niedziela, 28 grudnia 2008

Narodziny i śmierć koźląt...

Rano wielki owczarek niemiecki przywałęsał się na moje podwórko i ujadał wściekle i rzucał się do kóz. Mietek przegnał psa i zamknął koziarnię, ale niestety - jedna z kóz poroniła. Wcześniaki. Maleńkie. Jedno małe po paru godzinach zmarło, drugie następnego dnia.

Szkoda, bo ładne kózeczki były. Z długimi uszami - znaczy saaneńskie, te wysokomlecznej rasy.

Muszę się wziąć za te wałęsające się psy sąsiadów-wieśniaków. Te ataki cudzych psów na moje zwierzęta muszą się skończyć.

Cały dzień coś robiłam. Rano zrobiłam obrządek zwierząt, nabiłam klapę na okienko.
Zabiłam deskami wygryzioną przez psa-przybłędę dziurę w drzwiach do obory gdzie mieszka jedna z moich suk.

Zrobiłam obchód. Sprawdziłam ogrodzenie i ile drzewa leży na mej ziemi. Mietek targał taczką to drzewo pod dom. Zrobiłam kilka świeżych fot.

sobota, 27 grudnia 2008

Poświąteczny spokój

Dziś poświąteczny spokój. Mietka od wczoraj rana nie ma. Wybył na wieś do ziomali. Nawet się nie odmeldował, ale obrządek poranny przy zwierzynie raczej zrobił, bo by inaczej wyła w niebogłosy gdyby jej nie wypuścił do wodopoju i nie dał jeść. Poza tym dzień czy dwa dni wcześniej Mietek dostał ode mnie zielone światło na wyjście jakby chciał iść do kościoła i ogólnie było powiedziane, że święta i wolne ma. Ale muszę mu zwrócić uwagę, by się tak nie ulatniał bez słowa. Tyle, że mógł myśleć, że śpię i może nie chciał mi przeszkadzać. No i dobrze, że zamknął drzwi szczelnie – na skarpetę... :D

Ja natomiast wczorajszy dzionek spędziłam głównie w łóżku na przemian przeglądając sobie opisy drzewek owocowych i jednym okiem oglądając TV. Ubawił mnie film o konfrontacji stylów życia odległych kuzynów z rodziny Sniderów. Jedni Sniderowie z Los Angeles – sztywniacy miejscy, a drudzy hippisowskiego typu Sniderowie z głębokiej wiochy. Ci z wiochy mieli zabawną, swoistą filozofię i sposób życia, ale byli szczęśliwi ze sobą. Taki trochę rodzaj rodziny Adamsów :D Trochę mi pokrewne dusze, zwłaszcza gdy z gara wychynął łeb kozi :D

Ci drudzy z Los Angeles – byli przeciętnymi mieszczuchami. Nudni, rozkapryszeni i wypaleni. Ich wiejscy krewni tchnęli w ich życie dużo pozytywnej energii i ożywili ich zamierający związek.

Za to kocham Amerykanów – za ich bogatą, wyzwoloną, nieskrępowaną różnorodność. Mimo tych skrajnych różnic, Amerykanie potrafią się między sobą dogadywać i przyjaźnić. Każdy żyje jak chce i każdy ma tam swoją szansę, by zrealizować swój American Dream. A ścieżki do tego prowadzą różnorakie.

Dzisiaj nadal sama. Mietek jeszcze na wsi. Z rana wstałam i zrobiłam obrządek, a potem obchód. Nic tak konia nie tuczy jak pańskie oko – jak mówi przysłowie. No i oczywiście brama wjazdowa rozpierdzielona na maxa.
A mówiłam Mietkowi by sprawdził czy szkółkarze zamknęli. W lesie znalazłam sporo suchego drewna – wiatrołomy oraz nacięte i porzucone przed laty pniaki. Jest co zbierać. Na razie obejdzie się bez docinania drewna. To co leży w moim lesie to jak się dokładnie wyzbiera to starczy na większość zimy.

Poza tym teraz gdy zieleń opadła i widać co w tym lesie jest, to stwierdzam, że niewiele tam drzew. Nie wygląda mi to na hektar lasu. Raczej na sporadyczne zadrzewienia tu i ówdzie. Jak się usunie te wiatrołomy, uschnięte drzewa i gęste krzaczory – to tam niewiele tych drzew zostanie. Teren podmokły. Czarny bez by dobrze rósł. Dosadzę na wiosnę. Owoce czarnego bzu to wspaniałe lekarstwo na przeziębienia. Będę robić soki, wina i nalewki z czarnego bzu. Może mi tam moja ulubiona borówka amerykańska urośnie? Trzeba by sprawdzić odczyn gleby. Ale teren podmokły to raczej kwaśny i powinna się udać.

Przy okazji tego spaceru znalazłam jeszcze dwa drzewka bzu czarnego na mojej ziemi, ale niestety zmasakrowane przez kozy. Trzeba będzie przyciąć – może się odrodzą z korzenia.

Od tej nadchodzącej wiosny kózki będą na uwiązach znowu. Koniec z ogryzaniem drzew, zwłaszcza tych pożytecznych.

Zamknęłam bramę wjazdową i trochę poprawiłam ogrodzenie. Wróciłam do domu. Ugotowałam zupę ogórkową.
Potem przycięłam deseczki na wytłuczone okienko u koni. Deseczki przeszlifowałam i nabiłam na okienko, wcześniej dokładnie usunąwszy szkło z ramy. Zgrabnie mi to okienko wyszło, ale niestety okazało się, że okienko nie ma zawiasów do powieszenia na krukach. Konie wygryzły albo wypchnęły je. Teraz zastanawiam się jak to okno powiesić. Mam już koncepcję jak to zrobić, ale to już na jutro, bo dziś już ciemno, a mnie znowu coś zmogło. Myślałam, żem zdrowa już, ale po tym dzisiejszym spacerze mało płuc nie wypluję takiego kaszlu dostałam.

Jutro spróbuję wymienić okna – powiesić w miejsce tego wytłuczonego jakieś inne całe, a to okienko zabite deseczkami nabiję w innym miejscu, gdzie światło nie jest tak niezbędne i gdzie okienko nie musi się koniecznie otwierać.

Przy okazji obrządku zauważyłam, że drzwi do obory gdzie rezyduje jedna z suk są przegryzione na wylot i jest tam już tak duża dziura, że mały kundel Naruszewiczowej może wleźć do środka, więc i tam nabiję deskę lub dwie by załatać dziursko. Ale to już jutro, bo dziś już ciemno, a jam śpiąca.

U krów też drzwi ogryzione i przydałoby się i tam nabić deskę, ale nie wiem czy znajdę jakąś, bom zupełnie bez desek jest. Może jakiś skrawek znajdę.

Sylwester zbliża się wielkimi krokami. Zupełnie mnie to nie rusza. Spędzę go w łóżku, nawet nie wiem czy zechce mi się włączać TV by śledzić coroczne odliczanie itp. Znając na pamięć oklepany do znudzenia repertuar TV – chyba nie włączę... Raczej pośmigam sobie po internecie. Ciekawszy jest.

Czy jakoś szczególnie uczczę Sylwestra? Niekoniecznie. Oleję ten dzień. Może upiekę jakieś dobre mięsko i ciasto, by pierwszego dnia nowego roku było co zjeść porządnego. Jaki pierwszy dzień nowego roku – taki cały rok. Także raczej skupię się na zaplanowaniu pierwszego dnia nowego roku. Niech będzie obfity, dostatni, ale i pracowity. Dużo pracy mnie czeka w tym nowym roku.

18:00
Mietek wrócił. Oczywiście zawiany. No cóż – ten naród tak tutaj funkcjonuje. Większość pije i w święta i bez święta.

czwartek, 25 grudnia 2008

Boże Narodzenie 2008

Wczoraj Wigilia. Dzisiaj pierwszy dzień świąt. Chociaż dla mnie pierwszy dzień świąt to Wigilia.
Jeszcze we wtorek kupiłam drzewka. Od razu je zadołowaliśmy. Następnego dnia nałożyliśmy kaptury z worów coby zabezpieczyć przed zającami. Potem szykowałam jedzonko. Stworzyłam nową potrawę – Piekielne Medaliony. Z najlepszej polędwicy wołowej kotleciki nafaszerowane chilli, czosnkiem, ziołami. Panierowane w jajku i tartej bułce. Zrobiłam też sałatkę. Podstawa taka sama jak tradycyjnie, ale dodałam zielonych oliwek, które domyślnie przysłała mi kuzyneczka Ewunia. Pamiętała, że uwielbiam zielone oliwki... ;)

Zapas karmy dla psów przywiozłam razem ze szkółkarzem, bo musieliśmy jechać do Olecka wydrukować umowę i wybrać kasę z bankomatu. Teraz mam zapas jedzenia dla nas i zwierząt na całą zimę.
No, tylko psom będę musiała jeszcze dokupić karmy, ale na razie mam to z głowy na ok. dwa miesiące.
No i muszę mąki dokupić do pieczenia chleba. Natomiast mam sporo mąki do wypieku ciast i bułek.
Kupiłam piekarnik specjalnie do wypieku ciast i bułek. Powinnam go dostać jeszcze w tym roku.
Kupiłam też nowy automat do wypieku chleba – duży. Z niego chleb starczy nam na dwa dni.
No i nową praleczkę wirnikową, bo ta poprzednia popsuła się. Na piecu stoją potężne gary z gorącą wodą.
Trzeba wykorzystać te wodę i poprać rzeczy. Opału mamy nieco – do końca świąt wystarczy, ale po świętach będę musiała wyruszyć z piłą dociąć drewna na opał. Jestem prawie zdrowa, więc dam radę. Przez święta porządnie wygrzeję się to szybciej wyzdrowieję.

Dzisiaj loose blues. Siedzimy w domu. Tylko rano Mietek wypuścił zwierzynę by napiła się, pościelił zwierzakom na czysto i dał jeść. Teraz cały dzień on ogląda sobie TV, ja klikam na kompie odpisując przyjaciołom i znajomym.

niedziela, 21 grudnia 2008
Wczoraj ubrałam choineczki.
Dzisiaj upiekłam świeży chleb i ciasto. Przydałby mi się duży piekarnik, to bym bułki i różne ciasta jednocześnie piekła.

piątek, 19 grudnia 2008

Wyprawa do Olecka

Byłam w kilku punktach miasta. Wróciłam obładowana torbami po uszy. Najważniejsze zdobycze tego dnia to 3 rozbrajające, śliczniutkie świerczki – miniaturki, które będą robić za choinki w święta, a po świętach pójdą na glebę, a jak da się je wkopać to - w glebę.

Ogólnie dzień udany - miłe kontakty z narodem z wyjątkiem zetknięcia z jednym parszywym skunksem na sam koniec dnia co mi zepsuł dobry humor swoją obrzydliwą chciwością i cwaniakowaniem.

Dzień nieco męczący, a na pewno męczący powrót z ciężkimi tobołami. Niby niewiele czego kupiłam, ale suma summarrum ciążyło mi bardzo, a zwłaszcza bardzo niewygodnie się wracało przez pola z tymi czterema wielkimi torbami.

W ciemnościach przez pastwiska wiodły mnie jasne smużki przyprószonych śnieżkiem wydeptanych latem krowich ścieżek.

środa, 17 grudnia 2008

Bezsłoneczny dzień

Wpadł listonosz z listami - niestety - nie dał się przekabacić by jednak dowieźć mi tę kaszę... Skarży się na wielkie tłumy w marketach. Będę musiała jakoś inaczej sobie poradzić.

Dzień bezsłoneczny. Zajmuję się kuchnią. Pomocnik oporządził bydło i wywozi taczką obornik do sadu. Tam jest bardzo jałowa ziemia. Trzeba dobrze ją nawieźć, aby mi te drzewka owocowały.

wtorek, 16 grudnia 2008

taki sobie dzień...

Vet był. Sprawdził cielaki. Przywiózł cukier i olej - zapasy na zimę. Dałam mu kilka jaj za przysługę. Ledwo 9 sztuk uzbierałam, bo wczoraj znajoma kupiła wszystkie jaja jakie miałam, a dzisiaj kury jeszcze nie zniosły wszystkiego co mają dzisiaj znieść.

Jeszcze brakuje mi co najmniej 60 kg kaszy dla psów. Listonosz nie przywiezie - jest zawalony paczkami i nie ma miejsca w samochodzie. W sklepach kolejki - nie ma czasu stać po kaszę dla mnie.

Będę musiała pojechać sama do Olecka, ale na razie to nie jest możliwe.

Dobrze, że chociaż weterynarz przywiózł część zakupów.

Na dworze szaro, ponuro - ogarnął mnie smutek... Kicia przyszła się poprzytulać.
Jedna suka urwała się wczoraj z uwiązu i przyszła na ganek spać.

"A gdzie jest KOT?" - przeraziłam się widząc sukę na ganku, na którym moment wcześniej była moja ukochana kicia. Sekunda namysłu - gwałtownie podniosłam głowę w górę i ku mojemu ubawieniu ujrzałam kocicę spokojnie siedzącą sobie na belce pod sufitem ;)))))))
Na szczęście kicia ma reflex - pomyślałam z ulgą... ;)

Wyprowadziłam sukę z ganku na dwór i kicia pośpiesznie zeszła z belki skrzętnie ewakuując się do mieszkania.

Mietek krąży po ziemi zbierając wiatrołomy na opał. Sporo ich się uzbierało przez te lata, bo nigdy w sumie nie były zbierane, a to też drewno dobre na opał.

Gdy wyzdrowieję, pójdę naciąć świeże gałęzie i odrosty na opał. Teraz próbuję się wykurować.

Jestem dzisiaj rozbita psychicznie. Spróbuję nad tym zapanować. Znalazłam ciekawą stronkę w internecie, która mnie zainspirowała do sprzątania i aranżacji mojego wiejskiego mieszkania.

Wstanę i coś porobię, póki jasno. W piecu ogień wygasł - trzeba napalić.

Zwierzyna kilka dni mnie nie widzi i stęskniła się. Podchodzi pod okna kuchni próbując mnie wyśledzić w środku... ;)

Ten dzień to nie taki szary i ponury jak mi się wpierw wydał.
Wyjrzałam za okno – a tam nie szaro i ponuro, lecz beżowo-zielonkawo.
Zabrałam się za porządki, głównie w kuchni. Zrobiło się więcej miejsca.

Na korytarzu zebrałam rozsypane przez Mietka zboże. Trzeba gdzieś je upchnąć, bo zawadza.
Ugotowałam obiad. Napaliłam w piecu. Słabo się pali w tym piecu dziś. Coś się piec nie może rozkręcić.

Wieczorem piec w końcu tak się rozbujał, że nagrzał nie tylko powietrze w domu, ale i wielgachne kotły z wodą do zmywania i kąpieli. Nazmywałam kolejną partię naczyń i garnków, a potem wykąpałam się w wielkiej misce przy piecu i umyłam głowę. Cudownie było... Piec przyjemnie grzał, woda gorąca. Wyparzyłam się dokładnie.
Miliony bakcyli ukatrupiłam z wielką przyjemnością ;)

Teraz siedzę sobie w łóżeczku czyściutka, pachnąca i suszę me długie, jedwabiste włosy... frajda :)
Taka kąpiel świetnie poprawia samopoczucie fizyczne i psychiczne. Chandra zblakła i prawie została zapomniana w oparach gorącej kąpieli... Moja przyjaciółka ma rację, twierdząc, że na chandrę najlepsze lekarstwo to zrobić sobie dzień piękności – rozpieszczać się i poświęcać wszelkie starania tylko sobie.
Muszę sobie to zapisać by pamiętać o tym – zawsze gdy mnie dopada smutek – muszę brać gorącą kąpiel, coby zmyć go z siebie. Przebierać się w czyste, nowe ciuchy, smarować kremami i pachnidłami, czesać włosy, obcinać paznokcie itp. – po prostu robić się piękna i boska :)

Ja co prawda przez pierwszą połowę dnia wcieliłam się w Kopciuszka sprzątającego kuchnię i zmywającego gary, ale wieczorem nareszcie zadbałam o siebie. Bo któż jak nie ja ma o mnie zadbać ??? :)

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Piękny sen...

ufff... strasznie osłabiona dzisiaj byłam, gorączkowałam, walczyłam z chorobą – obudziłam się dopiero około 13.00.

Miecio zajął się zwierzyną i natargał stertę suchych gałęzi. Dołów już nie da się kopać. Ziemia zamarzła.
Szkoda.

Ja gdy wstałam podłożyłam do pieca, pozmywałam trochę, obrałam i ugotowałam ziemniaki.
Znowu padłam jak kawka. Muszę tę chorobę wygrzać. Wytłuc te zarazki w wysokiej temperaturze. Przy piecu i w łóżku. Gdy piec dobrze napalony, to w kuchni ciepło jak w saunie. Dobrze grzeje w plecy – po takim grzaniu drogi oddechowe mi się oczyszczają i przestaje cieknąć z nosa.

W TV jakieś nudy. Konkursy -ble ble... Rzygam konkursami. Oglądanie czegoś takiego to strata czasu.
Szkoda życia na takie bzdety. Wolę posurfować w necie. Ale dzisiaj nie usiedzę przed kompem. Łeb sam mi opada.

A sen piękny miałam dziś... śniło mi się moje rodzinne miasto. Kwiaciarnia. Na jednej z pobliskich od mojego byłego miejsca zamieszkania ulicy... przystojny, muskularny, postawny blondyn... całował mnie namiętnie... w tej kwiaciarni...

Byłam speszona. Mężczyzna był taki realny. Był bogaty. Skoligacony z właścicielami kwiaciarni.

Na zapleczu kwiaciarni były dodatkowe, niewielkie pomieszczenia zabudowane wielkimi półkami na których stały używane drogie sprzęty elektroniczne, typu telewizor, wieża, radiomagnetofony i coś tam jeszcze. To były sprzęty tych właścicieli kwiaciarni.

Potem kobieta z kwiaciarni sprowadziła jakiejś poharatane rośliny do sprzedaży. Chciałam się nimi zająć, ale nie dała mi. Wystawiła na sprzedaż te pokaleczone rośliny. Za wysoką cenę.

Staliśmy z tym młodym blondynem na schodach kwiaciarni. Trzymał mnie mocno. Powiedział, abym się nie przejmowała tą kobietą. Że ona czasami taka jest.

Było mi miło w mocnych ramionach tego mężczyzny... Tak swojsko...

niedziela, 14 grudnia 2008

Jam ci jest chora!

Jam ci jest chora! Gardzioł boli, z nosa cieknie, kaszel, ogólne otumanienie, osłabienie.
Przebywam w domu, ale musiałam z kilka razy wyjrzeć na dwór i poinstruować Miecia, co ma robić.
Dziś targa suche gałęzie – wiatrołomy z mego lasku.

Ja miałam się wyleżeć i wygrzać, ale w domu jest robota dla mnie – zmywanie, pranie, sprzątanie.
Idą święta. Trzeba wysprzątać, by było czysto na tę Wigilię.

Może ciacho jakie dzisiaj upiekę... Why not?

Trochę pozmywałam, zrobiłam obiad, wykąpałam się i padłam jak kawka.
Słabo mi. Muszę zrezygnować z moich ambitnych planów zrobienia ciacha.
Nie dam rady. Idę do łóżka.

Słońce pięknie przygrzewa w okna. Przydałoby się umyć szyby... Kurka – dzisiaj nie dam rady.
A jutro może nie być słońca...

sobota, 13 grudnia 2008

Oddałam klacz...

... w dobre ręce... Zupełnie siadły jej tylne nogi. Nie było wyjścia. Nie stać mnie na kosztowne leczenie. Wolałam ją oddać komuś za darmo i dać jej szansę na wyzdrowienie i kilka lat życia, niż
sprzedać ją na mięso za 2500-3000zł, mimo, że bardzo potrzebuję pieniędzy.

Człowiek, który ją zabrał, ma dobre warunki, dużo taniej bo własnej paszy i kasę na weterynarzy. Człowiek ma dobre serce - zajmie się nią. Ma on tam u siebie hucułkę. Klacz ma będzie miała towarzystwo, a hucułka pewnie srokata tak jak moja Indiana, to będzie jej bardziej swojsko z nią.

Natomiast Indiana szaleje za Hossą. Lata po wybiegu, rży, szuka. Bardzo się zżyły przez te kilka ostatnich lat.

Został mi ogierek po Hossie. Indiana i Hannibal bardzo się lubią. Dwa młode konie dobrze się czują w swoim towarzystwie. Hossa to już starsza, dystyngowana dama. Wychowywała Indianę po swojemu. Indianka bardzo ją polubiła - pokochała jak swoją matkę... Teraz to zrozumiałam.
Indiana bardziej przeżywa zniknięcie Hossy niż Hannibal.

Natomiast Hossa całkiem spokojnie wsiadła do trailera. Pewnie myślała, że jedzie do krycia...
I wróci niebawem...

Cielaczki zakolczykowane

Był vet zaszczepić byczki na gruźlicę i przy okazji założyliśmy cielaczkom kolczyki.
Skubańce rosną jak na drożdżach. Służy im pobyt przy matkach.
Tak pięknie sobie śpią w oborze każdy przy swojej matce...
To takie naturalne i uczuciowe... Moje krowy to bardzo troskliwe matki.

Znalezisko

Nareszcie znalazłam to czego tak długo - od miesięcy - szukałam...
Jestem zadowolona ze znaleziska... ;)

Jakie to znalezisko - ujawnię na wiosnę... ;>

piątek, 12 grudnia 2008

Powrót Miecia

Po trzech dniach pobytu i pracy u Bułka - Miecio nareszcie powrócił niczym syn marnotrawny.

Zła jeszcze nie byłam, ale mocno zniecierpliwiona to na pewno. Wszak robota czeka - póki ciepło trzeba szykować tę ziemię pod drzewka, bo na wiosnę się nie wyrobimy.

W dodatku Bułek nie zapłacił Mieciowi za jedną dniówkę.

Pozwoliłam się Mieciowi przebrać i coś gorącego zjeść, po czym zagoniłam do prac okołosiedliskowych i domowych.

W nocy poszliśmy do obory złapać byczki na uwiązy, bo jutro przybywa vet Słowik zaszczepić byczki i założyć moim bysiom kolczyki...

W nocy łatwiej byczki złapać - rozespane. Ale tym razem akurat stały i matki ssały.
Jednak mimo tego utrudnienia, zagnaliśmy buńczuczne bysiorki do boxu, gdzie im założyliśmy owe uwiązy...

czwartek, 11 grudnia 2008

Chora!

No to rozchorowałam się. Gardło boli konkretnie, zaczynam kaszleć, łeb pęka, mięśnie obolałe, ogólnie słabo się czuję.

Miecio z rana wpadł – przywiózł sobie telewizor i worek ciuchów. Oczy miał nieprzytomne z nadmiaru wypitego alkoholu. Dałam mu drugi dzień wolnego. Pojechał z Bułkiem do Mazur przy czymś tam popracować, a potem mieli jechać do Olecka.

Ja wypuściłam zwierzynę do wodopoju, pościeliłam w oborach, stajni i koziarni, zadałam zwierzakom siana i owsa, nakarmiłam psy, pozamykałam bydło, konie i kozy. Weszłam do domu i padłam do łóżka jak kawka. Chyba już dzisiaj nie wstanę.

środa, 10 grudnia 2008

Przeziębiony środek tygodnia

Wczoraj była rozprawa – czterech na jednego, a dokładniej czterech wieśniaków na jedną mieszczkę ;) Mieszczka broniła się jak umiała... ;)

Po rozprawie zaszłam na komendę policji... Ale tam się kulturalnie zrobiło! Zostałam uraczona herbatą! ;)))
No, no, no... ;)

Dzisiaj Miecio ma wychodne. Nie ma go cały dzień.
A ja robię porządki na łące i w oborach...

Gardło mnie "drapie". Przeziębiłam się.

Gardzioł boli! Idę do łóżka!

niedziela, 7 grudnia 2008

Owocna niedziela

To był bardzo rzetelnie przepracowany dzień. Trzeba kopać póki się da. Niebawem znowu spadnie śnieg i złapie mróz i nic się w sadzie nie zrobi. Jest masa roboty do zrobienia, więc nie ma co czekać do wiosny, bo się nie wyrobie z tym sadem.

Wieczorem zabraliśmy się za prace domowe - ja ugotowałam pyszny gulasz wołowy i naszykowałam mięsa na najbliższe dni. Miecio pozmywał gary. Piorę ciuchy, bo dużo gorącej wody mamy - zagrzała się aż miło w wielkich kotłach na piecu. Trzeba ją wykorzystać maksymalnie do zmywania, prania i mycia się zanim ostygnie.

Po podwórku biegają już dwa kundle sąsiadów. Ten drugi to kundelek od Naruszewiczowej.
Krew mnie zalewa. Rozważam zakup wiatrówki.

Drugi sposób pozbycia się intruzów - spuszczenie kaukaza. On rozszarpie te kundle w drobny mak. Tylko kłaki zostaną.

Upierdliwy kundel

Od kilku dni na moim podwórku ujada kundel Sawickiego. Wezwałam policję by się tym zajęła.
Sporządzili notatkę i pojechali wlepić T. Sawickiemu mandat. Kundel nadal panoszy się na moim podwórku i ujada jak wściekły na moje zwierzęta. Nie mogę kur wypuścić na dwór, ani kota bo zagryzie.


Moje kozy się go boją. Ten pies rzuca się do nich. Także te duże zwierzęta się niepokoją. To już któraś z rzędu tego typu sytuacja, że miejscowy wieśniak puszcza psa na wieś i robi tym samym innym ludziom problemy i nie ma na typa bata. Policja i Gmina umywają ręce, a psy wieśniaków robią co chcą.

sobota, 6 grudnia 2008

Mikołajki

Mikołaj nawiedził Miecia ;) Dostał ciuchy, dobre trunki, słodycze i cytrusy... ;)
Wszystko starannie i ładnie opakowane z zacięciem artystycznym... ;)
Uwielbiam pakować prezenty... :)

Ja natomiast napisałam gorący list do Mikołaja. Mam nadzieję, że mnie wysłucha ;)

Drogi święty Mikołaju!

Bardzo bym chciała dostać od Ciebie po jednym drzewku owocowym każdej odmiany, każdego gatunku jaki masz!

(ale te jabłonie które masz do wyboru na różnych podkładkach, to bym chciała na P60)

Byłam baaardzo grzeczna przez caaaały rok.Bardzo grzeczna, pracowita i pilna.
Zasłużyłam na najlepszy prezent! Najlepszy sort drzewek jakie masz - w jedynce!

Rozumiem, że masz daleko z Laponii do mnie i Twoje renifery tutaj mogą nie dotrzeć.Dowiedz się zatem, ile kurier wziąłby za przywiezienie tych drzewek do mnie (ale bym chciała drzewka całe, nie przycinane, tzn. wysokie ok 150cm lub wyższe - byle nie cięte. Mogą być jednoroczne, ale grube i proste badyle).

Policz mi też te drzewka po hurtowej cenie, bo wszak to duża ilość, a ja byłam baaardzo grzeczna przez cały rok... ;)

Czekam z niecierpliwością na odpowiedź,
Izunia z Mazur

piątek, 5 grudnia 2008

Miecio znalazł się dopiero w środę około południa. Na szczęście cały i nie uszkodzony. Lekko zawiany.
Spał u Bułka. Nastąpiła reprymenda, następnie zagnałam Miecia do roboty coby znów mu jakiś niedorzeczny pomysł nie przyszedł do głowy pod wpływem którego mógłby zboczyć na niewłaściwe tory.

W czwartek udałam się do Olecka. Pozałatwiałam wiele spraw, ale jeszcze sporo zostało do załatwienia.

Jest ciepło – wiele można zdziałać w nowopowstającym ogrodzie. Miecio zdziera paski darni pod żywopłot i krzewy owocowe. Ja dziobię przekopane paski ręcznym kultywatorem, coby grudy pomniejszyć. Chyba w niedzielę posadzimy ałyczę i pigwowca. To by było na koniec jesienno/zimowych nasadzeń.

Jutro Mikołaj. Nawet mam prezenty dla nas z tej okazji ;) Tylko ładnie opakować i zaniespodziankować odpowiednio. Przydałyby się też słodycze i cytrusy... Nie zdążyłam zajść do marketu... Więc jutro chyba poczłapię do wsi po owe słodkości... Oboje lubimy słodycze ;)

Jutro wieczorem postąpię wbrew sobie i postawię dobry trunek memu pracusiowi... ;)
Wbrew sobie, bo nie uznaję rozpijania pracowników... Ale to wyjątkowa okazja, więc tym razem zrobię wyjątek od reguły... ;)

Miecio wzorowo pracuje, ba, nawet umiał postawić się obwiesiowi w Sokółkach w obronie mego dobrego imienia, więc trzeba chłopaka wynagrodzić jakoś... ;)
Poza tym to Mikołajki - dzień dawania prezentów ;)

wtorek, 2 grudnia 2008

Zmarnowany wtorek...

12.00
Miecio przegiął. Pojechał do Kowal i miał zaraz wracać, bo przeziębiony i kaszle. Wczoraj wieczorem dostał gorączki i miał dreszcze. Kaszlał. Nawet mu mówiłam rano by nigdzie nie jechał tylko się wygrzał porządnie w łóżku, ale i tak pojechał.

Kilka godzin temu wrócił i kręci się po Sokółkach zamiast wracać do domu. Listonosz go widział. Przywiózł mi pocztę. Za dużo luzu Miecio ode mnie dostał. Teraz doprawi się pod sklepem i będzie mi leżał tydzień albo dwa i chorował, a ja sama znowu wszystko będę robić. Oj – będzie reprymenda.

Dzisiaj ładny był dzień. W sam raz na prace w sadku. Zmarnowany. Jutro Mieciowi nie popuszczę. Jak jest wystarczająco zdrowy by się włóczyć po wsi – to może i pomagać w sadku.

Idą święta. Kupię jodełkę w donicy. Po świętach wysadzimy do gruntu i niech rośnie i oko cieszy.

20.30
Już późno, a Miecia nadal nie ma. Zaczynam się martwić, co by znowu się nie wpakował w jakąś kabałę. W niedzielę na niego napadli, dzisiaj mogą go zabić. Ci ludzie tutaj są nieobliczalni. Martwię się :((((((

Z kuchni dochodzi upojny zapach gotującego się bigosu... Pięęęęknie pachnie... Ten zapach mnie zaraz wyciągnie z łóżka... ;)

Otworzę okno, to może ten zapach prędzej przyciągnie Miecia do domu... ;)

21.30
Dzwonił Przemek z Braniewa. Za bardzo mnie nie pocieszył. Mówi, że parę dni temu w jego stronach zadźgali 21-letniego chłopaka... To to samo województwo. Ta sama bieda, upodlenie, przestępczość... ;(((
Coraz bardziej się martwię o Miecia..

Gdy on tu w końcu dotrze (o by cało), to go nigdzie stąd nie wypuszczę!

23.14
Wyszłam w ciemną noc przed dom po opał do pieca. Ciepło. Całe szczęście. Facet nie zamarznie jeśli napił się lub go pobili i leży. Kur... mać!

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Owocny pierwszy dzień grudnia...

17.00

Minął owocny, pogodny dzień. Ciepło, miło było.
Wcześnie rano Miecio starannie posławszy swoje łóżeczko, poszedł pozbierać resztę porozrzucanych na drodze zakupów i poszukać zagrabiony rower.

Znalazł tylko margarynę. Spotkał Bułka i pojechali do Kowal załatwiać swoje sprawy urzędowe.

Ja tymczasem wypuściłam zwierzęta do wodopoju i krzątałam się po domu.

Przed południem wrócił Miecio i zjadł śniadanie. Wypiliśmy herbatę i poszliśmy sadzić ostatnie nieposadzone drzewka i krzewy. Posadziliśmy fachowo co było do posadzenia. Nawet kilka wcześniej przeze mnie posadzonych krzewów owocowych przesadziliśmy w bezpieczniejsze i łatwiejsze do pielęgnacji miejsca.

Nad rzeczką powstał szpaler owocowy drzewek owocowych i krzewów... Każdemu drzewku starannie wybierałam miejsce, bacząc na spodziewane zimne wschodnie i północne wiatry. Te wrażliwsze gatunki drzew owocowych posadziliśmy w miejscach maksymalnie osłoniętych od wiatrów. Pomiędzy drzewami Miecio wykopał listewki czyli wąskie grządki pod krzewy i byliny. Miecio wspominał, że na Zachodzie to ludzie potrafią wykorzystać każdy kawałeczek ziemi by coś posadzić lub posiać. No oczywiście – choćby Anglicy zakładają perfekcyjne ogródki... Gdy moje nasadzenia się przyjmą – powstanie piękny, użytkowo-ozdobny sad, zbliżony wyglądem do planowego ogrodu. Właściwie to będzie ogród pełen drzew, krzewów, kwiatów, warzyw... Na razie łąka jest częściowo podziurawiona dołami pod przyszłe drzewka, częściowo już z łąki sterczą pojedyncze badyle, które mam nadzieję, że zamienią się kiedyś w przecudne drzewa owocowe...

Mam zamiar ten hektar łąki leżący w zakolu rzeczki dokładnie zagospodarować. Pozostałe 4 hektary to będzie już raczej stricte sad wyposażony w starannie dobrane odmiany drzew owocowych na odpornych na mrozy podkładkach. A ten sadek przy rzeczce to ma być taki bardziej różnorodny ogród bogaty w rozmaite gatunki drzew, krzewów, bylin, ziół, warzyw... No i z racji tego, że ten hektar to w większośći jałowy piasek – trzeba go głęboko ryć i nadziewać obornikiem, by te moje drzewa miały co jeść. Przy rzeczce są fajne, żyzne paski i tam posadziłam najbardziej wymagające glebowo drzewa, krzewy, byliny. Natomiast większość tej jałowej łąki wymaga mega nawożenia. Na szczęście mam masę znakomitego obornika zarówno krowiego, jak i końskiego i koziego.

Wiosną kupiłam lekką, aluminiową taczkę. Jest bardzo poręczna do wywożenia obornika. Ale przydałaby się jeszcze taka jedna. Wtedy jedno z nas by nakładało obornik na taczki, a drugie woziło go na łąkę. Szybciej wywieźlibyśmy obornik do przyszłego sadu. A w drodze powrotnej można by było ładować gałęzie na opał lub kamienie. Podwójna korzyść z dobrej organizacji pracy.

Jutro chciałabym zdjąć darń przy ogrodzeniu wschodnim sadku i posadzić ałyczę. Od południa są już wykopane dołki pod pigwę. Jeszcze kilka dołków gdzieś trzeba wykopać pod tę pigwę, bo zostało mi jeszcze 5 sadzonek do wysadzenia. Pigwa jest wspaniałą rośliną. Pięknie wygląda, pachnie i dobrze smakuje. W dodatku mało wymagająca i odporna na mrozy... Ileż cudownych roślin będę miała w mym wymarzonym, bajkowym ogrodzie...

niedziela, 30 listopada 2008

Rozleniwiona niedziela ostatniego dnia listopada

Pierwszy dzień lekkiego rozleniwienia w tym roku...
Ale i tak posadziłam resztę bylin. Pogoda ładna – ciepło. Trzeba było wykorzystać pogodę i wysadzić do gruntu te cebule bylin. Ostatni dzwonek.

Rano Miecio wypuścił bydło by poszło się napić wody do wodopoju, trochę pościelił bydłu i rzucił mu kostki siana, a następnie pomaszerował do kościoła na mszę za jego rodziców i na spotkanie swoich ziomali.

Ja tymczasem nakarmiłam kury, króliki i kota. Pokręciłam się po kuchni i łazience. Dorzuciłam drwa do pieca. Wstawiłam pranie. Potem póki ciepławo – posadziłam w sadku rzeczone byliny i zapędziłam bydło do boxów. Poszło gładko – tylko byczki się opierały, ale w końcu weszły do swojej kamiennej komnaty... ;)

Następnie zajęłam się obiadem i ugotowałam tym razem zupę – pierwszą od tygodni. Zupa kozio-boćwinkowo-ziemniaczana. Zrobiłam ją z tego co znalazłam w domu i na łące. Ugotowałam kompot i wstawiłam na mój mega piec gulasz z serc i żołądków kozich. Stoi tam też gar z karmą dla psów.

Już wieczór, a Miecia jeszcze nie ma. Może znowu zawieruszy się na tydzień? Nie zdziwiłabym się... ;)
Tutejsi pseudo Mazurzy to bardzo niezależny i nieobliczalny narodek. Jak przyjdzie fantazja – może nagle wybyć do Suwałk na kilka dni... Tam ma rodzinę. Zobaczymy. Miecio to spokojny, pracowity człowiek. Coś mu się od życia należy – jak ma okazję – niech się bawi. Wszak nie samą pracą człek żyje. Miecio pomaga mi na gospodarstwie w zamian za pokój i wyżywienie. Chłopak jest w porządku. Bardzo pracowity. Cichy. Miły w oszczędny, mazurski sposób ;) Chyba mnie lubi. Nawet czekoladę mi kupił :) To było słodkie – zarówno czekolada jak i sam fakt jej kupienia ;)
Zczytał z paragonu, że kupiłam wcześniej gorzką czekoladę i taką samą kupił ;) że gorzką kupiłam, to akurat przypadek – wolę słodkie, ale nawet nie zauważylam, że ta moja kupiona parę tygodni wcześniej czekolada była gorzka. Miecio pomyślał, że lubię gorzkie i taką samą mi kupił... ;) Chyba go polubię... Na razie się obserwujemy wzajemnie :)

Opał się kończy. Będę musiała naciąć gałęzi i odrostów. Jak Miecio wróci – to zwiezie taczką pod dom i będziemy mieli czym się grzać przez całą zimę. Mam las. Niewielki. Leży w nim sporo suchych gałęzi – wiatrołomów. Jest co zbierać. Trzeba to zabrać pod dom póki śniegu nie ma.

20.00
Kurna chata! Napadli Miecia! Dwóch Rubinów! Zasadzili się na niego przy wyjściu z Sokółek przy stadionie! Rozerwali mu reklamówki z zakupami i rozrzucili na drodze... Chcieli go pobić, ale nagle z naprzeciwka nadjechały dwa samochody i uciekli z miejsca napaści...

Wyciągnęłam z Miecia co się wydarzyło i wezwałam policję. Policja przyjechała – dwóch policjantów z Olecka.
Sporządzili notatkę. Ale Miecio nie wierzy w sprawiedliwość. Tubylcy nie wierzą w sprawiedliwość. Nie ufają policji. Ale ja na to nie pozwolę, by jakieś łachudry bezkarnie go napadały. Tym bardziej, że Miecio oberwał za to, że bronił mojego dobrego imienia. Wcześniej przed sklepem jeden z braci Rubinów wulgarnie się wyrażał na mój temat i Miecio zareagował. Ich brat 6 lat temu mieszkał u mnie z żonką nabił mi rachunki za prąd i wodę i nie zapłacił, a co gorsza okradł mnie – wywiózł prawie wszystkie maszyny konne jakie znalazł na moim gospodarstwie, wykręcił rynny, sprzedał okna strychowe, ukradł sanie, wóz i mnóstwo drobnych narzędzi i rzeczy znajdujących się w domu i na siedlisku. Miecio powiedział to głośno i tym się naraził typom. Łotry zasadzili się na niego by go za te prawdziwe słowa pobić.

Jestem zła, że Miecio nie pojechał z policjantami pokazać im miejsca napadu. Tak łatwo się poddał. Za łatwo. Zginął mu rower i część zakupów.

Kurcze, dopóki mieszkałam sama i nie zadawałam się z miejscowymi – miałam względny spokój.
Ledwo zamieszkał u mnie jeden – znowu zaczęła się jazda. Miejscowi nie mogą darować, że mu się u mnie dobrze mieszka i szukają sposobu, by zepsuć naszą sielankę.

Miecio mówi, że przynajmniej mam „ciekawie”. Ale ja mam w nosie takie „ciekawie”! Jestem za stara na takie akcje i zbyt zmęczona pracą i życiowymi problemami by jeszcze sobie dać dołożyć następny – utarczki z miejscowym marginesem – który tutaj na Mazurach Garbatych jest chyba większością niestety – a margines to stanowią nieliczni porządni ludzie. Porządni ludzie są w mniejszości. Przeważa wolna amerykanka i bezprawie.

Nie jest to bezpieczne miejsce dla normalnych ludzi, zwłaszcza ludzi pochodzących z miast – nie przyzwyczajonych do takich jazd jakie tutaj stanowią niemalże codzienność i lokalną „normalność”.

Miecio mieszka u mnie i mi pomaga. Czuję się za niego odpowiedzialna. Nie chcę by go napadano i robiono krzywdę. To porządny, biedny człowiek. Rozbitek życiowy. Jemu trzeba pomóc – a nie napadać!