoni z ofertą przystępnej ceny – to gdy się dowiaduje że to ja mam kupić – to podnosi podwójnie cenę i robi problem z transportem, wiedząc, że ja nie mam swojego.
Po prostu to są wszawe łajzy. Nie ludzie. Ludzi ja lubię. Łachudr nie lubię. Ty lubisz? Wątpię. Zostań sama na wsi, bez kasy, a zobaczysz co się wokół ciebie będzie działo. Jak się zmieni sytuacja na niekorzyść.

Jak sobie nie dasz rady – będą się śmiali. Jak dasz sobie radę – będą szydzili.
Cokolwiek  nie zrobisz – będzie to według nich źle.

Wierz mi, to nie jest przyjemne, więc wolę sobie odpuścić takie relacje.

A inni osadnicy z miasta? Tutaj ich jest niewielu. A ci co ich znam – to są to egoiści niezainteresowani ani przyjaźnią, ani współpracą. Ba, potrafią ci okazać nawet swoją nieuzasadnioną nieżyczliwość, a nawet wrogość.

Więc samotna kobieta z miasta przyjeżdżając na wieś musi być świadoma tego, co ją tutaj czeka. Będą różne próby zagarnięcia tego co jej. Będą oszustwa, naciąganie nagminne, podłe traktowanie. Ohydne pomówienia, ploty ordynarne, chamskie, wulgarne. Bez względu na to jaka jest. Ludzie na wsi są jak harpie. Rwą na tobie żywe mięso, byle dobrać się do wszystkiego co twoje. Osaczają cię jak wilki owcę.
Taki instynkt prymitywny prymitywnych ludzi. Masz przykład z moimi końmi i psem. Myślisz, że te kontrole to dla dobra zwierząt? Zejdź na ziemię. Chodzi o przejęcie za friko czyjegoś cennego inwentarza pod pretekstem niby jego dobra. Tutaj się nie pomaga. Tutaj się krzywdzi samotne kobiety.

„Ty nie dajesz im szansy” – bredzisz Aśka. To oni nie dali mi szansy. Więc odczep się ode mnie. Ja jestem dobrą, porządną osobą. Sęk w tym, że tutaj się takich nie ceni, nie szanuje i nie traktuje życzliwie ani dobrze.

Owszem, trafiają się osoby życzliwe, które zamienią z tobą parę życzliwych zdań. Ale to niewiele takich osób tutaj jest i nie sąsiadują one ze mną.



Internet wisi

No, Internet przerywa i nie działa coraz częściej. Coś się dzieje z siecią?

Indianka nie może odpowiedzieć na GG swojej przesympatycznej koleżance z drugiego końca Polski na jej ciekawą relację z wolnego dnia od pracy państwowej.

Chłód nadchodzącej nocy sprzyja pracom we wnętrzu domu. Indianka trochę zmyła naczyń, spaliła większość drewienek i papierów. Ale po całym dniu pracy jest już zmęczona i chce się położyć. Nawet nie ma siły się wykąpać. Jeszcze musi zgarnąć drób do domu, bo noc będzie chłodna. Tylko 7 czy 9 stopni. To za mało dla kurcząt i gąsiąt. Trzeba je ewakuować.

Plan pracy

Na jutro Indianka zaplanowała sobie konserwację narzędzi, siew warzyw w doniczkach, rozsadzanie kwiatów i oczywiście prace kopawcze. Z rana ma zamiar zacząć od prac kopawczych. Potem, gdy się zmęczy lub będzie bardzo padało – zajmie się malowaniem trzonków drewnianych od narzędzi ogrodowych i gospodarczych. Zaimpregnuje je rudym drewnochronem. Ma nauczkę, że drewno niezabezpieczone w warunkach polowych szybko murszeje i pęka.

Drewnochron szczęśliwie się znalazł w graciarni. Jest go sporo. Wystarczy do pomalowania wozu konnego i kilku słupków ogrodzeniowych. W zasadzie powinna zużyć go w całości na produkcję słupków, bo słupki są pilnie potrzebne. Ale na trzonki narzędzi wiele tego specyfiku nie pójdzie, więc warto je przemalować.

Leje


Indianka uwielbia jedno z najorygilnalniejszych słów polskich: „dżdża”. Nie ma zamiaru tłumaczyć nieukom co to jest „dżdża”. Chodzili do szkół, to powinni to wiedzieć od dawna. Dżdża zamieniła się w deszcz dość obfity. W obliczu zmieniającej się aury pogodowej Indianka została w domu, by przyszykować sobie narzędzia do pracy, na które to szykowanie szkoda jej czasu, gdy pogoda jest sucha i dobra do pracy na zewnątrz. Porządnie naostrzyła osełką śmigło wykaszarki. Znalazła odpowiedni gwóźdź do nowych grabi i umiejętnie go przybiła. Lśniąco jasnozielone grabie stabilnie trzymają się na drewnianym trzonku. Nalała pełny zbiornik paliwa do wykaszarki. Jest gotowa do kontynuacji sianokosów. Tymczasem deszcz ustąpił.
Być może dalej dżdży. Na razie nie wyjdzie, bo ją opanowała wielka senność. 
Wypije herbatę, trochę się położy i może po krótkiej drzemce wrócą indiańskie siły do kopania dołków pod słupy ogrodzeniowe.  

Synonimy (wyrazy bliskoznaczne) słowa dżdża: mżawka, wilgoć.
liczba pojedyncza
  1.  dżdża
  2.  dżdżi
  3.  dżdży
  4.  dżdżć
  5.  dżdżcią
  6.  dżdży
  7.  dżdżo

liczba mnoga
  1.  dżdży
  2.  dżdży
  3.  dżdżom
  4.  dżdży
  5.  dżdżami
  6.  dżdżach
  7.  dżdże


Dżdży


Dziś pochmurno. Indianka miała nadzieje, że dzisiaj będzie tak upalnie jak wczoraj i będzie mogła zebrać chociaż część siana zostawionego w polu przez kosiarza. Miała nadzieję, że chociaż część siana da się uratować. Niestety – wszystko zgnite, a pogoda dżdżysta. Dobry dzień na prace kopawcze. Indianka od rana zgrabiała wczoraj ukoszoną przez siebie wykaszarką trawę i ładowała na taczkę. Zwiozła w sumie dwie taczki przewiędniętej, lekko przeschniętej trawy. Do paszarni, do doschnięcia, bo na dworze dżdży. W paszarni ułożyła to półsiano na drabinie wiszącej nad podłogą, by dobrze doschło. W paszarni jest przewiew, więc za kilka dni to półsiano powinno być całkiem suche i gotowe aby wnieść je na strych paszarni.

Obejrzała od spodu to siano co kosiarz skosił i zostawił w polu na zmarnowanie.
Od spodu czarna zgnilizna. Pleśń. Grzyb. To już się na nic nie nada. Tylko kompost.
Przykra sprawa. Indianka ma kolejną nauczkę, aby nie wchodzić w żadne interesy z miejscowymi wieśniakami. Okropni są. Bez sumienia. Jak tak można naciągnąć biedną, samotną kobietę na majątek i koszty i zmarnować jej siano w polu? Pozbawić zwierząt paszy na zimę??? Bezczelność najwyższego stopnia. W dodatku to zgniłe siano nie może zostać w polu. Musi je sprzątnąć. Musi je całe zebrać na kompost. Wywieźć choćby taczką. Dodatkowa robota dla Indianki. Kosiarz nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności za swoją spartoloną robotę. Ani się pokazał, ani się odezwał. Ma głęboko w dupie.

Indianka wróciła do domu, by pościelić gniazda kurczętom i gęsiętom oraz nakarmić je świeżą trawą oraz sypką karmą. Kurczęta były już po kilkugodzinnym wybiegu, więc zadowolone chętnie wskoczyły do swego gniazda. 

Suczka nakarmiona. Kicia też. Suczka dostała karmę i chleb, kicia karmę i myszy.
Przed domem wylegują się kozy oraz pasie się Dakota. Indiana i pozostałe konie najedzone śpią w stajni.

Indianka zrobi sobie obiad i zabierze się do kopania dołków pod nowe słupy ogrodzeniowe. 

Wschód Słońca

Indianka wstała dziś o 4,44 – wystarczająco wcześnie, by ucieszyć swe oczy wschodem Słońca. Wypuściła kicię na dwór, dała suce coś do jedzenia.

Wstawiła chleb do pieczenia. Zajrzała do Internetu jaka dziś pogoda ma być i wróciła na chwilę do łóżka, bo czuje się zmęczona/niewyspana.

czwartek, 18 lipca 2013

Goście vegańscy

Indianka właśnie po długim i pracowitym dniu ułożyła się do snu, gdy nagle rozbudził ją ryk wjeżdżającego na jej podwórko samochodu. Czym prędzej się ubrała i wyskoczyła zobaczyć kto to? Czyżby kosiarz przyjechał dokończyć robotę?

Ale nie. Na podwórku stał znajomy oryginalny jeep. To lokalny veganin z przyjezdną veganką (tak na oko veganką – Indianka nie zdążyła się zapytać, czy veganka, ale wyglądała na vegankę – czyli szczupła i mizerna oraz w hippisowskich ciuchach) oraz jej dzieciaczki - podobnie odziane. Chciały zobaczyć indiańskie zwierzaczki. Zobaczyły i nawet poczuły :) Zwłaszcza malec miał przyjemność poznać się bliżej z Sabą ;) Akcja była błyskawiczna, na szczęście psisko nie zjadło małego.

Potem wypili razem kawę i porozmawiali troszkę. Indianka pokazała maluchom swoje zwierzaczki. Veganie zachwycali się, jak owce Indianki pucowały im jeepa uwełnionymi tyłkami. Owieczki są przesympatyczne. Dały radę oswoić sukę Sabę w tydzień.

Przyglądając się wygłodzonym veganom Indianka nabrała ochotę na drugie udko, które sobie dziś upiekła na obiad. Zatem na kolację – kurczaczek pieczony z ziemniakami :)

Ewakuacja

Rano było pochmurno. Indianka poszła na zieloną łąkę ukosić świeżej trawy na siano.

Skosiła ile dała radę. Zużyła cały zbiornik paliwa. Teraz trawa szybko schnie, bo upał. Słońce znakomicie suszy trawę na siano.

Po powrocie z łąki wypuściła cały drób na podwórko. Wszystko latało i się radowało przez jakieś półtorej godziny lub dwie, aż nadleciały drapieżne ptaszydła i usadowiły się wysoko na drzewach naprzeciw siedliska. Indianka pośpiesznie ewakuowała cały drób, z wyjątkiem upartej i doświadczonej zielononóżki oraz zadziornej perlicy.

Większość kurcząt też zgarnęła. Nie wszystkie się dały, ale te, co zostały na podwórku kręcą się pod domem. Jednak, nie jest to bezpieczne miejsce.

Póki Indianka jest obok, tak sobie mogą dreptać, ale gdy opuści podwórko by iść na łąkę lub do domu – to trzeba będzie je zgarnąć.

Uszykowała sobie obiad. Teraz się piecze w piekarniku elektrycznym, bo kuchenka gazowa bez gazu. Ostatni kupny jeszcze kurczaczek, a właściwie dwa udka. Kupiony ze względu na mięsożernego Czegewarę, aby było czym karmić trenera koni.

Do obiadu ma stare ziemniaki. Ale w przyszłym roku posadzi sobie zagon ziemniaków aby mieć swoje młode ziemniaczki. W tym roku jeszcze czeka ją dużo grodzenia i innych obowiązkowych prac. Ma za dużo rozmaitych zwierząt, aby cokolwiek z warzyw się uchowało w ich obecności, dopóki to całe ruchliwe towarzystwo chodzi wszędzie i skubie wszystko co im w pyski, pyszczki i dzioby wpadnie. Trzeba grodzić szczelnie.

Młode kurki jeszcze się nie niosą. Powinny się już nieść. Czasem się zdarzy jajo od starej kury i jajeczko od młodej kurki. Być może jakiś zwierz podbiera jajka. Powinno być ich więcej. A może kury zjadają te jaja? Trzeba kurom nowe gniazda zbudować, takie wysoko położone. i sypnąć kredy pastewnej. Dzisiaj jedna z kur na dworze zniosła jajo – gdzieś w chaszczach. Nie do znalezienia. Pora wykosić chaszcze wokół domu, aby lisiura się pod dom nie podkradał.

Kicia wyleguje się  na jej ulubionym monitorze. Monitor grzeje ją w brzuszek i kici widać to pasuje. Zwłaszcz zimą ukochała sobie to miejsce do wylegiwania się :)

Obiadek się piecze. Gdy się upiecze – Indianka pożywi się, bo ssie ją straszliwie. Całodzienny ruch na świeżym powietrzu dodaje apetytu.